Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/101

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może i lepiej... tylko...
— Tylko co?!
— Kto ich wie psiawiarów, może się tam i czają!
— Francuzi myślicie?! — dodał Łączyński, ledwie kryjąc ukontentowanie.
— Pewnie! A jeżeli nie Francuzy, to także nie sporo, zanim wyśprechujesz, mogą zadławić!...
— Jakże więc!
— Nic, aby wasan, jakby przyszło, niech z konia i za mną, w bok! A za zagajnikiem to i tak was puszczę! Sami traficie! Niebo się cknie na brzask, chmurzyska już posiniały! Widzi mi się! Kiedy siedzą w Zelwałdzie, rychtyg, wachtują, w zagajniku, żeby kozak nie zajrzał im po omacku! A patrzcie no od się! Furgony! Furgony! Wlecze się ich co niemiara!
Łączyński spojrzał w stronę, wskazaną przez chłopa, gdy w tej samej chwili padł w dali strzał karabinowy, na który odpowiedziało natychmiast kilkanaście innych.
— Utarczka się zaczyna!
Chłop przystanął, przeczekał chwilę, a gdy strzały się nie powtarzały, mruknął szyderczo.
— Pukają dla postrachu! Trza wziąć mocniej k’sobie! Byle wasan z konia zdążył, albo lepiej odrazu zsiąść, piechtą przykrzej, lecz bezpieczniej!
— Zostanę jeszcze, chyba, że wypadnie!
— Wola wasza! Ale mój talarek, teraz kto wie! Potem was nie znajdę!
Łączyński sięgnął pod płaszcz, do kieszeni, i rzucił pieniądz chłopu, ten złapał go w powietrzu.
— Wasan po ludzku to i ja po ludzku! Trza śmigać do zagajnika! Konia pilnujcie, bo oparzeliska!
Przewodnik wprost na zaspę skręcił, zakotłował się w śniegu i jął pomykać polem tak zręcznie, że pułkownik