Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Lecz trzeba, żebyś pani stąd odeszła. Tu pani być nie powinnaś!
— Więc pan odmawiasz mi swej pomocy? A mnie przed chwilą zdawało się, że pan jeden może...
Ornano szarpnął się.
— Radbym tego za ironję nie brać.
— Tak mi się zdawało!
Kapitan zaczerpnął powietrza.
— Idę.
Pani Walewska pochyliła się mocniej na krześle.
Ornano odrzucił płaszcz i bez namysłu zawrócił do komnaty Łączyńskiego.
Pani Walewska po oddaleniu się kapitana, zapadła w odtrętwienie, w jakiś skurcz konwulsyjny. Twarzyczka szambelanowej skamieniała na wyrazie trwożliwej niepewności, którą pożegnała Ornana. A cała jej postać zdawała się oddychać, żyć spodziewaniem odpowiedzi.
Ornano długo nie wracał. Po dwakroć z po za drzwi doszedł panią Walewskę jakiś tępy dźwięk głosu, po dwakroć w kątach ust szambelanowej rysowały się febryczne drgnienia, aż wreszcie zawiasy skrzynęły cicho, brzęk ostróg zwiastował powrót kapitana.
Pani Walewska czuła bezwiednie, że Ornano stoi tuż przed nią, że przyniósł jej wyrok nieubłagany, zimny!... Ani chwili nie wątpiła o treści odpowiedzi, spodziewała się jej takiej, a nie innej, idąc tu, była pewną co ją spotka, a przecież nie dostawało jej odwagi, aby ją usłyszeć.
Ornano milczał. Pani Walewska z trudem zwróciła głowę, kapitan spuścił oczy.
— Wiem — szepnęła z wysiłkiem. Wiem, co mi przynosisz! Nie godnam nawet nań spojrzeć, niegodnam dotknięcia jego ręki, skalałam imię, zbrukałam rodzinę, byle samej