Strona:Wacław Gąsiorowski - Pani Walewska 02.djvu/260

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zestarzałeś się, nic nie pamiętasz, najprostszej etykiety!
— Przecież tutaj...
— Głupiś! — szepnął pan Anastazy z tajemniczym uśmiechem. — Pogoda jest! Rozumiesz! Hm... więc mogę w parku spotkać kogo, a wówczas przystoi gospodarzowi należny honor oddać osobie! Mam obowiązek spodziewać się, że jego cesarzowiczowska mość uzna za właściwe odetchnąć świeżem powietrzem...
— Jego cesarzewiczowska mość? — powtórzył przeciągle kamerdyner.
Pan Anastazy stuknął z gniewem laską.
— Dosyć tego! Głupi jesteś! Nie masz pojęcia! Wołaj mi hajduka! Prędzej! On mnie podprowadzi! Nie potrzebuję twojej pomocy! Posiwiał i z kretesem zgłupiał.
Kamerdyner zacisnął zęby i klasnął na pokojowca. Gdy ten wszedł, pan Anastazy skinął nań, aby się zbliżył, na ramieniu jego się wsparł i tak ruszył ku drzwiom, w głąb pałacu.
— Czy jaśnie oświecony pan każą pod lipę? — zagadnął nieśmiało sługa w chwili, gdy szambelan przystanął raptownie w przejściu, wiodącem do parku dla nabrania tchu.
— Nie — za pałac, pod nimfy!
Hajduk mocniej podparł pana Anastazego i skierował się ku bocznym drzwiom, na taras, a stąd dalej w park.
Gdy wiew świeżego powietrza musnął szambelana, a ożywcze promienie majowego słońca tu i owdzie smagać zaczęły a grzać, pan Anastazy poweselał i coraz energiczniej nogi wysuwał, a raźniej spoglądał.
— Phi! Już głogi ruszyły! Aha!
— Ruszyły, jaśnie oświecony panie!
— I bzy także!
— Latoś tęgi maj mamy, jaśnie oświecony...