Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/337

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Łączyńskiego dreszcz przejął; otrząsnął się, głowę nieco podniósł i spojrzał ponuro ku kominkowi.
Do uszu starościca doszły słowa rozmowy francuskiej. Imć pan Paweł uśmiechnął się ironicznie na myśl, że tu go za jakiego mizeraka mają, co nawet języka ich nie rozumie i ze złem ust zacięciem jął chwytać wyrazy, rozlegające się pod kominkiem.
— Caulaincourt, a możeby Desnouettes tu wysiadł dla pokrzepienia? Sanie już pewno nadjechały!
Nie, sire! — pytałem Montana na ostatnim przeprzęgu. — Desnouettes przed Dreznem ani słuchać nie chce o wytchnieniu!
— Rana mu się zaogni!
— W Warszawie mu ją opatrzyli, a tu może nawet chirurgaby nie znalazł...
Siedzący na ławie w zielonej szubie mocniej szurgnął drewkiem w kominku, że aż snopy iskier trysnęły.
— Tedy liczysz, że za trzy dni będziemy w Dreźnie?
Tak, sire! Jeżeli tylko nie będziemy mieli takiego, jak dotąd, marudztwa!
Napoleon spojrzał niecierpliwie ku drzwiom.
— Gdzież ten Wąsowicz?
— Pewno prowadzi zwykłe swoje pertraktacje!
Caulaincourt ruszył żywo do sieni i powrócił niebawem z oficerem.
— Cóż ty, oszalałeś! Znowu zwłoka?
— Koni brak dla sań generała Lefebvre-Desnouettes’a!
— Niema tu nigdzie w okolicy?... Nie było tu gońca?
— Był, najjaśniejszy panie, ale... niema! Są tylko trzy pary...
— W tym obrzydliwym kraju byłoby co! — wtrącił zgryźliwie Caulaincourt. — Licha warci są, poruczniku, twoi rodacy!