Orle skrzydła/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Joseph Servières
Tytuł Orle skrzydła
Podtytuł Opowiadanie historyczne
Wydawca Emil Skiwski
Data wyd. 1898
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Jadwiga Papi
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


ORLE SKRZYDŁA.
Opowiadanie historyczne
według J. Servieres
OPRACOWAŁA
Teresa Jadwiga.
WARSZAWA.
Nakład i druk Emila Skiwskiego.

1898.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 14 Октября 1897 года.





I.

Francya skąpana była we krwi, król jej uwięziony, szlachta kryła się po wsiach i zamkach. Było to r. 1792, w miesiącu sierpniu... Nad stolicą Francyi krwawo zachodziło słońce; wznoszące się gdzieniegdzie słupy dymu, rozpływały się po szarzejącem już niebie; ulice, pełne dzikich wrzasków, teraz poczynały się uspokajać; tłumy, które prowadzone przez piwowara Santera rozsiadły się rano w pałacu i ogrodzie Tuillerie, rozeszły się obecnie po mieście, krzycząc: „Niech żyje naród! śmierć oprawcom!”
Po jednej z arystokratycznych ulic wlókł się raczej, niż szedł średnich lat mężczyzna. Poszarpana i pokrwawiona odzież, twarz wybladła i pełna zmęczenia świadczyły, iż ciężkie przebył niedawno chwile. Należał on do liczby dwu tysięcy szlachty, wezwanej przez króla do obrony jego osoby, wraz z przybocznymi Szwajcarami. Cudem nieledwie uszedł śmierci w walce z pospólstwem. Teraz, korzystając z zapadającego mroku, wracał do domu, gdzie żona i syn oczekiwali go pełni niepokoju. Jeszcze kroków kilkanaście, a stanie na progu swego mieszkania i uściśnie najdroższe osoby; otucha wstępowała w jego serce. Naraz z jednej z bocznych i wązkich uliczek, graniczących z dzielnicą arystokratyczną, wypadła zgraja pijana i wrzaskliwa, obdarci mężczyźni, rozczochrane kobiety, ohydni wściekłością, zwierzęcym wyrazem twarzy. Wszystko to szło zbitą masą... Wycie, przekleństwa, wiwaty towarzyszyły tej bandzie. Stronnik króla zadrżał, przysunął się do ściany domów, aby go nie spostrzegli i spieszniejszym krokiem podążył, ale pijany tłum dostrzegł go, wycia wzmogły się, w jednej chwili tłuszcza otoczyła szlachcica, wrzeszcząc:
— Śmierć arystokratom! Powiesić go!
Suknie, ręce białe i ułożenie zdradziły nieszczęśliwego. Rozpacz dodała mu sił, przedarł się przez napastujących go, puścił pędem ku domowi i umknął przed niebezpieczeństwem; ciężkie, rzeźbione drzwi jego pałacu zatrzasnęły się za nim z hałasem. Odetchnął.. Ale niebawem łoskot siekier, walących w drzwi, przekonał go, iż bezpiecznym jeszcze nie jest, skrył się przeto w głąb pałacu. Nie pomogło i to jednakże... Nie upłynęło i dziesięciu minut a rzeźbione drzwi runęły, pijana tłuszcza wpadła do pałacu, wywlokła z niego jego właściciela i lżąc go, bijąc bez litości, pociągnęła za sobą na ulicę; z jękiem wybiegła za nimi żona, a tuż za nią chłopię, lat trzynaście liczyć mogące, jej dziecię jedyne.
Próżno oboje błagali litości. Tłum śmiechem odpowiedział na prośby; zaprowadzili go do najbliższej latarni, założyli mu sznur na szyję i zbrodnia spełnioną została; zanim jednakże wciągnięto go na ową szubienicę sztuczną, zdołał krzyknąć: „Niech żyje król!”
— Niech żyje król! — powtórzyli za nim żona i syn, poczem z łkaniem rzucili się sobie w objęcia.
Tłum zwrócił się do nich z dzikimi wrzaskami, dziecko wydarto matce.
— Powiesić pisklę! — wołali mężczyźni.
— Powiesić oboje! — wtórowały kobiety.
I każde w inną stronę uprowadzono. Próżno szarpała się, wyrywała nieszczęśliwa matka, próżno całowała ich i gryzła naprzemian po rękach: straciła z oczu dziecko, nic nie wiedziała, co z niem zrobili... Ach, nie wątpiła, że ten sam los je spotkał co ojca.. Okrutni bywają czasami ludzie, okrutniejsi niż zwierzęta...
Tymczasem chłopca pospólstwo powiodło do drugiej latarni i pętlicę zaczęto szykować, gdy naraz na ulicy ukazał się młody oficer artyleryi. Dojrzał zbiegowisko ludzi, a wśród niego dziecko, blade, wylękłe, nad którem znęcali się wszyscy, postąpił żywym krokiem ku niemu, silną dłonią roztrącił otaczających chłopca i stanął przy nim. Mundur sprawił wrażenie: pijana tłuszcza uciekła. Oficer, lubo małego wzrostu, odznaczał się potęgą wzroku, twarz jego o nosie orlim, okolona ciemnymi włosami, przypominała oblicze Juliusza Cezara.
— Obywatele — przemówił dźwięcznym głosem do zmagnetyzowanych siłą jego spojrzenia — synowie ludu nie znęcają się nad słabymi... Wszak jesteście wolni i dzielni, czyż użyjecie na to swej władzy, aby zabić bezbronne chłopię?... Puśćcie to dziecię, a jeszcze jeden wawrzyn zakwitnie na czole narodu francuskiego.
— Wiwat kapitan! — odparł tłum, podrzucając czapki w górę — lud jest wielki i wspaniały, nie jesteśmy mordercami.
I poczęli się rozchodzić w różne strony; coraz luźniej robiło się koło chłopca, wreszcie pozostał przy nim tylko oficer.
— Wróć teraz spokojnie do domu — rzekł do niego łagodnie — pospiesz do matki.
— Ja nie mam matki, powiesili ją przed chwilą — szepnął mały.
— To idź do krewnych.
— Nie mam tutaj krewnych.
Oficer zadumał się poważnie, chwilę zdawał się namyślać, poczem położył dłoń na ramieniu chłopca, spojrzał mu badawczo w oczy i rzekł:
— Chodź ze mną.
Chłopiec się nie zawahał, poszli razem brzegiem rzeki, milcząc obaj; przebyte straszne chwile przesuwały się w wyobraźni chłopca; jeszcze nie rozumiał co to było, nie pojmował swego położenia, był jednak cały grozą przejęty; oficer zdawał się badać swego towarzysza, gdyż przypatrywał się mu bardzo uważnie: wysoki nad wiek, szczupły, zręczny, a przytem poważny, łączył w sobie wdzięk z pewnością i spokojem ruchów.
Tak dotarli, słowa do siebie nie przemówiwszy, do starej części Paryża. Wśród ulicy, na którą weszli, wznosił się dom architektury gotyckiej. Tam poprowadził oficer chłopca; sień była zamknięta; nacisnął sztuczną sprężynę, ukrytą w rzeźbach, zdobiących starożytne drzwi; podwoje rozwarły się cicho, ukazał się przed nimi długi, ciemnawy, o kamiennej podłodze korytarz. Minąwszy go, dostali się na schody, te zaprowadziły ich na pierwsze piętro, tu znowu stare rzeźbione drzwi zagrodziły im drogę. Oficer zastukał trzykrotnie; znak ten musiał być umówiony, gdyż otworzono mu natychmiast. Na progu ukazał się starzec wysoki, chudy, kościsty, ubrany w czarną suknię, przypominającą krojem sutanny księże; głowę jego o lśniącej łysinie otaczał wieniec włosów gęstych i jak śnieg białych; typowy był to starzec: twarz jego o rysach wydatnych miała wyraz łagodny, czarne oczy błyszczały szlachetnym ogniem, a były tak przenikliwe, iż na kogo spojrzały, temu się zdało, że w głąb jego duszy patrzą, że najskrytszą myśl wyczytać są zdolne. Uśmiechem pełnym. dobroci powitał wchodzącego oficera.
— A to kto? — zapytał, wskazując wzrokiem chłopca.
Zamiast odpowiedzi oficer zadał nawzajem pytanie:
— Czy wiecie, mistrzu, co się stało w Paryżu?
— Nie — odparł starzec — jeszczem dziś nikogo nie widział, ty pierwszy mnie odwiedziłeś.
— Władza królewska obalona, król w więzieniu — rzekł oficer — lud panów morduje.
Starzec w milczeniu wzniósł wzrok w górę, jak gdyby wzywał miłosierdzia Bożego dla winnych, poczem spojrzał ze współczuciem na dziecko.
— A to jedna z ofiar obłędu mas — rzekł, zgadłszy naraz wszystko. — Kto był twoim ojcem? — zapytał.
— Hrabia Kermargel z Kerguereów — odpowiedział chłopiec z odcieniem dumy w głosie.
— Kermargel — powtórzył starzec z zamyśleniem — stary ród z Bretanii, znany w tamtych stronach... Ocaliłeś to dziecko i przyprowadzasz je do mnie, czy tak? — dodał następnie, zwróciwszy się do oficera.
— Przyprowadzam go wam, ojcze, i proszę wykierujcie je na człowieka — mówił oficer — opuśćcie z niem razem Paryż, pobyt tutaj obecnie jest niebezpieczny dla każdego, kto z pospólstwem nie podziela jego krwawych dążeń. Wyjedźcie, mistrzu, chociażby dziś jeszcze, dawno chciałem was o to prosić.
— Dobrze — odparł po chwili namysłu starzec — opuszczę Paryż, chociażby przez wzgląd na to dziecko. Pojedziemy do jego rodzinnej ziemi, do Bretanii. Jest tam na wybrzeżu wysepka, zwana „Roche-Marie” — na niej znajdę życzliwych. Lecz i w Bretanii nazwisko chłopca może ściągnąć nań niebezpieczeństwo. Z Kermagela zrobimy poprostu Margela. Czy dobrze, moje dziecko?
Chłopak spuścił oczy: uznawał, że starzec ma słuszność, a jednak buntowało się jego serce na mysi, że on, ostatni potomek sławnego rodu, ma się zaprzeć swego nazwiska i przyjąć proste, nic nieznaczące, dlatego, aby życia swego nie wystawiać na niebezpieczeństwo.
— Czyż nie lepiej, nie piękniej byłoby umrzeć? — pytał się w duchu.
Jednakże rozsądek zwyciężył: spojrzał w oczy starca, w te oczy głębokie, rozumne, pełne jakichś błysków przenikających serca.
— On źle radzić nie może — pomyślał i odrzekł głośno:
— Dobrze!
Oficer przystąpił do niego.
— Margela — odezwał się, kładąc rękę na jego ramieniu — oddaję cię pod opiekę księdza Melwy, mego mistrza i nauczyciela. Okaż się godnym tej opieki, a z czasem powrócisz do mnie; sam zgłoszę się po ciebie, gdy się dowiem, że na to zasługujesz.
To mówiąc, pocałował dziecko w czoło, poczem zwrócił się do księdza, aby go także pożegnać. Starzec pogrążony był w tej chwili w myślach. Zdawało się, iż zapomniał zupełnie o obecnych. Gdy oficer ujął jego rękę, aby ją uścisnąć, spojrzał na niego zamglonym wzrokiem, poczem twarz ku oknu zwrócił i szepnął:
— Czy widzisz?
Wspaniały widok roztaczał się wdali: na tle purpurą oblanego nieba rysował się Paryż w ostatnich blaskach zachodzącego słońca... Niebo zdawało się gorzeć, spienione fale Sekwany czerwone były, jakby wody ich z krwią się pomieszały, a nad nimi wznosiły się posępnie szczerniałe mury olbrzymiej katedry.
— Czy widzisz, jak wzburzone fale rzeki rosną i występują z brzegów — szepnął starzec, uścisnąwszy dłoń młodego oficera — one rosnąć będą jeszcze, wystąpią ze swego łożyska, zaleją Francyę, zaleją inne kraje, całą ziemię zaleją.
Głos starca stawał się coraz silniejszy i coraz smutniejszy.
— Czy sądzisz, że ta purpura — to zorza wolności? Nie, to krew, krew ludzka, bratnia... Jeszcze zawcześnie, jeszcze spienione fale nie znają hamulca nie rozumieją jutrzenki; z morza krwi i pożogi powstanie orzeł, rozwinie skrzydła, pochwyci świat potężnymi szponami i podniesie go ku słońcu, ku światłu.
Oficer słuchał starca, patrzał w dal, po twarzy jego przebiegły różne uczucia; zapał, wzruszenie, pragnienie czynu. Może chciałby być tym orłem...
Starzec umilkł, on pochylił się do jego ramienia z pocałunkiem.
— Do widzenia, mistrzu! — rzekł.
— Do widzenia, Napoleonie! — odparł ksiądz i dłoń drżącą położył na głowie młodzieńca.




II.

Na małej wysepce, zwanej „Roche-Marie”, naprzeciw Quiberon w Bretanii, wznosiła się od czasów niepamiętnych stara, nawpół obalona wieża, zbudowana przez sławny ród Kermagelów, którego kolebka, zamek Kerguereon piętrzył się na przeciwnym brzegu. Nie był to właściwie już zamek, lecz wspaniała ruina, źródło legend i siedlisko puszczyków, odzywających się każdego wieczora wśród ścian mchem porosłych ponurym swym krzykiem. Oprócz wieży wznosiła się jeszcze na wysepce mała chatka, zamieszkana przez rybaka nazwiskiem Lekeller i jego rodzinę, składającą się z żony, bardzo poczciwej kobiety, i jedynej córki, dwunastoletniej Józi o sercu tkliwem na każdą niedolę i kochającem wszystkich nieszczęśliwych. Mieszkał jeszcze w chacie rybaka brat jego rodzony, Piotr, dawny żołnierz, znajomy księdza Melwy, najszczersza w świecie dusza. Według Piotra jedynym zawodem, godnym uznania, była wojna. Otrzymał on z tego powodu przydomek Belzebuba; przydomek ten nieco nadawał się do jego powierzchowności. Olbrzymiego wzrostu, śniadej mocno cery, z policzkiem przeciętym wielką szramą, starzec ten budził mimowolne uczucie przestrachu, nosił przy tem zawsze na głowie czarny biret, a czoło miał ciemną chustką przewiązane. Zwyczaj ten wzbudzał ciekawość wielu osób.
Piotr walczył w młodości pod dowództwem Montealma, a potem La Fayeta. W czasie dalekich pochodów spotkał raz księdza Melwy, który był wówczas misyonarzem i oddał mu wielką przysługę, bo w chwili grożącego niebezpieczeństwa życie mu ocalił. Od tego czasu zawiązali ze sobą serdeczne stosunki i utrzymywali je ciągle. Ksiądz, zmęczony pracą misyonarza, przybył do Paryża i oddał się czynom pobożnym, Piotr zaś, znużony trudami żołnierza, osiadł przy rodzinie, a że uzbierał sobie pewną sumkę, więc ciężarem bratu nie był.
Przybycie księdza Melwy z Margielem na wyspę „Roche-Marie” było dla starego żołnierza prawdziwą radością: wyporządził natychmiast dla nich w wieży dwie izby z pięknym widokiem na morze, ofiarował księdzu swoje usługi i prosił, aby mu pozwolił przyczynić się także do wychowania młodego chłopca.
— Wy — mówił do starca, ze zwykłym sobie zapałem i rubasznością — naładujecie mu głowę rozumem, ja nauczę go rzemiosła wojennego. Będziemy się z czasem chlubili naszym wychowańcem.
— Daj Boże — odpowiedział ksiądz Melwy poważnie, i w myśli jego stanął inny wychowaniec, którym się zajmował, gdy mieszkał przez czas jakiś na Korsyce — oby zasłużył, żebym tamtemu mógł go kiedyś oddać — rzekł sobie w duszy, a głośno dodał:
— Dobrze, będziemy go wspólnie wychowywali, Piotrze, lecz żądam, ażebyś nigdy nie wymówił przed Margelem nazwy zamku Kermaguelów.
Piotr spojrzał badawczo w oczy księdza.
— Czyżby chłopiec do tej rodziny należał? — zapytał.
— Należy on teraz do wielkiej rodziny ludzkością zwanej — odparł Melwy. — Tutaj, na tej wyspie, powinien zapomnieć o przeszłości. Ty hart ciała w nim wyrobisz i nauczysz go walczyć, ja hart ducha i nauczę go kochać bliźnich.
Belzebub przyrzekł zastosować się do życzenia księdza i dotrzymał przyrzeczenia: uczył Margela rzemiosła wojennego, wzmacniał jego siły i zręczność, a widząc zamiłowanie chłopaka do zabaw i opowiadań rycerskich, mawiał często do księdza Melwy:
— Krew przodków płynie w jego żyłach.
Ksiądz milczeniem zbywał zawsze tę pochwałę swego wychowańca, raz jednakże, położywszy dłoń na ramieniu starego żołnierza, rzekł:
— Zgadłeś, druhu, krew przodków w nim gra. — Poczem opowiedział mu historyę życia dziecka.
Odtąd Piotr serdeczniej jeszcze pokochał chłopca i gorliwiej go uczył sztuki wojennej. Cała rodzina rybaka polubiła Margela: tkliwe serce Józi przeczuło, iż wielkie jakieś nieszczęście dotknęło chłopca, więc starała się je złagodzić przyjaznem obejściem. Kiedy Margel zjawił się po raz pierwszy w chacie jej rodziców, zdało się, iż królewicz zaczarowany, w postaci biednego wieśniaka, wstąpił w ich progi. Często stary rybak brał do łodzi chłopca i uczył go zapuszczać sieci, ryby na wędkę łowić. Matka Józi dogadzała przy obiedzie i wieczerzy chłopcu, jednem słowem wszyscy byli dobrzy dla sieroty, a główny jego opiekun pokochał go tak, jak pierwszego swego wychowańca z Korsyki, z którym jeszcze teraz serdeczne łączyły go stosunki. Chłopcy byli wszakże niepodobni do siebie: tamten był dzieckiem rzadkich zdolności i rzadkiej logiki. Dzisiaj już wyrósł na młodzieńca, odwiedzał jednak zawsze mistrza swego i zawsze lubił z nim prowadzić poważne dysputy, a niezawsze dał się przekonać.
— Czy Bóg od czasu do czasu nie zsyła światu istot, mających wypełnić niezwykłe przeznaczenie, a tylko zewnętrznie do ludzi podobnych? — pytał siebie zwykle starzec po odejściu młodego Napoleona.
Margel był innym zupełnie: słuchał mistrza poważnie, w skupieniu ducha, z uszanowaniem, ale nie ośmielał się nigdy rozprawiać z nim, a tem więcej chcieć go przekonywać. Tamten był pełen zapału i chęci panowania nad każdym; tego grom, jaki weń tak niespodzianie uderzył, przeraził. Był odtąd smutnym i milczącym, nawet nieśmiałym; jedynie Józia umiała czasami wywołać uśmiech na jego usta. Lecz cisza, jaka go na wyspie otoczyła, życzliwość ludzi, której doznawał, a szczególniej ciągłe obcowanie z księdzem Melwy poczęły powoli korzystnie na niego wpływać: rozwijał się umysłowo, otrząsał z apatyi, począł się jednem słowem budzić duchowo. Melwy starał się wszczepić w jego serce miłość dla wszystkiego, co piękne i wzniosłe, a także dla całej ludzkości, uczucia zaś te starannie w dziecku rozwijał. Raz, kiedy siedli we dwóch na skalistem wybrzeżu wyspy, wskazując na pieniące się u ich stóp morze, mistrz rzekł:
— Widzisz te fale? Tyś jedną z nich: jeśli z czasem uda ci się wyrosnąć po nad inne, bądź zawczasu na to przygotowany, iż spotkasz silniejsze od siebie, które cię obalą i same wyniosą się w górę, a ty rozpłyniesz się w tej wodzie, z której powstałeś... Tak, synu mój, wszyscy ludzie mają jednakowe prawa do życia, do szczęścia i do wyniesienia się. Zapomnij, kim byli rodzice twoi, zapomnij o przywilejach, z jakich korzystali twoi przodkowie, o tem tylko pamiętaj, że żaden z twoich nie splamił się czynem hańbiącym. Dziś połącz się z ludem prostym, daj mu szlachetność swych przodków, on ci da swą siłę i staniesz się potężnym, bezpiecznym.
Margel drgnął, bladą jego twarz oblał rumieniec.
— Mamże przebaczyć mordercom moich rodziców? — zapytał posępnym głosem.
— Tak — odparł ksiądz — czy można lud, masę całą winić za czyny zbłąkanych jednostek?...
To powiedziawszy, począł mówić głosem łagodnym o miłości bliźniego i o przebaczeniu uraz, a mówił tak pięknie i przekonywająco, iż Margel spuścił oczy, szepcząc:
— Będę chciał zapomnieć i przebaczyć im...
Wśród takiego życia cichego, na nauce upłynęło Margelowi lat kilka życia; skończył wreszcie lat piętnaście, z dziecka przeistoczył się w młodzieńca, który powagą umysłu, oraz inteligencyą radował księdza, a siłą i zręcznością w zachwyt wprowadzał Piotra.
Czy jednakże Jerzy, takie było imię chłopca, czuł się zadowolonym ze swej doli? Wątpić należało. Godzinami przechadzał się on często nad brzegiem morza i wpatrywał się z widocznem utęsknieniem w majaczący w oddali ląd stały... O, cóżby dał za to, żeby módz się tam dostać!... Lecz nie śmiał o to nawet prosić księdza. Prócz starego rybaka nikt z mieszkańców wyspy nigdy na ląd nie jeździł; rybak sam jeden płynął po żywność dla wszystkich, rzadko kiedy towarzyszył mu Piotr stary. Jerzemu dusza się rwała do szerszego świata, do ludzi, do gwarniejszego życia; tęsknota ta wzrastała z każdym dniem, a z nią pragnienie wydobycia się z ciasnej wyspy. I nie można się było dziwić chłopcu: rybak począł przywozić ze swoich wycieczek niepokojące wieści. Na lądzie wrzała bratobójcza walka, krew się lała. Jerzy słuchał chciwie tych wieści, następnie nauczyciela obrzucał pytaniami:
— Dlaczego oni się biją?... O co im chodzi?...
Ksiądz milczał zwykle, a później mówił:
— Bo zapomnieli o miłości Chrystusowej...




III.

Pewnego wieczora ksiądz Melwy z starym Piotrem stali oparci o kamienną balustradę, otaczającą szczyt wieżycy i ku morzu patrzyli; żołnierz posiadał starą lunetę i za jej pomocą wypatrywał właśnie płynące po morzu okręty, a ilekroć spostrzegł statek angielski, rzucał za nim przekleństwo. Nienawidził on Anglików z całej duszy, a w nienawiści tej cała jego polityka się mieściła, o innych kwestyach nie miał pojęcia... Anglicy byli według niego przyczyną wszystkich klęsk na ziemi, sprężyną wszystkich zbrodni i grzechów...
Dziwne rzeczy działy się tego wieczora na morzu: burza nadciągała z daleka, w dusznem, przytłaczającem powietrzu rozlegały się głuche grzmoty, od czasu do czasu jasne błyskawice przebiegały wężem ognistym po ciemnem sklepieniu nieba, wzburzone fale szumiały złowrogo.
— Szelmy, zbóje, Anglicy! — mruknął znowu stary Piotr, gdyż właśnie ukazały się na morzu statki angielskie — Anglicy — powtórzył w zamyśleniu Melwy — a statków francuskich nie widzisz?
— Nie — odparł żołnierz — widzę tylko trzy statki angielskie, które zdają się posuwać ku nam, czego te łotry chcą tutaj?
— Będzie bitwa — rzekł posępnym głosem ksiądz — czy widzisz te ogniska tlejące na wybrzeżu? Tam obozują republikanie. Garść ich podobno, nie podołają przeważającej sile.
Naprzeciw owych ognisk, w głębi wybrzeża, na szarzejącem tle nieba rysowały się posępne, tajemnicze mury zamczyska; zdawały się one być niemym świadkiem tego, co się miało tutaj odegrać. Wtem z najwyższego ich szczytu buchnął snop iskier, dając znak, iż świadek żyje; lecz znak ten tajemniczy zgasł natychmiast, w tej samej chwili wszakże z kilku stron ozwały się posępnym głosem puszczyki... Czyżby snop iskier je zbudził?
— Ruiny zajęte są widocznie przez rojalistów — odezwał się ksiądz — porozumiewają się z Anglikami.
— Z Anglikami? — zapylał zdziwiony Piotr i w głowie jego powstał zamęt: on szanował stronników króla, a ci porozumiewają się z Anglikami, co to ma znaczyć?
— Rojaliści bretońscy zwani Szuanami, którzy z tutejszym ludem trzymają? — zapytał znowu.
— Tak — odparł ksiądz smutnym głosem — Anglicy mają nadzieję, iż skorzystają z bratobójczej walki, która Francyę niszczy.
— Gadziny!
— Nie oni winni, ale ci, co ich pomocy wezwali przeciw własnym braciom — odparł Melwy — każdemu u nas wiadomo, że Anglicy są naszymi zaciętymi wrogami od wieków, że od najdawniejszych czasów czyhają na zgubę Francyi, winni są ci, którzy z wroga narodu uczynili swego sprzymierzeńca; myślisz może, że te okręty wiozą samych Anglików? Ręczę ci, że moc na nich jest Francuzów, przebranych w mundury angielskie.
— O, sromoto! o, hańbo! — wykrzyknął ze szczerem oburzeniem stary weteran — i mnie to przyszło dożyć takich rzeczy!
— Obyś gorszych, smutniejszych nie dożył — szepnął ksiądz. — Dużo jeszcze błędów i zbrodni popełnionych zostanie, za nim rojaliści i republikanie podadzą sobie dłonie do zgody i bratobójcza walka ustanie; za nim każdy jasno zrozumie, gdzie słuszność, gdzie ceł święty...
— Ja tam wolę stronnictwo umiarkowane... Nie mordują kobiet ani dzieci, nie okradają kościołów, a przytem Margel do nich należy.
— Krwią, ale przekonaniami nie wiemy, gdzie właściwie należy. To dziecko jeszcze. Lecz Margel zrozumiałby, że łączenie się z Anglikami jest podłością.
— Na to zgoda — rzekł weteran.
— A wolisz umiarkowanych, którzy łączą się z nimi?
Stary żołnierz usta otworzył ze zdziwienia.
— Gdybyś naprawdę tak nienawidził ogniście Anglików, jak ich przeklinasz — ciągnął dalej Melwy — nie patrzyłbyś w tej chwili spokojnie, jak statki ich zdążają ku Francyi... Zestarzałeś się, Piotrze... Pamiętam cię innym zupełnie; pamiętam, jak z narażeniem życia niosłeś listy i wiadomości z obozu do obozu; dzisiaj nie myślisz już o tem, że można na przykład wsiąść do łódki i ostrzedz dowódcę republikanów o grożącem niebezpieczeństwie... Ja cię zastąpię... Wprawdzie wiosłować nie umiem, lecz ufam, iż Bóg mnie wesprze.
— Na miłość Boską, nie czyńcie tego — odparł wylękniony Piotr — toć burza lada chwila zaryczy nad tem morzem.
— A jednak popłynę — odparł stanowczo Melwy — republikanów trzeba ostrzedz, a ponieważ nikt tego nie chce uczynić, więc ja muszę.
— Pozwólcie mnie to uczynić — rzekł Piotr pokornym tonem — odwagi mi nie brakuje, tylko pewny nie jestem, gdzie słuszność, gdzie prawda. Idę — rzekł Piotr — wierzę wam, jak przykazaniom Bożym...
— Niech cię Bóg prowadzi — wzruszonym głosem rzekł ksiądz.
W tej samej chwili rozległ się huk piorunu, z morza buchnął płomień, jeden ze statków angielskich zagłębił się w falach wzburzonych.
— Bóg ukarał występnych — rzekł ksiądz.
Piotr się przeżegnał i zbiegł szybko z krętych schodów wieżycy, aby ku przystani pospieszyć.
Morze poczynało szaleć; powietrze dyszało niespokojnie; błyskawice rozdzierały co chwila niebo, czerwonem światłem oblewając horyzont; fale huczały złowrogo i żółtą pianą pryskały na wszystkie strony. Nie uląkł się jednakże stary żołnierz, począł wzrokiem szukać czółna, lecz czółna nie było..
— Czyżby w burzę brat puścił się na połów? — zapytał sam siebie. — Lecz nie, on nadto rozsądny — dodał zaraz. — A może Margel?
To przypuszczenie jeszcze bardziej go przeraziło, więc odsunął je natychmiast. Chłopiec z pewnością jest u siebie w tej chwili. Jednakże niepokojące przypuszczenie wróciło do jego serca, nie mógł go uciszyć.
— Kto wie — dodał — od pewnego czasu chłopiec wiecznie ku wybrzeżu patrzał, ku starym zwaliskom, może coś przeczuwa?
I wrócił szybko na wieżę stary żołnierz.
— Gdzie Jerzy? — zapytał zdyszanym głosem, wpadając do pokoju księdza.
Melwy drgnął.
— Może śpi — odrzekł — wołałbym, żeby nie wiedział, iż na bitwę się zanosi.
— Dlaczego? Niechby ją widział z daleka... dodałoby mu to ochoty rycerskiej — odparł Piotr.
Ksiądz zmarszczył brwi.
— Ma jej aż nadto — szepnął — lecz trzeba zobaczyć, co istotnie robi — dodał głośniej i udał się do pokoju wychowańca.
Nie znaleźli go tam i w chacie rybaka nie było go również, brak czółna wskazywał co się z nim stało.
— Ręczę, iż pojechał na wybrzeże — rzekł Piotr — nieraz mówił, że chciałby kiedy zwiedzić owe stare zwaliska. Co robić?
— Nie myśleć w tej chwili o chłopcu — odparł ksiądz stanowczo — weź starą łódź, jedź do obozu republikańskiego i spełnij obowiązek względem tych, którzy przeciw Anglikom walczą; nad Margelem Opatrzność czuwać będzie...
Piotr westchnął ciężko: jego ulubieniec był w niebezpieczeństwie, a on z pomocą nie mógł mu spieszyć.
Niebawem na wzburzonych falach morza ukazała się łódź drobna; bałwany ciskały nią jak piłką, lecz ten, kto w niej pracował, patrzył na nie wyzywająco. Nad brzegiem morza stał siwy starzec w sutannie księżej, i wzrokiem ku niebu podniesionym, zdawał się modlić. Łódź zniknęła w mrokach nocy, on krzyż nakreślił za nią w powietrzu i wolnym krokiem ku wieży się zwrócił; w tej chwili zerwał się wicher szalony ze świstem straszliwym, a morze wyciem ponurem mu odpowiedziało.

∗             ∗
Tęsknota i ciekawość do tego, co się dzieje na stałym lądzie, zwyciężyły w końcu w Jerzym rozsądek: chłopiec postanowił opuścić wyspę potajemnie. Wszak nie dał słowa nikomu, że wyspy nie opuści. Miał już lat siedmnaście, mógł przecież działać samodzielnie. Jest silnym, zdrowym, poradzi sobie z morzem, nic mu się złego nie stanie. Pojedzie, zakosztuje trochę przygód i wróci może szczęśliwie, przejażdżka tęsknotę jego serca uciszy. Coś go ciągnie po prostu do tych posępnych ruin, których imienia nie zna; w nocy śni o nich, marzy, że go wołają do siebie, że ramiona ku niemu wyciągają, musi je raz zobaczyć! Tak rozumując, wsiadł na łódkę i popłynął w stronę zamczyska. Wiosła były ciężkie, poruszał nimi z wysiłkiem, ale nie tracił ochoty płynąć dalej. Naraz w ciemności nocy rozległ się plusk, a potem pytanie groźnym głosem wymówione:

— Kto tam?
Z cieniów wysunęło się czółno angielskie, emigrantami napełnione. Jerzy, zamiast odpowiedzieć, ukrył się na dnie łodzi.
— To rozbite czółno — odezwał się znowu ten sam głos, i szalupa angielska ominęła Margela. Chłopiec dopłynął do lądu bez dalszych przeszkód, wyskoczył na brzeg, łódkę wyciągnął na piasek i skierował się ku ruinom.
Ciemność zupełna panowała w nich, dookoła odzywały się głosy puszczyków, zdawało się, że każdy kamień, każdy krzak kryje jednego z tych ptaków; w istocie jednak za każdym krzakiem siedział ukryty Szuan. Śledzili oni uważnie przybysza, nie zatrzymywali go jednakże, gdyż miał on na sobie, jak i oni strój wieśniaka bretońskiego.
Margel dotarł bez przeszkody do samego zamczyska, lecz kiedy zamierzał wstąpić w ruiny, zastąpił mu drogę wysoki, barczysty mężczyzna.
— Dokąd idziesz? — zapytał.
Margel nie był przygotowany na to pytanie, więc zawahał się w odpowiedzi.
— Coś ty za jeden? — rzucił drugie pytanie groźny chłop, stojący widocznie na warcie.
Przy tych słowach oparł ostry nóż na piersiach chłopca. Widząc, grożące niebezpieczeństwo, Margel zapomniał o tajemnicy.
— Jestem Jerzy Kermagel de Kerguerion — odparł hardo.
— Przejdź — rzekł mężczyzna, usuwając się na stronę z szacunkiem.
Margel zdumiony poszedł dalej stromą ścieżyną, prowadzącą ku głównej wieży zamczyska.
Burza się oddaliła, z daleka słychać tylko było ciche grzmoty, czasami jeszcze na zachodzie zajaśniała błyskawica, lecz spokój powracał naturze. Gwiazdy i księżyc wydobyły się z pod chmur i oświeciły łagodnym blaskiem ziemię i morze. Ale ta cisza, jakże rażącą tworzyła sprzeczność z bratobójczą walką, która toczyła się na ziemi francuskiej.
Margel szedł zwolna, rozglądał się ciekawie po starych murach zamku i pytał sam siebie:
— Czemu nazwisko moje sprawiło na tym chłopie takie silne wrażenie? Czyżby znał moich rodziców? Co on tutaj robi, kogo strzeże?...
Począł nim ogarniać niepokój. Nie ulegało wątpliwości, że w zamku ktoś obrał sobie mieszkanie, ale kto? Rojaliści, czy republikanie? Mimo tej niepewności nie cofnął się. Niebawem dotarł do głównej bramy. Już miał ją przekroczyć, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu i znowuż obcy głos zapytał:
— Kto idzie?
— Kermagel de Kergueron — odpowiedział, ufając w siłę swego nazwiska. Nie zawiódł się: warta usunęła się przed nim.
Margel przetarł ręką czoło.
— Czy to sen, czy jawa? — zapytał siebie.
Pociągnął jednakże dalej: wszedł na podwórze, otoczone dokoła poszarpanymi murami. Gdzieniegdzie przez szpary, znajdujące się w ścianach, zobaczyć było można morze, które także uciszało się stopniowo. W jednem miejscu ściany dojrzał większy otwór, przystąpił do niego, wychylił się nieco i ujrzał w dali dwa światełka migające.
— Roche-Marie! — szepnął wzruszonym głosem.
Te dwa światła pochodziły jedno ze starej wieżycy, drugie z chaty rybaka.
— Nie śpią tam jeszcze — mówił Jerzy — pewno o mnie są niespokojni — i coś, jak wyrzut sumienia, zbudziło się w jego sercu.
— Wrócę do nich jutro, pocieszą się — dodał, chcąc zagłuszyć wyrzut sumienia.
Tu i owdzie wśród tych ścian omszonych leżały płyty kamienne, które tworzyły zapewne niegdyś posadzkę w komnatach zamkowych. Wśród nich rozrosły się bujnie chwasty; tu i owdzie zakwitł wrzos różowy lub ciemny orlik, na murach pięły się powoje, strojąc je fantastycznie. Gdy Jerzy tak rozglądał się w około, spostrzegł na końcu podwórza, w ziemi, kwadratowy otwór, a gdy przystąpił do niego, ujrzał ciemne, wązkie schody prowadzące w głąb; w dole migało czerwone światło, rzucając błyski i cienie na stopnie. Ta otchłań, w górze czarna, na dole czerwona robiła wrażenie piekielnej czeluści, gotowej pochłonąć, zbliżającego się do niej śmiałka, Jerzy mimo to przysunął się do otworu z zamiarem opuszczenia się na dół; gdy postawił nogę na stopniu, cień jakiś zarysował się na chwilę na ścianie schodów blaskiem pochodni oświeconych i znikł natychmiast.
Ktoś go śledził widocznie.
— Cofnij się — doradził mu instynkt zachowawczy.
Lecz miłość własna nie pozwoliła tego uczynić. Miałże wyrzec się przygód, których tak pożądął?... Wszak nie należał do żadnego stronnictwa, cóż więc stać się mu może?
Powoli począł wstępować po wilgotnych i ślizkich stopniach. Zszedłszy na dół, ujrzał nagle długi korytarz, oświetlony kilku po bokach umieszczonemi pochodniami, których płomienie pełzały, niby ogniste jaszczurki po wilgotnych ścianach podziemia. Znowu zawahał się, czy iść dalej, znowu rozsądek rzekł: „wróć!” Ciekawość pchała chłopca naprzód, tej słuchał. Naraz dobiegł go jakiś szmer. Był pewien, że się ktoś zbliża, więc obejrzał się, szukając wzrokiem w ścianie zagłębienia, aby się w niem ukryć, lecz nim je znalazł, dwóch ludzi zastąpiło mu drogę.
— Dokąd idziesz? — zapytali.
Margel zawahał się z odpowiedzią i to go zgubiło.
— Szpieg niezawodnie... Podsłuchał hasło i dostał się aż tutaj — rzekł jeden.
Drugi pchnął go przed siebie. Niebawem Margel ujrzał się w krypcie dość obszernej, w której dziesięciu mężczyzn w płaszczach otaczało stół; krypta była oświetlona pochodniami. Mężczyźni tutaj obradujący uzbrojeni byli w noże i mundury angielskie mieli na sobie.
— Anglicy! — wykrzyknął mimo woli Margel, nie będąc wstanie ukryć swego oburzenia.
— Nie lubisz, młodzieńcze, Anglików? — zapytał go jeden z obradujących, podniósłszy się od stołu.
— To czerwony, zabić go trzeba — dorzucił drugi.
— Szpieg za Szuana przebrany!
— Powiesić go!
— Jak on się tutaj dostał?
— Nie zwlekać z karą.
Krypta wrzała. Jerzy ujrzał się otoczonym. Niebezpieczeństwo wróciło mu odwagę, spojrzał hardo na swoich nieprzyjaciół.
— Śmierci się nie lękam — rzekł. — Chętnie pójdę za ojcem.
— Zobaczymy? — zaśmiało się kilku.
Wtem ponad grożące śmiercią głosy wzbił się jeden poważny.
— Trzeba zaczekać na hrabinę, ona zna ten kraj i ludzi, my możemy się pomylić. — Hej, Legui Und! — zawołał.
Z cienia wysunął się chłop o zwierzęcej twarzy.
— Pilnuj ptaszka... Gdyby chciał uciekać, kulką w łeb. Rozumiesz?
Chłop doskonale go zrozumiał, uśmiechnął się i ukazał szereg białych, zdrowych zębów. Tamci wrócili do stołu i narady, chłop pociągnął Jerzego w ciemny korytarz. Odwaga opuściła teraz chłopca, oparł się o wilgotną ścianę więzienia i zwiesił głowę zgnębiony.
— Więc w taki sposób miały zakończyć się jego przygody? — myślał z rozpaczą. Zginie, jak szpieg nikczemny, nawet nikt nie zapłacze po nim, nikt ciała jego nie uczci pogrzebem. Szpieg on, to okropne być posądzonym o taką podłość. Ale najwięcej ze wszystkiego bolało go rozczarowanie, jakiego doznał: ci biali, których sobie wyobrażał tak pięknie, tak wzniosie, bratali się z Anglikami, wrogami odwiecznymi Francyi; on nienawidził całą duszą Anglików, nauczył go tego Piotr stary. Przyszła mu w tej chwili szalona myśl do głowy: rzuci się niespodzianie na swego stróża, wyrwie mu z za pasa pistolet i utoruje sobie nim drogę, ucieknie z ruin, które go teraz grozą i wstrętem przejmowały, jako siedlisko Anglików... Lecz czyż podobna uciec, wszakże krypta pełna ludzi, usłyszą strzał, pochwycą go.
Wtem rozległy się głosy:
— Hrabina! biała hrabina!
Jerzy wychylił się ciekawie, chcąc ujrzeć kobietę, trzymającą jego losy w swym ręku, ale hrabinę otoczyli mężczyźni w płaszczach; dojrzał tylko, iż białą szatę ma na sobie i pomyślał:
— Dlatego ją nazywają „białą hrabiną”. Widziani to, że z ramion jej zwisa płaszcz ciemny i że jest wyniosłej postawy. Twarzy nie dojrzał, a była to twarz oryginalna, niezwykłej bladości z czołem przeciętem świeżą, czerwoną jeszcze blizną. Od młodych rysów, zmarszczkami jeszcze niepooranych, odbijały dziwnie śnieżnej białości włosy; na staniku miała naszyte serce czerwone, będące godłem rojalistów, a zwłaszcza Szuanów i Wandejczyków. Jerzy nie widział jednak tych wszystkich szczegółów; usłyszał tylko, iż jeden z obecnych wspomniał o schwytaniu szpiega.
— Nie mam czasu badać go teraz — odpowiedziała hrabina — strzeżcie go bacznie, a jeśli będzie potrzeba, zamknijcie mu usta.
Jerzy doznał dziwnego wrażenia; nie słowa, lecz poprostu głos mówiącej zelektryzowały go, serce poczęło bić mu gwałtownie w piersiach; byłby przysiągł, iż znał ten głos, że go już kiedyś słyszał... Postanowił koniecznie spojrzeć w twarz hrabinie i postąpił ku niej; lecz zaledwie uczynił parę kroków, ciężka dłoń stróża spoczęła na jego ramieniu.
— Nie wolno! — rzekł drab surowo.
W tej samej chwili w krypcie rozległy się okrzyki:
— Niech żyje król! Niech żyje biała hrabina!
Jerzy oparł się o ścianę kurytarza.
„Niech żyje król! Słowa te przypomniały mu straszną chwilę z lat jego dziecinnych. I on niegdyś wołał podobnież; dziś byłby powtórzył szczerze ten sam okrzyk, gdyby nie czerwone mundury... Z Anglikami nie może mieć nic wspólnego.
Naraz poza ścianami zamku rozległ się szum niewyraźny.
— Basza powraca — odezwało się kilka głosów.
— To armaty — odparł jeden z Szuanów.
— Armaty, a więc zdradzeni jesteśmy — rzekła hrabina.
Do krypty wpadło w tej chwili kilku ludzi, bez tchu prawie.
— Czerwoni idą! — krzyknęli.
— Do broni! — zawołała hrabina donośnym głosem, i wszyscy rzucili się ku wyjściu; jedna hrabina została i zbliżyła się do straży przy Jerzym.
— Pilnujcie go — rzekła, a gdyby uciekał, zabić!
Jerzy obrócił się żywo, aby ujrzeć jej twarz, lecz hrabiny już nie było.
Nie tylko wszakże armaty grały — i grzmoty odezwały się na nowo, burza powróciła i szalała. Błyskawice oświecały smutny obraz bratobójczej walki, która toczyła się u stóp ruin. Na wieść o zbliżających się republikanach ze wszystkich kryjówek starego zamku wypadli rojaliści, lecz spostrzegli, że są osaczeni dokoła. Republikanie mieli widocznie dobrego przewodnika, który znał miejscowość doskonale. Wyrastali niespodzianie ze wszystkich stron, niby siłą czarodziejską z ziemi wywoływani, coraz ciaśniejszem kołem obejmując zamek. Stronnicy królewscy bronili się zaciekle; z jednej i z drugiej strony padały gęsto strzały, z baszt starego zamku leciały kamienie na oblegających. Najgorętsza walka wrzała na wązkiej ścieżce, którą Jerzy dostał się do ruin. Zwarty szereg żołnierzy republikańskich, prowadzony przez młodego wodza, posuwał się naprzód, nie zważając na grad kul nieprzyjacielskich. Jak ów wąż z bajki, którego odcięta głowa odrasta zaraz, tak i wrogowie zdawali się być nieśmiertelnymi. Pierścienie tego węża połyskiwały łuską świecącą, a grzbiet jego jeżył się bagnetami, jakgdyby mnóstwem kolców. Ruiny rzucały ku niemu ze wszystkich szczelin płomienie, on się ich nie lękał, sunął ciągle dalej... Nagle kępa drzew iglastych, rosnących przed zamkiem, płonąć poczęła, z murów rozległy się radosne okrzyki, głusząc huk wystrzałów; białych osłaniały mury, nie lękali się płonących sosen, lecz na czerwonych leciały z nich iskry, zaś ogniste języki łatwo z gałęzi na ich suknie prześlizgnąć się mogły. Ale radość rojalistów krótką była: z chmur poczęły lać strumienie deszczu i gasić płonące sosny. Położenie rojalistów stawało się groźnem. O kilkadziesiąt kroków przed zamkiem wznosiła odosobniona, pochyła wieżyca, poszarpana zębem czasu. Z niej od chwili rozpoczęcia walki padały od czasu do czasu pociski na republikanów. Naraz drzwi wieżycy rozwarły się, i wyszło z niej kilkunastu ludzi z księdzem na czele. Czyżby zbrakło im amunicyi, że dobrowolnie bezpieczne stanowisko opuścili? Czyż poddać się zamierzali lub schronić do zamku? Ale nie!... Oni uklękli, pochylili głowy ku ziemi, ksiądz krzyż nad nimi nakreślił, poczem zaczęli jakieś dziwaczne ruchy wykonywać, zdawali się chcieć wspólnemi siłami wyrwać z ziemi jedną z płyt kamiennych, leżących przed nimi. Kule nieprzyjacielskie gęsto padały koło nich i siały śmierć pomiędzy nimi, oni nawet nie oglądali się na tych towarzyszy, którzy padali ciosem śmiertelnym ugodzeni, lecz pełnili wytrwale czynność swoją. Republikanie, których już nie więcej nad dwadzieścia kroków od nich dzieliło, przypatrywali się im ciekawie i nie wątpili, iż żywcem wezmą wroga do niewoli. Przy boku młodego wodza postępował wysoki, barczysty chłop w bretońskiem ubraniu. Ten pilniej od innych śledził dziwne zachowanie się garstki, która opuściła wieżę, a na surowej jego twarzy malował się niepokój.
— Ostrożnie, generale — szepnę! naraz, chyląc się do wodza. — Oni coś kręcą.
Generał odpowiedział:
— Bądź spokojnyl!
Wtem uczuł się pochwyconym w pół i zanim miał czas zrozumieć, co się z nim dzieje, ujrzał się na jednej z poblizkich skał, zaś obok niego stał jego towarzysz.
— Co to-znaczy? — zapytał.
Straszliwy łoskot był mu odpowiedzią: pochyła wieżyca została wysadzoną w powietrze.
Piotr stary, on to bowiem odciągnął wodza, zwrócił się do niego:
— Wiedziałem, że to nastąpi — rzekł — wyszli z wieży, wyrwali płytę kamienną, zrobili otwór w ziemi, nasypali prochu i zapalili go. Zginęli dobrowolnie, aby nas zgubić, ale głowy węża nie ucięli, głowa jest, ciało wyrośnie nowe i pobijemy ich.
To mówiąc, rozśmiał się. Teraz młody wódz zrozumiał wszystko i spojrzał z wdzięcznością na tego, któremu był winien życie.
Kamienie, odłamy muru padały z hukiem straszliwym do okolą zburzonej wieżycy, kłęby pyłu unosiły się w powietrzu. Wśród republikanów powstał popłoch: jedni ugodzeni padali z jękiem, drudzy w ucieczce szukali ratunku. Szuanie tryumfowali.
— Niech żyje król! — brzmiały pełne radości głosy.
Lecz cóż to? Nagle, jakby z podziemi wyrósł, wśród spłoszonych republikanów stanął wódz, a obok niego ów chłop olbrzymi, który stronników króla swym wzrostem i siłą z daleka przerażał. Ucichło wołanie: „Niech żyje król“, a natomiast zabrzmiało: „Niech żyje rzeczpospolita“!
Walka, chwilowo przerwana, zawrzała na nowo. Republikanie z wodzem na czele wpadli na ciemny dziedziniec zamkowy, gdzie zatrzymali się, niepewni dalszej drogi. Wtedy generał kazał zapalić słomą kryty szałas, i przy tem sztucznem świetle ujrzano na szczycie jednej z baszt zamkowych kilka postaci, a między niemi kobietę w białej szacie.
— Niech żyje król! — zabrzmiało ze szczytu wieżycy.
— Sto liwrów temu, kto schwyci tę kobietę! — krzyknął wódz, wskazując na białą postać.
— Przyjdź sam po mnie — odparła szyderczo hrabina.
W tejże samej chwili, kamień rzucony z zadziwiającą siłą i zręcznością przeleciał ze świstem koło głowy generała.
— Do podziemi! — ryknął wódz, w wielkim gniewie.
Niebawem w podziemiach rozległy się okrzyki republikanów.
— Zapomniałam o jeńcu — rzekła hrabina do swoich — jeśli to on mnie zdradził, umrze z mej ręki.
I pośpieszyła do Jerzego.
— Jak się nazywasz? — zapytała.
On rzucił się ku niej, ale w tej samej chwili poczuł na ramieniu żelazny uścisk dłoni swego stróża, mrok zaś panujący w podziemiu nie dozwolił mu ujrzeć twarzy hrabiny.
— Jak się nazywasz? — powtórzyła pytanie tajemnicza kobieta, trzymając się w pewnem oddaleniu od niego.
Jerzy staczał straszną walkę ze sobą.
— Nie chcesz mówić, a więc giń! — krzyknęła i broń ku niemu skierowała.
W tej właśnie chwili w krypcie dał się słyszeć brzęk broni zwycięzców. Zadrżała ręka kobieca, kula przeszła koło głowy Jerzego. Hrabina rzuciła się wówczas ku jednej ze ścian kurytarza, tworzących pewne zagłębienie; ściana ta, jakby cudem usunęła się przed nią, i tajemnicza kobieta zniknęła w głębi kurytarza, zanim republikanie wpadli do niego.
— Gdzie ona? — krzyknął generał, spostrzegłszy Jerzego, poczem zbliżył się do niego — była tutaj napewno, widziałeś ją. Mów, gdzie się schroniła?..
— Nie widziałem — odparł Jerzy.
— Kłamiesz! — krzyknął generał — rozstrzelać go natychmiast.
Kilka luf już skierowało się ku piersi chłopca, gdy wtem poza nimi rozległ się potężny okrzyk:
— Stój!
W tej też chwili ukazała się olbrzymia postać Piotra, który pochwycił Jerzego i uniósł go z podziemia.




IV.

Czyste niebo i spokojne morze niczem nazajutrz nie przypominały wczorajszej burzy: lekki wietrzyk muskał powierzchnię wód, fale szumiały mile dla ucha, niby cicha muzyka; krzewy rosnące w pobliżu lśniły szmaragdowymi liśćmi; pogodne słońce wychylało z wolna ponad powierzchnię morską swą złocistą tarczę, wszystko zapowiadało trwałą pogodę. Drzwi chaty rybaka, na wysepce Roche-Marie, lekko skrzypnęły; na progu ukazała się Józia. Twarzyczka jej była blada i mocno stroskana. Jasne włosy wiatr rozrzucił, tworząc koło jej główki złotą aureolę; miała na sobie szafirową spódnicę i biały stanik. Nie spała wcale tej nocy, odkąd stryj wpadł do ich chaty, szukając Jerzego. Przez całą noc nasłuchiwała i wypatrywała, czy Jerzy nie powraca, a teraz, gdy słońce cienie nocy rozproszyło, postanowiła iść nad brzeg morski, gdyż nie mogła dłużej usiedzieć w domu.
Lecz napróżno w dal patrzyła: prócz zielonawych fal i białych mew, unoszących się nad nimi, nic nie dojrzała. Na przeciwnym brzegu sterczał, jak zawsze samotny, ponury zamek, a wschodzące słońce ozłacało jego baszty. W pobliżu chaty rybaków, wznosiła się mała grota, a w niej od lat dawnych stała, wyciosana ręką nieznanego artysty, figura Matki Boskiej. Józia, nie doczekawszy się w przystani Jerzego, do tej groty się zwróciła i padłszy na kolana przed figurą, modlić się zaczęła o powrót szczęśliwy Jerzego. Modlitwa ją pokrzepiła. Powstawszy, zwolna do przystani podążyła. Blada jej twarzyczka zabarwiła się teraz żywym rumieńcem, gdyż na morzu dostrzegła kołyszącą się łódź rybacką, a w niej dwóch ludzi.
— To oni! — krzyknęła naraz radośnie i pędem strzały pobiegła ku przystani.
Po chwili łódź przybiła do brzegu. Wysiadł z niej stary Piotr z Jerzym. Ksiądz Melwy bez słowa wymówki przycisnął wychowańca do piersi, zaś Józia i jej rodzice radośnie witali młodzieńca. On jednakże nie podziękował im uśmiechem za te oznaki życzliwości: był dziwnie milczącym, a nawet ponurym. Już podczas przeprawy przez morze, Piotr zauważył to jego zasępienie i starał się je rozproszyć, zasypując chłopca różnemi pytaniami, lecz Jerzy tak krótko i niechętnie odpowiadał, iż stary zaniechał w końcu rozmowy, rzucał tylko od czasu do czasu badawcze spojrzenie na niego, ale zgadnąć nie mógł, co mu dolega. I ksiądz Melwy zaniepokoił się o swego wychowańca, ale czekał sposobności, dopóki mu się tenże nie zwierzy. Piotr, jak najchętniej opowiadał wczorajsze swoje przygody, lecz kiedy doszedł do miejsca, w którem wypadło mówić, jak hrabina dała rozkaz rozstrzelania Jerzego, plątać się zaczął w swem opowiadaniu. Wówczas Jerzy go wyręczył.
— Jeszcze sekunda, a byliby mnie Szuanie niechybnie zabili — rzekł — Piotrowi zawdzięczam życie.
Ksiądz wyciągnął rękę do starego weterana.
— Bóg wynagrodzi ci z czasem, coś uczynił dla tego dziecka — rzekł głosem wzruszonym.
Ale eks-wojak zwrócił rozmowę na Jerzego, zaczął wychwalać jego zimną krew i spokój w chwili tak groźnej, w jakiej się znajdował.
Gdy wreszcie dnia tego ksiądz znalazł się sam na sam ze swoim wychowańcem, rzekł:
— Dwa razy więc byłeś narażony na śmierć dzisiejszej nocy. Jakże dostałeś się do tych ruin?... Jeśli są fortecą Szuanów, strzedz ich muszą warty?
— Strzegą — odparł Jerzy.
— I przepuściły cię bez hasła? Jerzy stoczył z sobą widoczną walkę, wreszcie rzekł głosem wzruszonym:
— Pytano mnie, kto idzie. Powiedziałem swoje właściwe nazwisko „Kermagel de Kergeurion“, i puszczono mnie natychmiast.
Ksiądz zamyślił się poważnie.
— Jesteś w tym wieku — rzekł po chwili — iż prawdę, którą dotychczas ukrywałem przed tobą, odsłonić ci już mogę. Zamek, gdzie dzisiejszej nocy, tak dziwnych przygód doznałeś, był niegdyś siedzibą rodu, którego ty jesteś ostatnim potomkiem; rzecz prosta, iż Szuanie obrali sobie za hasło nazwę tego zamku, albowiem jest ona zarazem twojem nazwiskiem. Wysepka, na której mieszkamy, także niegdyś do zamku należała.
Jerzego dziwnie wzruszyło opowiadanie księdza, nie rzekł wszakże ani jednego słowa. Wtem do pokoju wbiegł zadyszany Piotr, oświadczając, iż zbliża się łódź, pełna żołnierzy i oficerów republikańskich.
— Chodźmy naprzeciw — rzekł ksiądz Melwy.
Łódź przybiła właśnie do brzegu: złote galony mundurów połyskiwały na słońcu, broń błyszczała. Na czele niewielkiej gromadki oficerów i prostych żołnierzy stał generał o młodej, pięknej twarzy. Ujrzawszy zbliżającego się księdza, postąpił ku niemu pośpiesznie.
— Jestem Łazarz Hoche, generał w służbie rzeczypospolitej — przemówił, składając pełen szacunku ukłon — wysepka ta wydała mi się odpowiednią do umieszczenia na niej wojska, broniącego wybrzeża morskiego. Jest to jeden z powodów mego tutaj przybycia, a drugi...
— Pan jesteś generałem Hoche — rzekł ksiądz — w takim razie jesteśmy dobrymi znajomymi, gdyż mamy wspólnego przyjaciela.
— Kogo?
— Napoleona Bonaparte.
— Ksiądz go zna?
— Był moim uczniem.
— Uczniem — powtórzył z odcieniem zdziwienia generał — miałżebym szczęście mówić z księdzem Melwy?
— Ja nim jestem — odparł starzec z uśmiechem.
Podali sobie dłonie.
— Bonaparte wiele swemu mistrzowi zawdzięcza; często imię wasze, ojcze, słyszałem wymawiane przez niego ze czcią i uwielbieniem — mówił generał.
— Geniusz sam toruje sobie drogę — odparł ksiądz. — Bonaparte jest geniuszem, on sobie samemu wszystko zawdzięcza.
— Już dziś widać, że jest młodzieńcem niezwykłych zdolności, lecz nie zgodzę się na to, żeby nikomu nic nie zawdzięczał — rzekł po chwili namysłu generał — przynosimy na świat pewne zdolności, talenty, lecz obcowanie z rozumnymi ludźmi, książki, nauka rozwijają je dopiero... Ja, niestety, byłem za ubogi, żeby módz książki kupować i uczyć się. Gdy on się kształcił, ja szyłem kamizelki dla oficerów.
Był pewien odcień zazdrości w mowie generała, kapłan nie brał mu tego za złe, znał bowiem jego przeszłość: twardą była. Hoche pochodził z zupełnie ubogiej, prostej rodziny i jedynie dzięki żelaznej woli z krawca został generałem; rozumiał on dobrze, że wyżej już nie pójdzie, że nie wzbije się nigdy tam, gdzie stanął Napoleon Bonaparte.
I Jerzy znał przeszłość Hocha, przypatrywał się mu przeto ciekawie. Generał zwrócił się naraz do niego.
— Drugim powodem mojego przybycia na tę wyspę jest chęć wybadania tego młodzieńca, który dzisiejszej nocy był obecnym przy naszem zwycięstwie nad Szuanami — rzekł, patrząc badawczo w oczy Jerzemu — skazać go postanowiłem na śmierć, gdyż wziąłem go za wroga. Powiedzże mi, młodzieńcze, jakim sposobem dostałeś się pomiędzy Szuanów, nie należąc do nich?
— Pojechałem na wybrzeże jedynie przez ciekawość — odparł Jerzy — i dostałem się do zamku.
— Bez hasła?
— Bez.
— To dziwna rzecz... No, i cóż dalej? Dostałeś się do podziemi, wiem o tem; byłeś może świadkiem narad Szuanów?
— Stojąc w oddaleniu pod strażą, niewiele słyszałem, nic prawie.
— Widziałeś, gdzie się skryła hrabina? — pytał dalej Hoche.
Jerzy zbladł, zawahał się z odpowiedzią, poczem odezwał się głosem, który lekko drżał:
— Nie widziałem jej wcale.
Ksiądz Melwy nie spuszczał podczas tej rozmowy wzroku z twarzy ucznia. Dostrzegł on ze zdziwieniem, iż Jerzy, mówiąc: „nie widziałem”, spuścił oczy i zarumienił się.
— Czyżby skłamał? — pomyślał — lecz w jakim celu?
— Nie widziałeś! — wykrzyknął tymczasem Hoche — ależ to być nie może. Wszakże stałeś w tym samym kurytarzu, w którym hrabina znikła. Tam muszą być jakieś tajemne wyjścia, może drzwi w ścianach lub ziemi ukryte. Nie widziałeś nic podobnego?
— Nie widziałem — odpowiedział znowu Jerzy.
Tym razem, mówiąc to, nie spuścił już oczu i nie zaczerwienił się.
— A więc nic nie wiesz, nic mi wskazać nie możesz.
— Nic.
— Czyż pochwycenie tej kobiety jest dla was sprawą tak doniosłą? — zapytał ksiądz.
— Niesłychanie — odrzekł generał — ona jest duszą rojalistycznych spisków... Gdybym ją pochwycił, mielibyśmy nadzieję, że walczące stronnictwa zawrą pokój. Ale ja ją pochwycę, muszę pochwycić... Biada jej wówczas!...
Twarz Margela pokryła się śmiertelną bladością; widząc zaś, że ksiądz przypatruje się mu niespokojnie, odwrócił się od obu.
— Tak, on kłamie — powtórzył ksiądz w duszy swoje przypuszczenie.
Miał jednak zbyt wiele zaufania do swego wychowańca, ażeby stawać na przeszkodzie jego ukrytym zamysłom, nie badał go, tylko zwrócił się do generała i prosił, żeby spoczął chwil kilka w jego mieszkaniu. Hoch przyjął chętnie zaproszenie.
— Moi oficerowie zdejmą tymczasem plan tej wyspy, a my porozmawiamy z sobą.
I udali się do wieżycy.
— Kto jest ten chłopiec? — zapytał generał księdza — że nie jest dzieckiem ludu, to pewna.
— Jest moim uczniem i protegowanym Bonapartego — odparł Melwy z powagą — niechaj ta odpowiedź wystarczy ci na teraz, generale.
— Widzę, iż nie dowiem się od was niczego — rzekł Hoche — lecz mniejsza o to. Ufam temu chłopcu, a raczej wam, ojcze, którzy go wychowujecie... Zadam jeszcze jedno pytanie, na które może będziecie mogli mi odpowiedzieć. Czy pomiędzy tą wyspą a zamkiem niema podziemnej komunikacyi? Moi żołnierze natrafili w ruinach zamkowych na pewien rodzaj studni, która o ile mogłem się przekonać, jest połączona z dnem morskiem.
— Bardzo być może, iż połączenie istnieje, lecz i na to pytanie nic pewnego odpowiedzieć nie mogę... Poddani wykonywali w wiekach średnich stokroć trudniejsze roboty, mogli więc wykuć tajemne przejście od wyspy do zamku, lecz przypuszczać należy, iż jest ono zawalone.
— Byle istniało, gruzy z drogi łatwo usunąć można; a zresztą idzie mi tylko o to, abym mógł być pewnym, że Szuanie i hrabina uszli podziemnymi kurytarzami.
Długo jeszcze rozmawiali ze sobą, z razu o hrabinie i Szuanach, potem o Napoleonie i mocarstwach europejskich. Za pośrednictwem starego Piotra i brata jego dochodziły do wyspy wiadomości polityczne, ksiądz wiedział, co się w świecie dzieje.
Nareszcie rozstali się; oficerowie czekali już na tarasie generała. Hoche na pożegnanie uścisnął serdecznie dłoń księdza i wszedł do łodzi, aby na wybrzeże powrócić. Po chwili Melwy poszedł szukać Jerzego: znalazł go w pokoju, siedzącego przy oknie z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Co ci jest, dziecko? — zapytał łagodnie i przystąpiwszy, dłoń na jego ramieniu położył. Powiedz mi, czemu nie chciałeś powiedzieć prawdy generałowi? — dodał, chyląc się do niego.
— Bo nie mogłem — wybuchnął Jerzy.
— Czyż istotnie nie widziałeś tej kobiety?
— Twarzy jej ujrzeć nie mogłem.
Tyle było żalu w jego głosie, iż ksiądz się przestraszył.
— Dziecko, chłopcze! — mówił jeszcze łagodniej, chcąc go uspokoić.
Z piersi Jerzego wyrwało się łkanie, wyciągnął z gestem rozpaczy ramiona do swego nauczyciela.
— Ojcze! — rzekł — powiedz mi, czy pewnym jesteś, że matka moja nie żyje.
Melwy spojrzał na niego zdumiony i wylękły.
— Czy matka twoja nie żyje? — powtórzył zwolna — wszakże została zamordowaną tego samego dnia, co i twój ojciec.
— Nie byłem obecny przy jej śmierci, wiem tylko, że pospólstwo nas rozdzieliło. Mnie wówczas ocalił kapitan Bonaparte, a teraz, teraz... okropna wątpliwość zbudziła się w mej duszy... Głos tej kobiety, tam, w zamku, odebrał mi spokój... Ojcze, to był głos mej matki...
Przy tych słowach chłopiec na nowo łkaniem wybuchnął. Melwy przycisnął głowę jego do swych piersi.
— Ufaj w moc Bożą — rzekł z wiarą. Jakaż przepaść leży pomiędzy świętobliwemi kobietami, do jakich należała twoja matka, oddana rodzinie i dobrym uczynkom, a hrabiną: to hyena, żądna wiecznie krwi i walki.
— Nieszczęście, które matkę moją dotknęło, mogło jej zmysły pomieszać — odparł Jerzy — mistrzu, ja wrócę do zamku, ja się z nią muszę zobaczyć.
— I zgubisz się... Przekonasz się, że to nie ona, gdy wyda wyrok śmierci na ciebie.
— Więc pozwól mi iść do Bonapartego, on mi poradzi co robić.
— Nie, mój Jerzy, nie pójdziesz teraz nigdzie — rzekł ksiądz tonem stanowczym — kraj tonie we krwi, nie możesz narażać życia. Lecz bądź spokojny, postaram się listownie dowiedzieć, czy generał jest pewnym, że matka twoja umarła; a jeśli wątpliwą da odpowiedź, sam starać się będę dowiedzieć, kto jest owa biała hrabina. Czy mi ufasz?...
— Ufam — szepnął.
— Przyrzeknij mi, że bez mego pozwolenia nie opuścisz więcej tej wyspy.
— Przyrzekam — odparł chłopiec zgnębionym głosem.
Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu upływały, a nic się zmieniło w życiu mieszkańców wysepki; podczas kiedy światem wstrząsały najdonioślejsze wypadki, tutaj godziny płynęły spokojnie i cicho... Jerzy dotrzymał danego słowa.
Nieraz, błądząc wieczorem po wybrzeżu, smutnym wzrokiem wpatrywał się w widniejące w dali mury zamku, oświecone srebrnem światłem księżyca i doznawał różnych złudzeń: to zdawało mu się, że biała postać ukazuje się na baszcie i daje mu jakieś tajemnicze znaki, to że słyszy różne głosy. Wiedział dobrze, że to są poprostu halucynacye, jednakże, całemi godzinami stał wpatrzony w ruiny zamku. Umysł i wyobraźnia chłopca były zamknięte w zaklętem kole: matka i Bonaparte wypełniali całkowicie jego myśli.
Ksiądz Melwy widział walkę, którą Jerzy toczył sam z sobą, lecz udawał, iż niczego się nie domyśla; pozwalał cierpieć chłopcu, wiedząc, że w cierpieniu ludzie dojrzewają; rozumiał jednakże dobrze, iż przyjdzie chwila, w której dłużej zatrzymać nie będzie go mógł przy sobie: ów Margel zażąda zwolnienia go, od uczynionej mu obietnicy. Często z niepokojem na chłopca spoglądał, szczególniej, kiedy widział, jak wychowaniec jego chwyta chciwie przywiezione przez rybaka dzienniki, jak z płonącemi oczyma czyta buletyny wojenne, będące zarazem kroniką tryumfów Napoleona. Stary Piotr, słuchając o tych zwycięstwach, niemal cudownych, klaskał w dłonie i wykrzykiwał:
— To mi zuch!
Na te słowa krew kipiała w żyłach chłopca, poleciałby na skrzydłach do Włoch, ażeby u boku swego opiekuna-zbawcy patrzeć na jego tryumfy, ale niestety, księdzu musiał dotrzymać słowa.
Było to przy końcu września r. 1796. Wspaniały zachód słońca skąpał niebo w oceanie roztopionego złota, a zielonawe fale morskie załamywały ostatnie jego promienie, mieniąc się chwilami niby topazy. Na wybrzeżu wysepki zarysowały się dwie młodzieńcze postaci: Józi i Jerzego; ona zbierała muszle morskie, błądząc z pochyloną głową pomiędzy głazami, rozrzuconymi na brzegu; on przyszedł, jak zwykle, wyczekiwać czegoś nadzwyczajnego, coby go stąd wyrwało; usiadłszy na głazie, zamyślony wpatrzył się w dal. Wtem wzrok jego mimowoli skierował się ku Józi, i zdało mu się, że dziewczyna oczy ociera.
— Co tobie? — zapytał, zbliżywszy się do niej — płaczesz?
Ona uśmiechnęła się swoim zwykłym dobrym, łagodnym uśmiechem.
— Dzieciństwo — odparła — nie powinnam wszak że się martwić, póki nieszczęście się nie stanie.
— Jakie nieszczęście?
— Ty porzucisz wkrótce Roche-Marie.
Promień radości rozjaśnił smutną twarz Jerzego.
— Kto ci to powiedział? — zapytał głosem wzruszonym.
— Nikt mi tego nie mówił — odrzekła Józia — miałam sen.
— Sen! — z rozczarowaniem widocznem powtórzył Jerzy — oj, przesądna Bretonko! — dodał z odcieniem niezadowolenia i rozśmiał się z goryczą.
— Nie śmiej się — odparła Józia poważnie — śniło mi się, iż byliśmy razem na tem wybrzeżu, jak teraz, o zachodzie słońca; nagle na niebie ukazały się trzy mewy, a jedna z nich była bieluteńka.
— I to wszystko? — pytał drwiąco Jerzy.
— Mewy leciały ponad pustą łodzią — ciągnęła dalej Józia — łódź dobiła do brzegu, ty wskoczyłeś do niej i odpłynąłeś, nie skinąwszy mi nawet głową.
— Masz dowód, że twój sen sprawdzić się nie może — rzekł Jerzy — bo chociażbym wyjechał, to nigdy bez pożegnania.
Jeszcze mówił, gdy Józia schwyciła go za rękę i wskazała mu palcem na morze.
— Mewy! — szepnęła zdławionym głosem.
W istocie nad morzem szybowały trzy mewy z rozpostartemi skrzydłami.
— Część snu sprawdzona — rzekł Jerzy — gdyby i druga część była proroctwem dla mnie, nie powinnaś się martwić... Wszakże niejednokrotnie mówiłaś mi, iż kochasz mnie, jak brata, a toć siostra cieszy się szczęściem brata. Mnie tutaj duszno, ciasno na tej wysepce, cóż jabym tutaj robił całe życie? Dusza moja rwie się do czynu, do świata... Ale chociaż opuszczę Roche-Marie, nigdy nie zapomnę o was wszystkich.
Oboje skierowali się teraz w głąb wyspy; szli milcząc, gdyż Józia była smutna, a Jerzy zamyślony, gonił wzrokiem krążące ptaki nad morzem, powtarzając:
— A nuż sen się sprawdzi?
Dotarłszy do przystani, ujrzeli obok czółna rybackiego niewielką, obcą łódź, kołyszącą się na falach. Józia zbladła, Jerzy zarumienił się, ale jedno do drugiego nic nie powiedziało... Na taras wchodził właśnie Piotr z jakimś obcym mężczyzną w mundurze oficera republikańskiego. Zaciekawiony, kto to być może, Jerzy przyśpieszył kroku i wkrótce spotkał się na tarasie z księdzem Melwy, który uwiadomiony o przybyciu gościa z obozu republikańskiego, śpieszył właśnie, aby go powitać.
— Czy mam przyjemność witać księdza Melwy? — zapytał nieznajomy.
— Tak — odparł starzec.
— Przywożę listy od generała Bonaparte — rzekł znowu oficer, wyjmując kopertę z kieszeni kamizelki i podał ją księdzu.
Jerzemu serce poczęło bić jak młotem i wydało mu się, że poseł przeistoczył się w tej chwili w kogoś innego, że powaga i dostojność go otoczyły, patrzał na niego z zachwytem, a w duszy myślał:
— Szczęśliwy, on walczy pod Napoleonem.
Tymczasem ksiądz Melwy rozłamał pieczęć, na której widniał orzeł z rozpostartemi skrzydłami i zatopił się w czytaniu listu, który brzmiał jak następuje:
„Drogi Ojcze! Czy śledzisz moją drogę? Czy wiesz, że Austrya upokorzy się wkrótce przede mną po zgiętych karkach podążę do Wiednia, żołnierzy mam na zawołanie, zapał ich nie opuszcza.
Pamiętasz, Ojcze, co mówiłeś do mnie 10 sierpnia, proroczy twój wzrok dojrzał na niebie Francyi orła, który miał rządzić światem... Ojcze, byłżebym tym orłem?... Rząd dyrektoryatu chwieje się, żyje z dnia na dzień, dając coraz to nowe dowody swego niedołęstwa, trzeba kogoś, ktoby uchwycił rządy w swoje ręce...

Każdy naród zawiera w łonie swoim chociaż jednego człowieka, który się staje twórcą jego losu; lud go poznaje i wola: „oto zbawca“! Byłżebym tym człowiekiem, Ojcze?..
Napoleon“.

Ksiądz zadumał się głęboko, Jerzy zwrócił teraz na niego wzrok badawczy, niespokojny; dałby nie wiedzieć co, aby treści listu się dowiedzieć. Poczuł wreszcie ten wzrok starzec i spojrzał na chłopca z uśmiechem.
— Jest i do ciebie parę słów — rzekł, i czytać począł głośno umieszczone jeszcze pod podpisem wyrazy:
„Słuchaj, Jerzy, twego opiekuna. Wkrótce nadejdzie dzień, iż wezwę cię do swego obozu, lecz pierwiej zasłuż sobie na to“.
Jerzy spuścił oczy, twarz jego posmutniała.
— Więc jeszcze nie dzisiaj — pomyślał — jeszcze trzeba czekać.
Zdawało się, że ksiądz wyczytał tęsknotę z jego oczu, gdyż położył dłoń na ramieniu wychowańca i rzekł łagodnie:
— Cierpliwości, mój chłopcze!
Rzekłszy to, list schował.
— Czy dostanę odpowiedź? — spytał oficer.
— Powiesz pan Napoleonowi, iż przyślę mu ją wkrótce — odparł ksiądz Melwy.
Jerzy drgnął, spojrzał niespokojnie na opiekuna, lecz starzec potrafił ukrywać swe myśli gdyż nic z jego oczu nie wyczytał.




V.

Jerzy musiał staczać ciężką walkę ze swoją niecierpliwością, czekając na jakiekolwiek postanowienie ze strony księdza Melwy. Zdawało się, że starzec zapomniał o liście Bonapartego i obietnicy dania nań odpowiedzi... Tak minęło lato, i jesień nastała. Niespodziewanie w dniu 23 listopada ksiądz Melwy wezwał wychowańca do siebie Przed nim na stole leżał list, świeżo widocznie napisany, świadczył o tem wilgotny jeszcze atrament. Serce Jerzego zabiło nadzieją. Starzec odczytał list uważnie, złożył go, wsunął do wielkiej koperty i po namyśle napisał na nim następujący adres:
„Napoleon Bonaparte, głównodowodzący generał armią włoską“.
Poczem napis ten głośno i dobitnie przeczytał, a słuchającemu Jerzemu wydało się, że wyraz „Napoleon” wymówił drżącym głosem. Nareszcie podniósł wzrok na Jerzego i rzekł:
— Rozstaniemy się, mój chłopcze. Spełnię wreszcie twoje życzenia, ten list weźmiesz ze sobą i doręczysz go osobiście generałowi Bonaparte. Sądzę, że przy nim w obozie zostaniesz... Starałem się uczynić z ciebie człowieka, teraz czyny twoje okażą, czy nim jesteś.
— Mistrzu — odparł Jerzy wzruszonym głosem — chciałbym stać się ciebie godnym... Będę pamiętał o dewizie moich przodków: „Ciągle naprzód”.
— Dodaj do niej drugą: „Prawość i cnota” — rzekł Melwy — a teraz, mój synu, przygotuj się do dalekiej podróży, która cię czeka. List do Bonapartego i kilka słów odnoszących się do ciebie, a zaopatrzonych jego podpisem, posłużą ci wszędzie za paszport.
Jerzy czuł się tak szczęśliwym, jak chyba nigdy jeszcze w życiu nie był. Poza nadzieją ujrzenia Bonapartego, cieszył się także podróżą, która go czekała, spodziewał się ciekawych, a może i niebezpiecznych przygód, zobaczyć we Włoszech wiele pięknych rzeczy. Pędem pobiegł na brzeg morza, gdzie spotkał starego Piotra, palącego fajkę i melancholijnie wpatrzonego w wspienione fale. Na widok poczciwej twarzy wiarusa radość Jerzego zniknęła: przyszło mu na myśl, iż może nie zobaczy go już więcej. Piotr spojrzał uważnie na stojącego przed sobą chłopca i wyjąwszy fajkę z ust, zapytał:
— Stało się coś, prawda? Coś dobrego.
— Wyjeżdżam, Piotrze... Rozumiecie, wyjeżdżam! — rzekł Jerzy i rzucił się na szyję staremu.
— W imię Ojca i Syna — przeżegnał się żołnierz — już tak prędko... i dokąd?
— Na wojnę!
— Na wojnę, czy z Anglikami?
— Z całym światem... Będę walczył pod skrzydłami orła, a orłem tym — Bonaparte.
Piotr uścisnął chłopca, pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Ano jedzmy do tego orła.
— Jakto jedżmy? — zapytał Jerzy — ksiądz Melwy nic mi o tem nie mówił, żebyśmy we dwóch jechać mieli.
— Może nie mówił, ale myślał napewno — odpowiedział stary spokojnie... Cóż to?... Więc ja już na nic się nie zdam?... Mam iść na śmiecie... Spróbujmy-no, który z nas ma młodsze nogi...
To powiedziawszy, puścił się kłusem pod górę, a Jerzy z trudnością go dogonił; wpadli obaj do sali wieżowej zadyszani. Ksiądz siedział właśnie przy oknie, wychodzącem na morze.
— Wszak prawda, dobrodzieju, że pan Jerzy beze mnie nie pojedzie? — zapytał stary od progu.
— Rzecz jasna, wyruszycie razem w tę podróż — odparł kapłan. — Margel jest za młody, za mało doświadczony, abym go puścił samego. Tobie powierzę pieniądze na początek... tobie, mój stary, polecę Jerzego... Czuwaj pilnie, aby się niepotrzebnie nie narażał.
— Musimy podróż odbyć konno.
Piotr skrzywił się, a Jerzy rozśmiał się wesoło.
— Pięknie będę wyglądał — mruknął wiarus — trzeba mi będzie sprowadzić konia na szczudłach; dobrze paniczowi śmiać się; cienki i zgrabny, jak panienka, będziesz budził zachwyt, ale ja?... Przytem do Włoch kawał drogi.
— Będziecie często popasali — rzekł ksiądz — chciałbym, żeby Jerzy jak najwięcej korzyści odniósł z tej podróży; zatrzymywać się będziecie wszędzie, gdzie wam powiedzą, iż jest coś godnego do zwiedzenia. W razie niepożądanych spotkań, będziecie mieli broń z sobą; udacie się najprzód do Nantes, gdzie we wszystko, czego wam do tej podróży potrzeba, zaopatrzycie się.
— Kiedyż mamy wyjechać? — zapytał Jerzy.
— Chociażby dziś wieczorem. Jutrzejszy dzień, przybywszy do Nantes, poświęcicie na sprawunki i obejrzenie miasta, są w niem stare pamiątki, a potem pojedziecie dalej.
Piotr poszedł czynić przygotowania do podróży, Jerzy udał się na taras, żeby stamtąd pożegnać wszystko, na co patrzał codziennie od lat tylu. Oparłszy się o balustradę kamienną, spoglądał w zamyśleniu na ruiny zamku, który tak ważne miejsce zajmował dotychczas w jego myślach. Obecnie porzuci te miejsca.
Nadeszła nareszcie chwila pożegnania. Matka Józi podarowała Jerzemu poświęcony medalik, a Piotrowi zaszyła do kamizelki łapę zajęczą, co w Bretonii lud uważa za najskuteczniejszy środek przeciwko złym przygodom. Wsiadając do łodzi, Jerzy rzucił się po raz ostatni w objęcia swego opiekuna, ten nakreślił krzyż nad jego czołem.
— Pamiętaj, że na świecie wszystko mija, że wszystko jest chwilą, wobec Boga — rzekł głosem uroczystym. — Do Boga się zwracaj, kiedy ci będzie źle na ziemi.
Wzruszony Jerzy ucałował ze czcią ręce kapłana, poczem wsiadł do łodzi, którą fale rzucały, jak piłką. Bystre jego oczy przez długi jeszcze czas widziały na tarasie księdza Melwy i stojącą obok niego Józię, lecz mgła zasłoniła mu w końcu oboje; po wyspie zostało tylko wspomnienie... Czuł, że opuścił świat rojeń, aby życie czynu, życie rzeczywistości rozpocząć.
Wieczorem późnym dobili do Nantes, gdzie wkrótce znaleźli kwaterę w oberży, łączącej się ze starym pałacem. Piotr wyruszył natychmiast na ulicę po broń i konie. Jerzy zwiedził tymczasem stary zamek, a o zmroku wrócił do oberży.
— Już myślałem, że cię spotkało co złego — rzekł Piotr, witając Jerzego uśmiechem — to miasto nie należy do najpewniejszych.
— Cóżby spotkać mnie mogło? — zapytał wesoło Jerzy.
— Gdyby wiedziano, że wieziemy listy do Napoleona...
— Skądże mogliby się o tem dowiedzieć? Zresztą wątpię, żeby nam to zaszkodziło.
Piotr zmarszczył czoło.
— Lepiej mieć się na ostrożności — szepnął — poczem zaczął opowiadać, iż kupił już konie, wprawdzie nie piękne, ale zdrowe i wytrwałe.
— Każdy z nas mieć będzie przy sobie dwa pistolety i nóż mocny — dodał z uśmiechem.
— Ależ to cały arsenał! — wykrzyknął Jerzy.
— Nie wiadomo, co nas czeka — odparł Piotr, lecz cóż to? szczury, czy myszy? — zapytał naraz, obracając się ku ścianie, przylegającej do pałacu.
Ale szmer ucichł natychmiast. Nasi podróżni, przerwawszy rozmowę, udali się na obiad, gdyż dzwonek oberży zwoływał właśnie gości do jadalni.
Usiedli przy osobnym, małym stoliku i jedli prędko, nie odzywając się wcale do siebie. W pobliżu siedział jakiś człowiek, samotny i milczący, który przyglądał się im uważnie, a w końcu ich zaczepił.
— Czy mnie oczy mylą, czy widzę przed sobą ojca Gala, rybaka z Pouliquen? — zapytał Piotra.
— Mylą napewno — odburknął go stary żołnierz.
— Zdawało się mi, że was poznaję — ciągnął dalej nieznajomy, niezrażony odprawą — syn wasz nawet podobny do jego syna.
Piotr zacisnął zęby.
— Chyba z daleka przybywacie? — pytał znowu natrętnie.
— Z takiego miejsca — odrzekł gniewnie Piotr — gdzie gadułom usta zamykają.
Nieznajomy wstał i począł się po izbie przechadzać, niebawem jednakże powrócił do swego stolika.
— Nie było czego się obrażać — rzekł — każdy omylić się może.
To rzekłszy, skinął im głową i oddalił się zwolna, lecz gdy wyszedł z oberży, przyśpieszył kroku i skierowawszy się do pałacu, zastukał lekko do drzwi od sieni. Otworzono mu natychmiast. W sieni znajdowały się wązkie schody, wszedł na nie i dostał się na pierwsze piętro; tutaj ciężka opona kryła drzwi, odchylił ją i znalazł się w obszernej sali, pogrążonej prawie w ciemności. W jednym tylko kącie na stole paliła się lampa, przysłonięta abażurem; zamknięte okiennice nadawały jeszcze bardziej tajemniczy wygląd temu pokojowi. Mężczyzna zbliżył się do oświetlonego miejsca, gdzie siedziała w rzeżbionem krześle kobieta czarno ubrana, o twarzy jeszcze młodej, lecz przedwczesną siwizną ubieloną, czoło jej przecinała czerwona kresa, oczy ponurym blaskiem błyszczały.
— I cóż? — spytała posępnie.
— Milczą obaj — odrzekł nieznajomy, nic z nich wydobyć nie można.
— Słyszałam dosyć w skrytce: Bonaparte, listy, pistolety, to wystarcza... Trzeba braci zawiadomić, niechaj dadzą znać do wszystkich komitetów naszych.
— Nie wiemy wszakże, dokąd jadą jutro.
— Wiemy, że do Włoch, to mi wystarcza... Alboż nie mamy komitetów we wszystkich miastach?.. I ja udam się wkrótce w tamte strony. Korsykanin zwycięża codzień naszych sprzymierzeńców, muszę go usunąć ze świata, to stronnik ludu, a ja ludowi nienawiść poprzysięgłam. Przy tych słowach oczy jej błysnęły dziko, jak u waryatki.
— List, którzy ci dwaj wiozą, musimy mieć — dodała spokojniej — Pitte dobrze za niego zapłaci.
— Będziesz go miała, hrabino!
To rzekłszy, nieznajomy skłonił się i salę opuścił.

∗             ∗

Następnego dnia Piotr i Jerzy, uzbrojeni jak na wojnę, wyjechali z Nantes. Jerzy z rozkoszą dosiadł konia, przypomniał sobie długie przejażdżki, które niegdyś z ojcem swoim odbywał. Wprawdzie pogoda zachęcającą nie była: gęsta mgła okrywała horyzont Loary, której brzegiem jechali nasi podróżni, a bezlistne drzewa, ciągnące się szeregiem z przeciwnej strony drogi, wyglądały na martwe szkielety, wyciągające ramiona ku niebu. Ołowiane chmury pędzone wiatrem przesuwały się szybko po niebie.
— Brr! jak zimno — rzekł Jerzy i podniósł kołnierz płaszcza — trzeba się rozgrzać.
To rzekłszy, puścił się galopem naprzód.
— Stój, na miłość Boską! — krzyknął Piotr — pamiętaj o moich starych kościach.
Jerzy zatrzymał się i czekał, śmiejąc się wesoło do towarzysza, Piotr dogonił go zdyszany, ruszyli znowu razem.
— A to co? — zapytał Piotr — słyszę krzyk sowy...
— W biały dzień? — Wszakże to hasło Szuanów.
Jerzy ruszył ramionami.
— Sni ci się, przyjacielu — rzekł obojętnie — wojna domowa skończona, Szuanów już dawno pobito.
— To niewiadomo... Mojem zdaniem przyczaili się tylko.
Ponury okrzyknie powtórzył się jednakże więcej, ruszyli więc dalej w drogę, jadąc zwolna. Piotr oglądał się podejrzliwie do okoła, lecz mgła ani nawet o kilka kroków nic widzieć nie dozwalała... Było to już z dobrą milę za miastem. Mijali właśnie jakąś opuszczoną chatę, kiedy z zarośli, rosnących po przeciwnej stronie, wyszło czterech ludzi.
— Aha — rzekł Piotr — są ptaszki, które umieją tak ładnie śpiewać.
W tej chwili otworzyły się drzwi chaty i wyszło z niej także czterech ludzi.
— Dwa razy cztery ośm — liczył stary Piotr spokojnie — ani wtył ani naprzód, tu rzeka, tam zorana ziemia, za ciężko uciekać, trzeba po nich przejechać...
— Może zapytać, o co im chodzi? — radził Jerzy, mocno zainteresowany tem zajściem, i chciał konia ku chacie zwrócić.
— Bez głupstw, panie Jerzy, dalej naprzód cwałem. Połączyli się ze sobą, tem lepiej dla nas. Już ruszali, gdy stary nagle krzyknął:
— Stój!
Jerzy zatrzymał gwałtownie konia: przed nimi na wysokości piersi końskich przeciągnięty był od drzewa do drzewa gruby sznur. Jeden z napastników zbliżył się do tej przeszkody z pistoletem w ręku i zawołał:
— Poddajcie się!
Czyż w istocie byli w niewoli?
Lecz w tej samej chwili konie zarżały nerwowo, a nogi zachwiały się pod nimi. W atmosferze powstały nieopisane jakieś dźwięki, jakieś pomroki groźne. Zdało się Jerzemu, iż widzi lecący nad nimi dach z sąsiedniej chaty, z rzeki podniósł się słup wody ku niebu, koni żadna moc utrzymać nie mogła na miejscu. Coś je gnało naprzód, unosiło razem z jeźdźcami. Trwało to wszystko kilkanaście sekund, poczem równie raptownie powrócił spokój. Jerzy i Piotr obejrzeli się w około siebie zdumieni: stali o dwieście kroków od chaty, w czystem polu, zmęczeni śmiertelnie, no, i wystraszeni.
— Co to było? — zapytał Piotr, pierwszy przytomność odzyskawszy.
— Trąba powietrzna — odpowiedział Jerzy.
— A gdzież Szuanie?
— Nie widzę ich nigdzie.
— Może kąpią się w Loarze, nie będę ich tam szukał, to pewna — rzekł Piotr i rozśmiał się, tak tak, jak on tylko potrafił, że ani jeden włos w wąsach mu się nie poruszył.
Reszta podróży dnia tego odbyła się spokojnie; przenocowali w pierwszym lepszym zajeździe, który spotkali po drodze, a nazajutrz o świcie ruszyli dalej.
Tak było aż do Tulle, gdzie przybyli, nie doznawszy żadnej przygody. Tutaj postanowili dłużej odpocząć. Miasto i obywatele jego służyli rzeczy pospolitej, Piotr czuł się tutaj bezpiecznym, ani przez myśl mu nie przeszło, jakiego rodzaju niebezpieczeństwo może im grozić. Jerzy zdradzał swe pochodzenie, w Piotrze podejrzywano jego sługę, a to wszystko budziło nieufność w tem republikańskiem mieście, nienawidzącem wszystkiego, co pachniało pańskością. Piotr z zupełnym spokojem wprowadził Jerzego do oberży, noszącej godło: „Pod zburzoną Bastylią“, poczem zasiedli wesoło do śniadania. Chłopiec usługujący przypatrywał się im ciekawie i komunikował swoje spostrzeżenia w kuchni.
— Młody ma ręce białe i delikatne, jak hrabianka.
To wystarczało, iż po chwili rozeszła się po mieście wieść, że do oberży „Pod zburzoną Bastylią” zajechało dwóch szpiegów królewskich, z pewnością członków tajnych stowarzyszeń i spisków anty republikańskich.
Po niedługim czasie, pod oknami oberży zebrał się tłum, wrogo usposobiony dla naszych podróżnych, którzy nie domyślając się niczego, spokojnie kończyli śniadanie.
Właśnie Piotr używał zasłużonego odpoczynku, kiedy do sali weszło trzech ludzi, zaopatrzonych we wstęgi, znamionujące ich urzędowe stanowisko.
— Obywatele — przemówił jeden z nich, zbliżywszy się do podróżnych — ogłoszono was za podejrzanych.
— Nas?
— Tak... skąd przybywacie?
— Z Bretonii — odpowiedział Jerzy.
Miny urzędników przybrały wyraz złowrogi.
— Z Bretonii — rzekł jeden — to znaczy, że jesteście Szuanami, a Szuanie — to nieprzyjaciele kraju.
Piotr aż podskoczył z gniewu i chciał coś niezbyt grzecznego odpowiedzieć, gdy Jerzy odwrócił się od urzędników i rzekł spokojnie:
— Piotrze, zagaśnie ci fajka.
Spokój jego wpłynął zbawiennie na towarzysza i na innych. Piotr ostygł, urzędnicy spojrzeli na siebie porozumiewające.
Tymczasem za oknem oberży zebrali się ciekawi, krzycząc:
— Powiesić obu, precz z arystokracyą!
Piotr podbiegł do okna, wyciągnął ramię i pochwyciwszy jednego z głośniejszych krzykaczy, postawił go przed urzędnikami.
— Zapytajcie go, panowie, czego chce od nas ta zgraja wyjąca! — rzekł głosem wzburzonym.
— Pierwej wy powiedzcie, kim jesteście — pytał dalej urzędnik — i dokąd jedziecie?
— Jedziemy do Włoch z listem do generała Bonaparte.
— Do Napoleona Bonaparte? — z niedowierzaniem powtórzył urzędnik.
— Tak do kroćset fur beczek! — zaklął Piotr, poczem spokojnie zwrócił się do Jerzego.
Ten wyciągnął z kieszeni list i pokazał go urzędnikowi.
W jednej chwili tłum się uciszył. Bonaparte cieszył się już wówczas taką popularnością, iż imię jego było najlepszym paszportem. W oberży i za oknem rozległy się okrzyki:
— Niech żyje Napoleon Bonaparte!
Jerzy poczuł się podniesionym w górę i postawionym na stole, zaś obok niego stanął jeden z najzagorzalszych przed chwilą krzykaczy.
— Oto patryota i przyjaciel Bonapartego — przemówił głosem gromkim. — Niech żyje Napoleon! Niech żyje armia!...
Wykrzykniki te powtórzyło za nim wiele głosów.
— A niechajże żyje, ile chce — rzekł zmęczony Piotr — toż dopiero naród. W jednej chwili o mało nie wiesza, a w drugiej dusi z miłości... Dajcież nam odetchnąć!
Ale nie skończyło się na tem, obaj musieli przyjąć udział w uczcie, na ich cześć urządzonej. Późno już było, kiedy nareszcie pozwolono im udać się na spoczynek.
Nazajutrz rano orszak entuzyastów towarzyszył gościom przez miasto.
Wreszcie powierzono im adres do Bonapartego, podpisany przez znaczniejszych obywateli miasta.
W tydzień potem dotarli do gór Seweńskich. Ostry wiatr dął z północy, zaczęły padać płatki śniegu. Od samego rana Piotr i Jerzy jechali przez pustą, wyludnioną okolicę; zdawało się, że wszyscy jej mieszkańcy wymarli, lub wynieśli się w inne strony. Chaty stały zamknięte, nie było słychać ani ryku bydła, ani rżenia koni, ani krzyku dzieci, dym nie wznosił się z kominów ku obłokom.
Piotr zaczął tracić fantazyę.
— Jeść mi się chce — rzekł ponuro — żołądek krzyczy gwałtu, a tu człowieka ani śladu.
— Pociesz się — odparł Jerzy — w dali widzę dym, więc i ludzie być tam muszą, pewno coś sobie gotują.
Rzeczywiście ponad dachami małego folwarczku, który teraz dopiero Piotr spostrzegł, unosił się białawy dymek. Podróżni nasi popędzili koni, i wkrótce stanęli przed bramą szczelnie zatarasowaną.
Piotr zaczął energicznie się dobijać, na co odpowiedziało mu szczekanie psa, widocznie na uwięzi, bo słychać było szamotanie się zwierzęcia i brzęk łańcucha.
— A cóż do kroćset! — krzyknął Piotr — postanowili nas zagłodzić, czy co?
Nareszcie po długiem oczekiwaniu i dobijaniu się, kiedy pies ochrypł z zajadłego szczekania, otworzyło się okienko w bramie i ukazała się twarz wieśniaka.
— Idźcie dalej — rzekł tonem niezbyt uprzejmym — tutaj nie otwiera się nieznajomym.
— Ładny zwyczaj — zawołał Piotr z gniewem, umieraj z głodu i pragnienia, a oni ci kęsa chleba i kropli wody nie podadzą, w Bretonii nawet psa głodnego nikt nie odpędzi.
— Pies — to pies — odrzekł wieśniak filozoficznie — a człowiek może być zbójcą, pełno ich w naszych lasach.
Piotr zaklął, lecz Jerzy przysunął się do okna i rzekł spokojnie:
— Możecie być pewni, iż nie mamy złych zamiarów... Na dowód oddamy wam naszą broń.
Gospodarz namyślał się jeszcze chwilę, poczem zdecydował się otworzyć bramę podróżnym. Znaleźli się na podwórzu, otoczonem ze wszystkich stron wysokimi murami. Wkrótce parobek odprowadził konie do stajni, a gospodarz gości zaprosił do komnaty, gdzie przy wesoło płonącem ogniu siedzieli domownicy.
Przyjrzawszy się podróżnym, gospodarz wyciągnął dłoń do nich.
— Darujcie mi — rzekł — wyglądacie na uczciwych ludzi, ale nie mogłem postąpić inaczej... Okolica pełna zbójów i włóczęgów... Ach, co się tutaj dzieje!...
— Cóż takiego? — zapytał Piotr.
— Opowiem wam zaraz — odrzekł gospodarz, zapraszając gości do stołu — grasuje w naszej okolicy banda zbójów, utworzona przez niejakiego Jaśka, zwanego Dusicielem, który niegdyś był pomocnikiem kata. Zjawiają się zbójcy w maskach, albo uczernieni sadzami, napadają na spokojnych ludzi i mordują ich albo przypiekają na wolnym ogniu, ażeby wydobyć z nich wyznanie, gdzie mają schowane pieniądze. Najważniejsze usługi oddaje bandzie córka herszta, zwana Żmiją, młoda dziewczyna, która z nadzwyczajną zręcznością dostaje się do mieszkań. Wczoraj ci łotrzy spalili dom jednemu gospodarzowi... To, panie, gorsza klęska od wojny, bo nikt ani życia, ani mienia pewnym nie jest... Jak tu walczyć z takim nieprzyjacielem?
— A zbrodniarze!... Anglicy! — wykrzyknął Piotr — to ich łapać i rąbać na drobne kawałki.
— Nie tak to łatwo czynić, jak się mówi — odparł gospodarz — wyrastają, niby grzyby po deszczu, a nigdzie ich przydybać nie można. Nas jest w domu siedmiu mężczyzn, mamy broń i nie przyjmujemy obcych pod swój dach, bo nic więcej zrobić nie można; gdy na kogo napadną, rzecz skończona, a wkradają się czasem podstępem, przebrani coraz inaczej.
W tej chwili brytan zawarczał na podwórzu, lecz ucichł niebawem. Po skończeniu wieczerzy goście i domownicy udali się na spoczynek, a gospodarz odprowadził Jerzego i Piotra do przeznaczonych dla nich małych stancyjek, znajdujących się na końcu długiego korytarza. Niebawem zmęczeni podróżą usnęli. W nocy zbudził wszakże Jerzego jakiś szmer cichy. Spojrzawszy w okno, chłopiec dostrzegł z drugiej jego strony jakąś postać ludzką, wyciągnął więc rękę po leżący obok łóżka pistolet i ukrył go pod poduszką, czuwając dalej pilnie. Postać, stojąca za oknem, coś przy nim pracowała, gdyż ręce jej poruszały się ciągle. Po chwili wypadła z cichym brzękiem szyba, a przez otwór, powstały w ten sposób, wsunęła się do pokoju czyjaś ręka, otwierając całe okno. Jerzy ujrzał po chwili zbliżającego się do niego chłopca smukłego w masce na twarzy, zamknął więc oczy. Ów nieproszony gość trzymał w ręku latarkę o trzech ciemnych powierzchniach. Przystąpiwszy do Jerzego, zajrzał mu w twarz, a sądząc, że śpi, podszedł do drzwi, które w głąb mieszkania prowadziły i obszedł je. Przekonawszy się, że wszyscy są we śnie pogrążeni, wrócił na palcach ku otwartemu oknu i rzekł szeptem:
— Schodzę na dół, idźcie do drzwi głównych.
Jerzy jednym susem wyskoczył z łóżka, usłyszawszy szelest. Zbójca odwrócił się i rzucił się ku niemu z podniesionym w górę sztyletem. Błyszczące żelazo było już przy piersi Jerzego, lecz tenże błyskawicznym ruchem schylił się i uniknął ciosu, poczem schwycił rękę ze sztyletem i odepchnął ją z całą siłą. Zamaskowany wydał ochrypły jęk i runął na ziemię, ugodzony własną bronią. Jerzy pobiegł obudzić Piotra, co mu przyszło z pewnym trudem, bo żołnierz miał sen zdrowy i chrapał z całej siły.
— Sza! — szepnął, zbudziwszy go po chwili, poczem opowiedział mu wszystko w krótkich słowach.
— Ubieraj się prędko, ja do gospodarza idę — dodał.
Po chwili wszyscy domownicy byli na nogach. Mężczyźni broń nabijali, kobiety modliły się, a wszystko po ciemku, żeby nie wzbudzić podejrzenia bandy, czekającej widocznie pode drzwiami; na palcach udali się do pokoju, gdzie spal Jerzy, w jeden z parobków zdjął maskę z twarzy rannego bandyty.
— Żmija — szepnął zdławionym głosem — będziemy mieli całą bandę na karku.
— Jest nas dziewięciu — rzekł Jerzy — zejdźmy na dół.
Wszyscy usłuchali tego rozkazu. Wkrótce z poza drzwi doszły ich szepty zniecierpliwionych widocznie rzezimieszków.
— Psa nie słychać, pewno go otruli — rzekł jeden z domowników.
— Lepiej chyba iść na górę i stamtąd strzelać — radził gospodarz.
— Nigdy — odparł żywo stary Piotr — poczem obejrzał się w około. Dokąd prowadzą te drzwi? — zapytał, wskazując na w boczną ścianę.
— Do lamusa, który do mego domu przytyka.
— A dobrze zbudowany?
— Wykuty w skale.
— Jest więcej w nim drzwi?
— Nie.
— A ile okien?
— Jedno także.
— To dobrze, tu ich wsadzimy — dodał stary weteran.
— Jakto? — zapytał zdziwiony gospodarz.
— Rozumiem — szepnął Jerzy — podejmuję się ich wpuścić do tej pułapki.
— Za nic, ja to załatwię — zawołał Piotr.
Jerzy się rozśmiał.
— Piotrze, spojrzyjcie na wasze ręce i nogi olbrzymie... pomyślcie, czyż możecie odegrać rolę Żmii?
To powiedziawszy, w kilku susach pobiegł na górę i wrócił niebawem przebrany, w masce i z latarką Żmii.
— Dwóch parobków ze mną zostanie, reszta, niechaj się ukryje w przyległym pokoju.
Piotr zbliżył się do niego, a Jerzy uczuł wąsy żołnierza na policzku.
— Rób co chcesz, tchórzu! — rzekł stary weteran, rozczulony odwagą Jerzego i oddalił się za innymi.
Jerzy ukrył parobków za drzwiami, poczem drzwi lamusa otworzył. Po chwili w sieni dało się słyszeć ciche gwizdnięcie. Wnet zbóje się ukazali, a było ich piętnastu. Weszli na palcach, jeden za drugim. Jerzy milcząc, wskazał im otwarty lamus. Nie zawahali się ani na chwilę i gdy znikli w ciemnem otworze, wówczas wszyscy ukryci za drzwiami parobcy zatrzasnęli je spiesznie i zaryglowali.
— A to co? — zawołano ze środka.
— Żmijo, gdzie jesteś? — krzyknął któryś ze zbójców.
Poczem silna pięść w drzwi uderzyła.
W tej samej chwili przez kratę okna w lamusie ukazała się latarnia Żmii, co uspokoiło schwytanych. Wnet jednak zrozumieli wszystko: za latarnią wsunęły się w otwór okna lufy strzelb.
— Żmija raniona, a wyście jeńcami naszymi — odezwały się głosy zwycięzców.
Mieszkańcy folwarku nie wiedzieli, jak dziękować swoim zbawcom: chcieli ich zatrzymać na czas dłuższy, wynagrodzić czem mogli, ale oni, nieżądni podziękowań ni owacyi, z brzaskiem dnia wyruszyli w dalszą drogę.
Im dalej się posuwali, tem podróż stawała się mniej uciążliwą: pogodne niebo, wiatr ciepły, gdzieniegdzie róże w ogrodach świadczyły, że są w stronach południowych.
Bez przygód dotarli do Awignonu. Świeże herby i godła Francyi widniały tutaj.
Kiedy Jerzy z Piotrem wjechali do miasta, zaczepił ich jakiś, na pozór poczciwy mieszczanin, włóczący się po ulicy z rękami w kieszeniach. Ten, przyglądając się uważnie ich wierzchowcom, rzekł:
— Biedne szkapy, strasznie zdrożone, musicie z daleka przybywać?..
— Ano nie z blizka — odparł Piotr — czy znajdziemy wolne miejsce w oberżach miejskich?
Zamiast odpowiedzi, mieszczanin zapytał:
— Czy mi się zdaje, czy istotnie jedziecie z zachodu? Macie akcent bretoński, a Bretonia to moje strony rodzinne.
— Miło nam spotkać rodaka — odparł Piotr.
— Jestem Paweł Pesard z Moleux — rekomendował się mieszczanin — dalekie to strony, daleka to tam podróż.
— Tak — potwierdził Piotr — i do naszego gniazda daleko... Już dwa tygodnie jesteśmy w drodze.
— Dziesięć lat nie widziałem moich stron rodzinnych — kawał czasu, a jednak pamiętam je i lubię zawsze wspominać. Bogaczem nie jestem, ale czem chata bogata tem rada: zrobicie mi wielką przyjemność, jeśli zechcecie odpocząć w moim domu. Gospodyni zrobi wam naleśniki bretońskie, a i dla koni znajdzie się miejsce... No, zgoda?...
Piotr zwrócił się do Jerzego.
— Szczęści nam się dzisiaj — rzekł — wszak przyjmiemy zaproszenie?
— Dla czegóżby nie — odparł młodzieniec.
Uprzejmy Bretończyk mieszkał w małym domku, otoczonym ogrodem; usługiwała mu jedyna, stara służąca, mrukliwa i niemiła. Sprzęty w izbach były skromne, a nawet ubogie. Obiad, na prędce przygotowany, okazał się bardzo smacznym, tylko wino dziwnie było cierpkie. Piotr krzywił się niepomału, ale poczciwy gospodarz tak szczerze i gościnnie gości podejmował, iż wbrew chęci znaczną ilość kieliszków wychylili.
Nazajutrz zbudzili się późno, dziwnie zmęczeni i niewypoczęci. Słońce stało wysoko na niebie, musiała być co najmniej godzina dziesiąta.
— Nie ma wody — rzekł Piotr, przeciągając się leniwie — pójdę zapytać, gdzie tutaj studnia.
— Długośmy bardzo spali — mówił Jerzy, ziewając.
— Dokuczyło nam wino — narzekał Piotr, wychodząc. Jak żyję, nie piłem nic podobnego.
Po chwili powrócił zgniewany.
— Nie ma ich obojga — mruknął.
— Kogo? — zapytał Jerzy.
— Gospodarza i jego służącej. Zniknęli, jak kamfora, ani śladu po nich.
— Cóż to ma znaczyć? — zapytał Jerzy i chwycił niespokojnie za ubranie. Skradli nam listy! — wykrzyknął z trwogą.
— Co?
— Oba listy: księdza Melwy i Bonapartego do mnie.
— Upoili nas zatrutem winem i ograbili, jak złodzieje.
Piotr oniemiał ze zmartwienia.
Oczywiście nie byli to zwykli złodzieje, bo nic oprócz listów nie wzięli, tylko spiskowcy, którym właśnie na wszelkich wiadomościach tego rodzaju zależało. Mogą z ich pomocą dostać się do generała i uczynić zamach na jego życie. Trzeba się śpieszyć, aby jak najszybciej ostrzedz Bonapartego o możliwem niebezpieczeństwie.
W godzinę później Jerzy i Piotr opuścili Awignon. Jadąc, daremnie rozglądali się po ulicy, nigdzie nie zauważyli mieszczanina i jego służącej.
Czwartego dnia podróży dojechali do Tulonu. Nie chcąc zatrzymywać się w mieście, postanowili udać się wprost do portu, aby dostać się na jeden ze statków, płynących do Włoch. Spotkawszy jakiegoś marynarza, zwrócili się do niego z pytaniem o statki odpływające tego dnia.
— Do Włoch dziś żaden się nie udaje — odrzekł zapytany — wprawdzie nasz statek wkrótce odpłynie, lecz my jedziemy do Hiszpanii. Gdyby kapitan zgodził się wysadzić was na wybrzeżu włoskiem, moglibyście popłynąć z nami, ale wątpię, czy przystanie. Jest dzisiaj w humorze nie do zniesienia... Spróbujcie jednakże, ot, przechadza się tam, po brzegu.
— Spróbujmy — rzekł Piotr.
I skierowali się ku kapitanowi, który istotnie musiał być w niekoniecznie łagodnem usposobieniu, gdyż szybko przechadzał się po wybrzeżu, mrucząc coś sam do siebie. Był to stary wilk morski o ciemnej, słońcem opalonej twarzy i ponurem spojrzeniu. W chwili, kiedy Piotr, podniósłszy rękę do czapki, chciał go grzecznie zaczepić, kapitan wygłosił cały szereg przekleństw i wymyślań na kogoś, z załogi okrętowej.
Piotr spokojnie przeczekał tę burzę, poczem przystąpił do starego marynarza i rzekł, salutując przed nim ponownie:
— Kapitanie!
— Proszę pana! — dodał Jerzv.
— Czego chcecie?
— Jechać do Włoch — rzekł Piotr.
— A cóż mnie to obchodzi?
— Słyszeliśmy, że statek niedługo odpłynie, więc chcielibyśmy — tłómaczył grzecznie Jerzy, lecz kapitan nie dał mu skończyć.
— A jedźcie sobie do stu piorunów! — krzyknął.
Staremu Piotrowi krew uderzyła do głowy i kto wie, czy nie byłby zrobił awantury, gdyby nie Jerzy, który pociągnął go za rękaw. Tymczasem kapitan spostrzegł pewno kogoś, kogo od dawna wyczekiwał, bo skwapliwie rzucił się ku jakiemuś idącemu naprzeciw mężczyźnie. Spotkali się niebawem, przybysz podał mu jakieś papiery.
— Ważne — rzekł — całą siłą żagli płyńcie ku Gibraltarowi. Jest to nieoceniony dokument dla Anglii.
— Będę się śpieszył — odparł kapitan.
— I zostaniesz pan dobrze wynagrodzony.
— Spodziewam się, gdyż dla was poświęcam moje dochody. Nie ma pięciu minut, jak trafiało mi się dwóch podróżnych, którzy chcieli się koniecznie do Włoch dostać. Byliby dobrze zapłacili, lecz odprawiłem ich z kwitkiem, mając wasz interes na oku. O, widać ich jeszcze...
Mówiąc to, wskazał palcem na oddalających się zwolna Piotra i Jerzego.
— Jeden stary, drugi młody — dodał jeszcze — obaj w bretońskich bluzach. Strasznie im pilno do Włoch.
Nieznajomy pogonił wzrokiem we wskazanym kierunku, poczem obrócił się żywo do kapitana.
— Zabierz ich pan na swój statek, chociażby darmo — rzekł natarczywie.
Kapitan spojrzał na niego zdumiony.
— Biegnij pan natychmiast za nimi — nalegał obcy jeszcze energiczniej, a gdy i teraz stary marynarz nie ruszył się z miejsca, pochylił się ku niemu i szepnął:
— Z rozkazu komitetu.
Usłyszawszy to, kapitan puścił się natychmiast w pogoń za podróżnymi, a dogoniwszy ich, położył rękę na ramieniu Piotra.
— Hej, przyjacielu — rzekł, uśmiechając się, jak mógł najuprzejmiej — wspominaliście coś, że chcecie do Włoch jechać, dokądże to?
Piotr spojrzał na kapitana nieufnie, ale Jerzy mniej ostrożny, rzekł:
— Chcemy jechać do Genui.
— Trzeba było zaraz tak mówić; gdybym był wiedział, że chodzi o Genuę, byłbym wam od razu powiedział: „Wsiadajcie na statek“.
— Więc będziemy mogli jechać? — zapytał Piotr...
— Jakaż cena biletu?
— Dziesięć pistolów.
— O której godzinie statek odchodzi?
— Za dwie godziny.
— Stawimy się...
Czas pozostający do wyjazdu Jerzy użył na napisanie listów do księdza Melwy i do Józi, Piotr zaś poszedł sprzedać konie. Wkrótce obaj przybyli na czas do przystani. Zaprowadzono ich do maleńkiej kajuty, poczem wyszli na pokład i oparłszy się o balustradę przyglądali się morzu. Wiatr był pomyślny, mały statek szybko oddalał się od brzegów.
— Do kajut! — krzyknął kapitan groźnie na podróżnych — nie przeszkadzać na pokładzie.
Chcąc nie chcąc, Jerzy i Piotr wrócili do swojej kryjówki.
— Szczęściem, że podróż niedługa — mruknął stary weteran — twarz tego borsuka kapitana wcale mi się nie podoba.
Wkrótce w kajucie zrobiło się zupełnie ciemno.
— Czyżby to już noc zapadła? — zapytał Piotr.
Jerzy wyjrzał przez okno.
— To mgła tylko — odparł.
— Znam ja te mgły na morzu Sródziemnem, płatają one czasami figle kapitanom; zjawiają się ni stąd ni zowąd w dnie najjaśniejsze. Wówczas zabłądzić nietrudno — mówił Piotr. — Lecz co oni myślą sobie, trzymać nas w takiej dziurze? Ani myślę siedzieć tutaj... Idę zobaczyć, co się dzieje na powietrzu.
Rzekłszy to, skierował się ku schodom, prowadzącym na pokład.
— Nie wolno wychodzić — zabrzmiał głos majtka.
— Oszaleli, czy co? — krzyknął Piotr — nie jesteśmy przecież więźniami!
Jerzy podszedł do schodków i rzekł grzecznie:
— Zimno nam, chcemy ogrzać się przy kotle.
Majtek oddalił się, po chwili zaś wrócił, niosąc dwie grube dery.
— Okryjcie się tem — rzekł — wychodzić wam zabroniono.
Piotr, doprowadzony do wielkiego gniewu, chciał użyć siły pięści, ale Jerzy powstrzymał go.
— Pójdę rozmówić się z kapitanem — rzekł — co znaczą te komedye... To będzie najlepiej.
Wyszedł i nie napotkawszy nikogo, zbliżył się do kajuty kapitana, leżącej tuż obok ich pomieszczenia. Tam widać również nikogo nie było, bo panowała zupełna cisza. Za to w stronie kotła słychać było rozmowę. Przybliżywszy się, Jerzy usłyszał następujące wyrazy, wymówione przez kapitana:
— Chcieli jechać do Włoch, pojadą do Anglii. Dostawimy ich do Gibraltaru, gdzie przesiądą się na statek angielski. Trzeba dzisiejszej nocy zabrać im broń.
Jerzy jak mógł najciszej powrócił do kajuty i zamknąwszy starannie drzwi, rzekł:
— Wpadliśmy w zasadzkę.
Poczem opowiedział towarzyszowi, co słyszał przed chwilą.
— Sledzą nas od Nantes — dodał — łączy się z tem i kradzież listów i obecne więzienie.
Piotr wpadł w gniew straszny, chodził po wązkiej kajucie, rozbijał sprzęty, bił pięścią w stół, w ściany, gdzie się trafiło.
Jerzy stał przy oknie z założonemi rękami, uspokajając Piotra i przypominając mu, że gniew na nic się tutaj nie zda, bo ich jest dwóch, a załoga liczy kilkunastu ludzi. Nagle spostrzegł w ścianie niewielką szparę. Wkrótce przekonał się, że poza nią jest jakaś szafa czy skrytka, a w niej znajdują się jakieś papiery. Nadzieja zbudziła się w sercu Jerzego, powiększył sztyletem otwór, wygiął deskę i wsunąwszy rękę, wziął list leżący na samym wierzchu. W kajucie mrok panował, więc zapalił świeczkę woskową, którą miał zawsze przy sobie, spojrzał na adres i oczy jego zapłonęły radością.
— List do Napoleona Bonaparte — przeczytał głośno.
— Piotr zrazu usta szeroko otworzył, poczem czapkę zdjął z głowy, co było z jego strony nadzwyczajną rzeczą.
— Święta Anno, Święty Antoni Padewski — rzekł głosem wzruszonym — ależ to cud, cud oczywisty!
Po walnej naradzie, wkrótce wydostali się po cichu z kajuty. Majtek, pewny że śpią, zdrzemnął się.
Korzystając z tego, weszli na pokład i nie spotkawszy nikogo, zbliżyli się do sternika; ten, zajęty swym obowiązkiem, nie zważał na nich.
Noc ciemna otaczała okręt.
Jerzy szybko dostał się do czółna ratunkowego i odwiązał je; po chwili mała barka szybko pomknęła po morzu.




VI.

Bez przygód już Jerzy i Piotr przybyli do małej wysepki koło Marsylii.
— Trzeba jak najprędzej wynająć łódź i dostać się do Włoch — radził Piotr — zdaje mi się, że wszystkie nasze nieszczęścia stąd pochodzą, iż gadamy za dużo.
— Powiedz, że ty za wiele gadasz — odparł, śmiejąc się Jerzy.
— Racya! racya! — potwierdził wiarus — od dziś ani mru! mru! przysięgam...
Powziąwszy tak chwalebny zamiar, najął łódź, umawiając się o nią jak najlakoniczniej z jej właścicielem. Nazajutrz wylądowali w Rapollo, już na włoskim brzegu. Nie potrzebowali długiego czasu, ażeby dotrzeć do armii francuskiej, gdyż pokrywała ona, jak gdyby siecią, cały półwysep apeniński.
— Gdzie znajduje się obecnie generał Bonaparte? — zapytał Jerzy pierwszej warty.
— W pobliżu Werony — odpowiedziano mu — lecz strzeżcie się, żeby się nie natknąć na wojska austryackie.
Na następnym przystanku pokazali swój list oficerowi, który polecił im dać konie wierzchowe. Jerzemu dostał się piękny wierzchowiec, którego natychmiast nazwał „Strzałą“, dla Piotra zaś wyszukano starą szkapę o długich nogach, ażeby mógł się na niej wygodnie pomieścić.
Podziękowawszy uprzejmie, podążyli w stronę północną. Podróż przez tę część Włoch była dla nich, a zwłaszcza dla Jerzego prawdziwą rozrywką; byłby się chętnie w niejednem miejscu zatrzymał, ale pośpiech na to nie pozwalał. Znać było, iż główne siedlisko armii znajduje się w pobliżu, gdyż co chwila przeciągały półki piechoty i konnicy, ciągniono armaty, z daleka dochodziły odgłosy pobudek. Nad wieczorem 14 stycznia, przybyli pod Riwoli. Było może koło godziny jedenastej przed południem, kiedy usłyszeli huk armat. Jechali zwolna, obawiając się wpaść w zasadzki nieprzyjacielskie. Wtem w krzakach dostrzegli kilku żołnierzy, a nie mogąc z odległości dostrzedz barwy mundurów, naradzali się właśnie, co robić, kiedy koń Piotra puścił się nagle galopem w stronę zarośli. Daremnie jeździec starał się go zatrzymać, słuchać nie chciał. Poczciwy Piotr nie wiedział, że ma konia austryackiego pod sobą, wziętego przez Francuzów do niewoli. Wkrótce stary żołnierz ujrzał kilku żołnierzy nieprzyjacielskich, zajętych wydobywaniem z rowu niewielkiej armaty, czego nie mogły dokonać cztery zaprzężone do niej konie. Żołnierzy było ośmiu, mógł zabić najwyżej dwóch, a potem co?.. Groziło mu niechybne niebezpieczeństwo utraty życia.
Wtem, jak wicher, wypadł z sąsiedniego lasu Jerzy, zachęcając konia do prędkiego biegu.
— Uciekajcie! — krzyknął — Francuzi idą!
W jednej chwili żołnierze rozpierzchli się przerażeni. Piotr i Jerzy pozostali sami wobec armaty leżącej w rowie i czterech zmęczonych jej ciągnieniem koni. Obaj spojrzeli po sobie i parsknęli śmiechem.
— Brawo, mój generale — rzekł Piotr do Jerzego — ot, na początek zdobyliśmy armatę nieprzyjacielską i to bez wielkiego trudu! Teraz trzeba ją wydobyć z rowu, to pochwalimy się nią w obozie.
Przyprzęgli swoje konie do armaty i pobudzając je głosem, oraz batem, dokazali swego. Odpocząwszy potem chwilę, pojechali szybko z armatą w stronę, skąd dochodziły głosy bitwy. Wydostawszy się wkrótce na dosyć wysoki pagórek, ujrzeli przed sobą ponury obraz walki.
Piotr natychmiast postanowił wziąć udział w bitwie. Przy pomocy Jerzego nastawił armatę i zawróciwszy ją paszczą ku nieprzyjacielowi, stojącemu u stóp wzgórza, wypalił. Stary wiarus przypomniał sobie dawne czasy, niejedno niebezpieczeństwo, z którego wyszedł szczęśliwie, z zadowoleniem więc nabijał armatę, a Jerzy pomagał mu z zapałem?
— Najprzód trzeba włożyć nabój... tak, dobrze — mówił stary — teraz kulkę... Caca kulka, caA teraz dawaj ognia!
Bomba zakreśliła linię krzywą i spadła, czyniąc popłoch wśród szeregów austryackich.
— Wiwat Napoleon! — krzyknął Piotr — wyborne mamy stanowisko, lecz nie wysuwaj się zbytecznie naprzód — ofuknął Jerzego.
Austryacy nie pojmowali, skąd wzięła się bomba, bo Francuzi byli z przeciwnej strony; nie pierzchali jednakże, tylko rozglądali się niespokojnie.
— Bierz moją lunetę, zobacz co się dzieje — mówił Piotr, zająwszy się tym razem sam nabiciem armaty.
— Biją się — rzekł Jerzy po chwili.
— Ha! cóżeś myślał, że się całować będą?
Ale Jerzy nie słyszał jego odpowiedzi.
— To on! — wykrzyknął naraz.
— Kto taki? — zapytał Piotr.
— Generał Bonaparte! Widzę go wpośród gromadki oficerów... patrzy w naszą stronę.
— Ba! nic dziwnego, sprawiliśmy mu niemałą niespodziankę naszą bombą.
To rzekłszy, Piotr roześmiał się głośno, poczem wrócił do armaty.
— Baczność! — krzyknął — ognia!
Jerzy przybiegł z lontem, przyłożył go do działa i wnet druga bomba warknęła ku Austryakom.
— Urodziłeś się na artylerzystę, panie Jerzy — rzekł Piotr. — Swego czasu w Luisburgu mieliśmy armaty, ale ludzi nie było. Nie miał kto strzelać. Wówczas żona gubernatora dawała nam lekcye. To była niewiasta!.. Strzelała, jak stary żołnierz... Zuch kobieta!...
— Już się kończą bomby — rzekł Jerzy.
— Zanim się skończą, zbraknie do kogo strzelać — odparł Piotr.
W szeregach austryackich powstał w istocie popłoch nieopisany: spadające od czasu do czasu bomby ze strony, w której nie przeczuwano nieprzyjaciela, nasuwały myśl, iż nadciągnęły Francuzom posiłki niespodziane. Austryacy nabrali więc przekonania, iż zostali osaczeni i w ucieczce jedynie widzieli ratunek.
W sztabie francuskim również dziwiono się owym pociskom, lecz tutaj nie lękano się ich.
— Kto tam strzela, do licha! — rzekł w końcu. Bonaparte, zwróciwszy swą lunetę ku pagórkowi, na którym stali nasi znajomi. Widzę tylko dwóch ludzi... Hej, Verdier!
Młody oficer, salutując, zbliżył się do generała.
— Powiedz Jourbertowi, żeby ci dał garść ludzi; jedzcie zobaczyć, kto z naszych stoi po przeciwnej stronie.
Wkrótce wojsko austryackie znalazło się w zupełnej rozsypce; żadna siła nie była już w stanie zachęcić je do ponownej walki. Generał Aloinzi, dowodzący wojskiem włoskiem, jeszcze w południe pewnym był blizkiego zwycięstwa, tymczasem wieczorem uciekał z garstką niedobitków skalistemi drogami.
Piotr nie posiadał się z radości, zacierał wielkie swoje dłonie, prochem uczernione, i śmiał się zadowolony.
Kiedy pułkownik Verdier przybył na wzgórze, z którego leciały pociski, z wielkiem zdziwieniem zastał tam tylko dwóch wieśniaków bretońskich i działo austryackie.
— Czy wyście strzelali do nieprzyjaciół? — zapytał.
— My, pułkowniku! — odpowiedział Piotr, salutując.
— Skąd wzięliście armatę?
— Z rowu.
— Jakże się nazywacie?
— Ja Piotr Lequelle, a ten młody Margel.
— A gdzież artylerzyści austryaccy, wszakże to ich armata?
— Uciekli przed nami.
— Skąd pochodzicie?
— Z Bretonii.
Pułkownik chwilę przypatrywał się ciekawie staremu wiarusowi o groźnej twarzy i młodemu chłopcu, którego wykwintne ułożenie dziwnie odbijało od ubrania chłopskiego, poczem zapytał znowu:
— W jakim celu odbyliście tak daleką podróż?
— Przybyliśmy z listem do generała Bonaparte — odpowiedział Jerzy.
— Czy generał was zna?
— Mnie zna osobiście — odpowiedział Jerzy i przystąpił śmiało do Verdiego. — Pułkowniku — zapytał — czy nieprzyjaciel pobity?
— Na łeb, na szyję — odpowiedział Verdier, śmiejąc się — wyście się do tego wielce przyczynili, oświadczę o tem generałowi, u którego jutro wyrobię wam posłuchanie.
To rzekłszy, zabrał obu z sobą do obozu, gdzie powierzył ich opiece jednego z oficerów, który gościnnie zajął się nimi, przeznaczając im nocleg wygodny. Uszczęśliwieni podobnym obrotem rzeczy, a zarazem znużeni trudami i podróżą, Piotr i Jerzy rzucili się na posłanie, z którego zbudziła ich dopiero ranna pobudka. Jerzy, pełen ciekawości i oczekiwania, pobiegł do okna. Oczom jego przedstawił się widok niezmiernie zajmujący. Jasne promienie zimowego słońca skąpały w białawem świetle piękną ziemię włoską; las białych namiotów ciągnął się na niej z jednej strony długim rzędem, a pomiędzy nimi widać było ustawione w kozły błyszczące ostrza bagnetów; dalej wiła się kręto rzeka, nad której brzegami kwitły drzewa laurowe. W obozie roiło się od żołnierzy, spełniających bez pośpiechu różne zajęcia: jedni kąpali się w rzecze, drudzy pławili i poili konie, inni znów rozpalali ogień pod kotłami, do których kucharze pułkowi wrzucali jarzyny i mięso, przeznaczone na śniadanie dla wojska. Śmiechy, okrzyki i śpiewy zlewawały się w jeden donośny akord. Jerzy nie mógł spokojnie patrzeć na to wszystko, uprosił więc Piotra i poszli razem z blizka przyjrzeć się wszystkiemu.
— To ci dwaj, którzy wzięli armatę austryacką — rzekł jeden z żołnierzy, wskazując na Piotra i Jerzego.
— Zagadano do nich, poczęstowano jadłem i napojem. Piotr opowiadał im z dumą o zdobyciu działa.
— Wygraliście bitwę wczorajszą — rzekł jeden z żołnierzy.
— Tak, jak Mały Dobosz pod Arcolą — rzucił drugi.
Wtem zjawił się oficer, wzywając podróżnych do generała.
Serce Jerzego zabiło niepokojem i radością. Nareszcie stanął u celu, o którym marzył od tak dawna.
Napoleon Bonaparte zajmował w Riwoli mały domek z gankiem, obrośniętym dzikiem winem. Pokój, w którym mieszkał, był prawie pusty: w rogu stało łóżko połowę, na środku stół, pokryty stosem map i planów. Trzech sekretarzy pisało, każdy przy oddzielnym stoliku, a generał z rękoma skrzyżowanemi na piersiach chodził po pokoju, dyktując jednocześnie trzy odrębne listy. Oficerowie nie byli tem zdziwieni; widzieli oni nieraz jak potężny umysł Napoleona pokonywał trudności stokroć większe.
Ukończywszy dyktowanie listów, Napoleon je podpisał, poczem wyjął zegarek i rzekł:
— Mój mały Bretończyk spóźnia się.
— Czeka na twe rozkazy, generale — odparł oficer służbowy.
— Dobrze, niechaj wejdzie.
Jerzy wszedł wzruszony, chciał rzucić się w objęcia swego zbawcy, lecz obawa i uszanowanie przykuły go do miejsca. Oficerowie opuścili salę, Napoleon przystąpił do niego.
— Urosłeś i zmężniałeś — rzekł, położywszy rękę na ramieniu Jerzego, przyczem spojrzał mu badawczo w oczy — ileż masz lat?
— Piętnaście, generale.
— Nauczyłeś się zapewne wielu rzeczy, nabyłeś wielu wiadomości, przeszedłeś dobre szkoły, bo nieszczęścia i samotności. Czy przywozisz mi list od księdza Melwy?
— Tak jest, generale.
— Maszże zamiłowanie do służby wojennej, chciałżebyś brać udział w bitwach?
Jerzemu błysnęły oczy.
— Czybym chciał?.. Ależ zaledwie panowałem nad sobą, czytając sprawozdania zwycięstw... chciałem uciec z Roche-Marie, gdyż obawiałem się... tu nagle umilkł.
— Czegożeś się obawiał? — zapytał z uśmiechem Napoleon.
— Ze wtedy, gdy mnie weźwiesz, generale, już nic nie pozostanie do zdobycia.
Napoleon rozśmiał się.
— Świat jest obszerny — rzekł — kiedy nam będzie za ciasno w Europie...
Ale nie dokończył zdania, tylko z założonemi rękoma stanął przy oknie i wpatrzył się w jasne promienie słońca, oblewające ten zakątek ziemi, gdzie ważyły się losy Europy.
— Wkrótce to samo słońce świecić będzie w oddalonych krajach, na nieznanych pustyniach i dalekich lądach. Ach, tam zatknąć sztandar swej sławy, co za sen uroczy!
Tak marzył przyszły cezar.
Jerzy, szanując jego zadumę, stał cichy.
I jego myśli uniosły w tej chwili daleko. Oto przypomniał sobie matkę; miał o niej mówić z generałem, lecz dziwna jakaś nieśmiałość zamknęła mu usta, na pytania zaledwie miał odwagę odpowiadać; postanowił zaczekać aż się uspokoi i przyzwyczai do generała.
Tymczasem Napoleon otrząsnął się z marzeń, rozłamał pieczęć listu księdza Melwy i oczy jego spoczęły na energicznem piśmie. Skończywszy to czytanie, podarł list w drobne kawałki, zbliżył się do komina i wrzucił resztki w ogień, poczem odrzucił z czoła ciemne swoje włosy i zwrócił się znów do Jerzego.
— Podobno nie sam przybyłeś z Bretonii? — zapytał.
— Towarzyszył mi stary żołnierz, który uratował kiedyś w Ameryce życie księdza Melwy — odparł Jerzy — zostawiłem go przed domem.
— Niechaj wejdzie — rzekł Bonaparte.
Jerzy z wrócił się ku drzwiom, i niebawem stary Piotr stanął przed generałem, mnąc czapkę w ręku. Bonaparte bacznie przypatrywał mu się, a zadawszy kilka pytań, wskazał następnie czarną chustkę, którą stary miał na głowie i rzekł:
— Blizna, czy rana?
— To jest ślub, którego złamać nie mogę — odparł, czerwieniąc się stary weteran.
— No, no, mniejsza o to, zachowaj swoją tajemnicę — odpowiedział Napoleon z uśmiechem.
Piotr wyszedł od generała zachwycony; nowi towarzysze otoczyli go kołem, wypytując, co mu powiedział Bonaparte; musiał im niemal każdy wyraz powtórzyć.
Wtem otworzyły się drzwi domku, i na ganku ukazał się Napoleon, wsparty na ramieniu Jerzego. Na czole jego jaśniał rzadko widziany blask pogody i szczęścia, a głos był cieplejszy niż zwykle.
— Panowie — rzekł, wskazując wzrokiem na Jerzego — przyprowadzam wam nowego towarzysza. Oto oficer, który wchodzi w skład sztabu głównego, zaliczam go do trzeciego pułku huzarów.
Na twarzy Jerzego odbiła się radość i duma.
— Generale! — zawołał — rozporządzaj mojem życiem.
— I mojem! — krzyknął gromko stary Piotr. Niech żyje Napoleon!

∗             ∗
W cztery dni po bitwie pod Riwoli, około godziny 10 z rana jakiś orszak konny zbliżał się do obozu francuskiego, rozłożonego wówczas w miejscowości zwanej Faworytą, koło Mantuy. Pierwszym z nich była młoda jeszcze, bardzo ładna osoba, w ciemnej amazonce, dzielną dłonią kierująca swego wierzchowca. Z pod jej małego kapelusza wymykały się pukle jasnych włosów, okalających twarz o rysach delikatnie rzeźbionych i czarnych oczach, przysłoniętych długą rzęsą; za nią jechał niewielki orszak, widocznie służba.

— Katarzyno? — zwróciła się amazonka do jednej z towarzyszek — czy daleko jeszcze do obozu?
— Za pół godziny najdalej, księżniczko, powinniśmy być na miejscu.
Rzeczywiście na zakręcie drogi ujrzeli czerwone dachy domków, ukryte wśród krzewów. Gdy dojeżdżali już do celu, zastąpił im naraz drogę żołnierz, mówiąc groźnie:
— Nie wolno dalej.
Podróżni zatrzymali się, księżniczka, nie znając surowej karności wojskowej, chciała żołnierza uprosić, aby ją puścił, lecz ten milczał i nie ustępował z drogi. Już traciła nadzieję dopięcia swego zamiaru, gdy nagle ujrzała pędzącego ku sobie młodego oficera w granatowym mundurze z ponsowymi wyłogami.
Młodzieńcem tym był Jerzy; wysyłał go Bonaparte, aby dowiedział się, kim są jeźdźcy, żądający gościny w obozie. Nie mogąc otrzymać dostatecznych objaśnień od żołnierza straż pełniącego, Jerzy zbliżył się do podróżnych.
Ujrzawszy przed sobą kobietę, ukłonił się z uszanowaniem, na co oddano mu ukłon cokolwiek dumny.
— Życzeniem pani jest wejść do naszego obozu? — zapytał.
— Tak jest — odparła młoda kobieta — jestem księżniczka Wanda C. W ważnej sprawie pragnę widzieć się z generałem Bonaparte.
— Czy posiadasz pani listy polecające?
— Nie — odparła po chwili — a jednak muszę się widzieć z generałem.
Jerzy się zawahał. Wanda patrzyła tak błagalnie, tyle było prośby i smutku w jej oczach, iż nie miał odwagi dać jej odmownej odpowiedzi.
— Przedstawię generałowi żądanie pani — rzekł, poczem uderzywszy konia ostrogą, pomknął, jak wicher do gromadki oficerów.
Nie długo przybyli czekali na jego powrót; niebawem stanął przed księżniczką, mówiąc:
— Generał Bonaparte udzieli pani jutro żądanej rozmowy. Dzisiaj uprasza, ażebyś zechciała udać się do poblizkiego miasteczka; mam rozkaz odprowadzenia pani i wyszukania dla niej kwatery.
— Przyjmę tę usługę z wdzięcznością — odrzekła księżniczka — widzę, iż zdobyłam sobie względy generała.
— Wspomniałem generałowi, iż niepodobna jest podejrzywać pani o złe zamiary, jakkolwiek jesteś cudzoziemką.
— Skądże dowiedziałeś się pan o tem?
— Zdradził panią akcent mowy.
— Istotnie jestem rodem z nad Wisły — mówiła księżniczka — w sprawie osobistej tutaj przybyłam.
W kwadrans później dojechano do miasteczka, gdzie księżniczka zamieszkała w wygodnym domu. Młody oficer, spełniwszy swój obowiązek, pożegnał się z księżniczką Wandą, obiecując zawiadomić ją, o której godzinie generał nazajutrz będzie mógł udzielić jej posłuchania.
Nazajutrz Napoleon od samego rana siedział przy stole, pokrytym mapami, i wytykał na jednej z nich szpilkami drogę, którą zamierzał iść aż do Wiednia.
Był w dobrym humorze, to też chwilami nucił jakąś piosnkę fałszywym głosem, gdyż muzykalność nie leżała w sferze jego zdolności. Po chwili wstał i przybliżył się do stolika, na którym stała szklanka i karafka z winem czerwonem, ale zanim wziął ją do ręki, zapukano do drzwi, więc powrócił do stołu i kartę z wytkniętą szpilkami drogą zasłonił.
— Proszę — rzekł, uskuteczniwszy tę czynność.
W drzwiach ukazał się Jerzy i oznajmił gości.
— Niech wejdą — rzekł Napoleon.
Na progu stanęła Wanda ze starszą swą towarzyszką. Bonaparte postąpił ku księżniczce i skłoniwszy się, rzekł:
— Wiem, kto pani jesteś, ale teraz muszę zapytać, w jakim celu do mnie przybywasz?
— Z wielką prośbą — odrzekła Wanda, rumieniąc się pod badawczym wzrokiem generała.
— A więc słucham... Jeśli będzie to w mojej mocy, postaram się prośbie tej zadość uczynić — odparł grzecznie.
— Wiesz już, generale, skąd przybywam — mówiła księżniczka nieśmiało. Jestem bogatą, ale samotną, rodziców bowiem dawno straciłam. W twojej mocy, generale, jest przywrócić mi jedyną istotę, która mi z całej rodziny na ziemi pozostała.
— Jakimże to sposobem? — zapytał Napoleon.
— Miałam jedynego brata, starszego od siebie, który przed kilku laty zginął bez wieści. Przyjaciele jego mówili, iż uszedł z domu tajemnie, aby zaciągnąć się pod przybranem nazwiskiem pod sztandary Bonapartego.
Napoleon zamyślił się.
— A jakież jest to nazwisko przybrane? — zapytał po chwili.
— Nie wiem — odparła Wanda.
— To nam utrudni sprawę znalezienia brata — rzekł, chodząc po pokoju — armia moja jest liczna i rozrzucona w bardzo wielu miejscach, szukać w niej kogoś, nie znając jego nazwiska, to rzecz trudna.
— Wiem o tem — rzekła księżniczka — lecz dopóki pewności mieć nie będę, że zginął w jednej z bitw, zrobię wszystko, co jest w mojej mocy, aby go odnaleźć.
Głos jej zadrżał, gdy to mówiła, łzy bólu stoczyły się po twarzy. Po chwili podniosła załzawione oczy na Napoleona i składając przed nim dłonie, dodała tonem błagalnym:
— Czyż popełniłam błąd, udając się do ciebie, generale?... Czyż istotnie, jak mi przeczucie mówiło, jesteś nie tylko genialnym wodzem, lecz i człowiekiem wielkiego serca?...
Napoleon ujął jej drobną rękę i uścisnął życzliwie.
— Przyrzekam ci, pani, iż zrobię wszystko, co tylko będzie w mej mocy — rzekł — za parę dni, gdy uspokoję się z nawałem zajęcia, każę napisać cyrkularz i roześlę go do wszystkich dywizyi. Bądź jednak pani na to przygotowaną, że odpowiedź nierychło nadejdzie.
— Dziękuję — szepnęła Wanda z wdzięcznością.
W tej chwili Jerzy, będący na służbie dnia tego, zastukał do drzwi; generał sam je otworzył.
— Co tam? — zapytał.
— Przybył posłaniec od korpusu wschodniego — oznajmił.
— Niechaj wejdzie — rozkazał Napoleon — poczem spojrzał na karafkę z winem. Pić mi się chce — rzekł i skierował się w stronę stolika, ale księżniczka go uprzedziła: napełniwszy szklankę winem chciała ją właśnie podać generałowi, lecz na nieszczęście ujęła ją tak niezręcznie, że karafka upadła na podłogę i rozprysła się w drobne kawałki.
— Co ja zrobiłam! — wykrzyknęła zmieszana wielce.
Bonaparte rozśmiał się.
— Ot, i po winie, które przysłała mi wczoraj w podarunku księżna Borghese — rzekł wesoło.
— Księżna Borghese — powtórzyła ze zdziwieniem Wanda — ależ księżna od dwóch tygodni opuściła Włochy... Pisała o tem do mnie...
— Widocznie wino nie od razu doszło rąk moich — rzekł Napoleon — lecz nie bierz do serca, księżniczko, tek drobnego zdarzenia; wreszcie stłuczone szkło, mówią ludzie, szczęście przynosi.
W tej chwili zastukano do drzwi, i wkrótce ukazał się w nich Jerzy, prowadząc za sobą jakiegoś wieśniaka.
— Zapewne mamy się usunąć, generale? — zapytała księżniczka Wanda.
— Możesz pozostać: człowiek ten ma zapewne wręczyć mi tylko listy — odparł Napoleon, poczem zwrócił się do wieśniaka.
— Z czem przybywasz? — zapytał.
Zamiast odpowiedzi Włoch podał mu list. Bonaparte rozłamał pieczęć i przeczytał co następuje:
„Generale! mam nadzieję spotkania się z tobą w polu i życzę ci klęski, gdyż jesteś wrogiem mojego narodu. Pomimo to uwielbiam genialne twoje zdolności i pragnę, ażebyś żył, dopóki przeze mnie pokonanym nie zostaniesz. Odkrywam ci przeto zasadzkę, której masz paść ofiarą... Kobieta zaprzysięgła ci zgubę...“
Przeczytawszy te wyrazy, Napoleon podniósł mimowoli wzrok na Wandę, lecz spotkał tak spokojne wejrzenie, iż zawstydził się myśli, która przebiegła przez jego głowę, poczem zwrócił się do wieśniaka i zapytał go:
— Idziesz z Mantuy?
— Tak, generale... Znam kobietę, o której w liście mowa.
W tej chwili Wanda poruszyła się niespokojnie, Napoleon spojrzał znowu na nią badawczo.
— Znam język włoski, generale — rzekła, rumieniąc się — obawiam się, iż jestem tutaj zbyteczną.
— Pozostań pani — odparł Bonaparte — chodzi tu o spisek na moje życie, o którym pisze mi właśnie w liście szlachetny mój nieprzyjaciel. „Kobieta zaprzysięgła twoją zgubę” — donosi mi właśnie — „przebrana za oficera dowodziła korpusem emigrantów, zniesionym przez Jouberta, chciała cię wówczas zabić, teraz otruć zamierza!“...
— Generale, może to wino było zatrute? — wykrzyknęła Wanda.
Bonaparte się zmieszał.
— Przypuszczasz, iż było zatrute? — rzekł głosem wzruszonym.
— Tak jest.
— A zatem ocaliłabyś mi życie, księżniczko. Jerzy! — dodał już energiczniej, zwróciwszy się do młodego oficera — poproś lekarza.
Gdy tenże przybył, wkrótce sprawdził, że istotnie wino było silnie zatrute.
— Gdybyś nie ty, księżniczko, byłbym padł ofiarą trucizny.
— Kto jest ta trucicielka? — zapytał Jerzy — czy w liście wymieniono jej nazwisko?
— Nazwano ją tylko „Białą hrabiną“ — odparł Napoleon.
Jerzy zachwiał się i zbladł, jak gdyby blizkim był zemdlenia.
— Co tobie? — zapytał go zdziwiony Bonaparte — czy znasz tę kobietę? Odpowiadaj!
Jerzy zwiesił smutnie głowę.
— To może moja matka — szepnął z rozpaczą.
Generał schwycił go za rękę i ku oknu pociągnął.
— Wszakże twoja matka nie żyje? — zapytał cicho — wszakże lud ją powiesił?
— Nie widziałem tego — odparł Jerzy — poczem opowiedział wszystko, czego doświadczył w zamku Kergerin.
Zamilkli obaj.
— Fatalna rzecz — szepnął po chwili Bonaparte, poczem spojrzał ze współczuciem na Jerzego. Bądź spokojny, mój chłopcze, nie mamy pewności, czy hrabina jest twoją matką, lecz w każdym razie żadnych środków przeciwko niej nie przedsięweźmiemy.
To powiedziawszy, zgniótł w ręku list ostrzegający i zbliżywszy się do czekającego wieśniaka, dał mu kilka luidorów.
— Nie potrzebuję już twoich usług, przyjacielu — rzekł z uśmiechem. Jerzy, przeprowadź go przez obóz, a potem wróć do mnie.
Oficer z wieśniakiem opuścili pokój. Napoleon zbliżył się do Wandy.
— Przyniosłaś mi szczęście, księżniczko — rzekł — spełnię wszystko, o co prosisz.
Rzekłszy to, pożegnał ją uprzejmie.
Jerzy rad był, że odprowadzał wieśniaka; postanowił on rozświecić raz dręczącą go tajemnicę.
W tym celu napisał na kartce: „Jerzy Kermagel de Kergerion żyje“ i oddał wieśniakowi z poleceniem, aby kartkę wręczył hrabinie.
Dnia tego wciąż myślał o tem, jaką odpowiedź wieśniak mu przyniesie. Pod wieczór tenże się zjawił.
— Oto wasza kartka — rzekł — Hrabina musiała dowiedzieć się o zdradzie, bo już jej tam nie ma, gdzie mieszkała; przepadli wszyscy, dom pusty, ani śladu po nich nie zostało.




VII.

Było to w lipcu w roku 1798. Armia francuska pod dowództwem generała Bonaparte znajdowała się w Afryce, leżąc obozem w pustyni, opodal miasta Gizeh, zbudowanego na ruinach starożytnego Memfisu. Jak stado białych ptaków, rozsypane były namioty u stóp piramid, których pilnowały sfinksy, nieme, a tak wierne stróże.
Na jednym z głazów, należących do piramidy Cheopsa, stało dwóch oficerów; badali oni za pomocą lunet milczącą pustynię. Byli to Napoleon Bonaparte i generał Kleber.
— Rzeka, którą w dali widzimy, to Nil, czy tak? — zapytał Kleber, pod względem wykształcenia stojący niżej od Bonapartego.
— Oczywiście — odparł tenże.
— Daleko stąd do Paryża?
— Do Paryża daleko, ale do Touilerie blizko — rzekł Napoleon, uśmiechając się nieco.
Kleber spojrzał na niego ze zdziwieniem, poczem twarz jego przybrała wyraz niechęci.
Był to surowy i nieubłagany republikanin, któremu myśl o przywróceniu królestwa nie mogła przypaść do smaku. Napoleon spostrzegł to i w tej chwili zmienił przedmiot rozmowy.
— Dziwny i tajemniczy ten Egipt — rzekł w zadumie — same pomniki, same groby otaczają nas tutaj. A jest to wszystko, co pozostało po olbrzymiej potędze Faraonów... Tymczasem człowiek jest tak zarozumiałym...
Kleber nie zrozumiał tej myśli filozoficznej.
— Podobno w tych piramidach znajdują się skarby ukryte?
— Może, lecz musimy je szanować. Przez naruszenie tych grobów oburzylibyśmy przeciwko sobie całą ludność, co mogłoby źle wpłynąć na losy naszej wyprawy. Chciałbym jednakże zwiedzić wnętrze chociaż jednej piramidy — dodał po chwili — a nawet pragnąłbym... Pewien Fellah zdradził mi tajemnicę wejścia do piramidy Cheopsa. Nie wiem, w jakim celu to uczynił, dosyć, że się zwierzył, jakoby u stóp piramidy, od strony północnej znajdował się kamień z wyrżniętą na powierzchni postacią ibisa, że kamień ten naciśnięty, usuwa się i odsłania wejście do grobów królewskich...
Tak rozmawiając, zstępowali coraz niżej. W obozie tu i owdzie błysnęły już ogniska, zgiełk życia wojennego dolatywał od nich nakształt szumu fal morskich.
U stóp piramidy Cheopsa odpoczywała gromadka, którą tworzyli: Jerzy, wierny Piotr i Jan Miara, stary sługa rodziny księżniczki Wandy, wysłany przez nią w wiadomym celu odszukania młodego księcia. Opodal czekało dwóch żołnierzy, trzymając konie Bonapartego i Klebera.
Jerzy i stary Piotr towarzyszyli wszędzie Napoleonowi, byli przy wzięciu Mantuy i pod Neumark; widzieli upadek Austryi i tryumf tego, którego uwielbiali. Entuzyazm ich dla bohatera zwiększał się z każdym dniem; rozmawiali teraz o nim z uwielbieniem.
— Pamiętam moje zdziwienie, gdy po nużących bojach przybyliśmy do Paryża — mówił Jerzy — byłem pewny, iż czas pobytu w stolicy generał poświęci na odpoczynek, tymczasem cóż on czyni? Uczy się, uczęszcza codziennie na sesye do różnych instytucyj, wróciwszy zaś do cichego swego domku, robi skrzętnie notatki ze swych studyów. Nie długo też bawiliśmy w Paryżu; myślałem, iż będę mógł odwiedzić Roche-Marie, tymczasem właśnie tego wieczora, kiedy zamierzałem prosić generała o urlop, rzekł do mnie: „Powierzono mi dowództwo w wojnie z Anglią, udajemy się przeto do Egiptu”.
Naturalnie, iż ani wspomniałem, o moich projektach.
— Opowiedz mi pan o mieszkańcach Roche-Marie — rzekł Miara. — Zdaje mi się, dużo miejsca zajmują oni w twem sercu.
Jerzy zaczął opisywać rodzinę poczciwych rybaków, czcigodnego księdza Melwy i ani się spostrzeżono, jak w cieniach wieczoru znikły piramidy.
— Te grobowce coraz więcej mnie zaciekawiają... Muszę je zwiedzić dzisiejszego wieczoru — rzekł Miara.
— Z kim? — zapytał Jerzy.
— Chociażby sam.
— Ja z panem pójdę. Bardzom ciekawy tych grobowców.
W tej chwili Bonaparte i Kleber zbliżyli się do nich.
— Wracamy do obozu — rzekł Napoleon.
I ruszyli wszyscy pieszo.
— Cóż naprawdę widziałeś, generale, z wysokości piramidy? — zapytał Kleber.
— Piasek — odparł, śmiejąc się Bonaparte.
— A przez lunetę?
— Także piasek.
— Trzeba więc będzie opuścić niedługo to morze piasku.
— Zrobimy to wkrótce — odparł Napoleon — lecz przedtem może nam wypaść bitwa z Mamelukami.
Tak rozmawiając, dotarli do Gizeh, gdzie było siedlisko głównego sztabu. Tutaj się rozstali, podążając każdy do siebie.
Jerzy wyczekiwał niespokojnie nocy, aby módz udać się do piramid. Wtem wszedł do jego pokoju Piotr stary.
— Przygotowałeś pochodnie? — zapytał go Jerzy.
— Przygotowałem, ale... — mówił Piotr z miną markotną.
— Co za „ale”?
— Ta wycieczka nic dobrego nie wróży.
— Boisz się?
— Nie boję się nigdy, lecz gdy generał się dowie...
— Nie wyjdziemy wszakże poza obręb obozu, a po wtóre wrócimy na godzinę jedenastą.
Piotr wstrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Bogać tam wrócimy! — mruknął.
Jerzy spojrzał na zegarek.
— Dziewiąta dochodzi... Czas wielki, chodźmy już, stary nudziarzu!
— Niech i tak będzie — odparł z rezygnacyą weteran.
I poszli. Po drodze wzięli jeszcze ze sobą młodego żołnierza, Michała Corintin. Michał był to chłopiec silny, zdrów, wierny i ślepo posłuszny.
Znaleźli się niebawem u drzwi dom ku, gdzie mieszkał Miara.
— A więc idziemy — rzekł tenże, wychodząc.
W księżycowem świetle grobowce Faraonów przybrały kształty fantastyczne. Kiedy niekiedy podmuch wiatru unosił w górę lekki piasek pustyni, wirując nim w powietrzu; czasami nietoperze przelatywały nad głowami idących; z daleka dochodziło żałosne wycie szakali. Oni szli jednakże naprzód, milcząc, zatopieni w wspomnieniach przeszłości Egiptu. Zdawało im się, że słyszą harfiarzy, wysławiających wielkiego Ramzesa, nieśmiertelnego Faraona, potężnego władcę, po którym pozostał tylko kamienny grobowiec.
Wyszedłszy z ruin Memfisu, znaleźli się naprzeciw dwóch piramid, lecz te za obrębem obozu się wznosiły.
— Oto cel naszej wędrówki — rzekł Miara, siadając na olbrzymim głazie, aby odpocząć trochę.
Piotr, nierozstający się nigdy z lunetą, przyłożył ją do oczu.
— Potrzeba ci lunety, aby podziwiać ten wspaniały krajobraz? — zaśmiał się Jerzy.
Ale stary żołnierz dał ręką znak milczenia, po chwili zaś rzekł:
— Chodźno pan tutaj!
Jerzy przystąpił doń.
— Widzisz pan przed nami jakąś ciemną postać? — zapytał.
— Piramidę tylko widzę! — odrzekł Jerzy, przyłożywszy lunetę do oczu.
— Na głazie, przeciętym ciemną linią, stoi człowiek.
— Zdaje ci się, mój przyjacielu.
Stary Piotr, zdziwiony, usunął Jerzego i spojrzał znów przez lunetę.
— Do stu piorunów, nie ma go! — wykrzyknął gniewnie.
— Kogo nie ma?
— Fellaha, w ziemię zapadł, czy co?
To mi się wcale nie podoba, to źle! — mówił, krącąc głową.
— To był duch czarodzieja egipskiego, który przy świetle księżyca zbiera zioła — śmiejąc się, tajemniczym głosem rzekł Miara.
— Łatwo się śmiać, ale i łatwo można płakać — mruknął Piotr stary.
Miara się zamyślił.
— Wróćmy lepiej do miasta — rzekł po chwili — narażamy się najniepotrzebniej w świecie na awantury, które mogą łatwo nas spotkać w tym kraju cudacznym.
— Co? uciekać przed jednym Fellahem, który najniewinniej w świecie błąka się pośród piramid? O, nie! — wykrzyknął Jerzy — przeciwnie, mam tem większą ochotę zajrzeć do wnętrza piramidy. Generał mówił mi wczoraj, że jeden z Fellahów zdradził mu tajemnicę wejścia do tych starych grobowców, otóż pójdę i przekonam się, czy to prawda.
Mówiąc to, skierował się w stronę wielkiej piramidy Cheopsa.
Towarzysze zaraz podążyli za nim. Jerzy, który teraz dopiero spostrzegł, że piramida Cheopsa znajduje się poza obrębem obozu, doszedłszy do jego granicy, zawahał się: czekała go kara za opuszczenie stanowiska. Sam nie wiedział co zrobić: czy wrócić się, czy narazić się na gniew Napoleona. Ciekawość zwyciężyła: młodzieniec wszedł w głąb ciemnej piramidy.
W tej samej chwili, kiedy Jerzy wszedł do grobowca Cheopsa, Fellah, którego Piotr widział niadawno, wsunął się pomiędzy gruzy dokoła zalegające ją, pokryte bujną roślinnością, tworzącą gęstwinę nieprzejrzaną. Przedarłszy się przez krzewy, dostał się wkrótce do jaskini, utworzonej przez zwaliska i oświetlonej ponuro tlejącą pochodnią. Siedziało tam na ziemi kilkunastu Fellahów, rozprawiających o czemś żywo w narzeczu koptyjskiem. Przybyły stanął pomiędzy nimi i rzekł, składając ręce na piersiach: — Trzymajmy się w pogotowiu, nadchodzi godzina, w której „Biały sułtan“ przyjdzie zbeszcześcić świętą piramidę.
— Czy napewno dzisiaj?
— Napewno... Chciał, abym służył mu za przewodnika, lecz odmówiłem.
— Nie wyjdzie z piramidy, śmierć zajrzy mu w oczy — ozwało się kilku.
— Na stanowisko! — rozkazał przybyły, poczem natychmiast kilkanaście ciemnych postaci wysunęło się z ruin.




VIII.

Jeszcze nie zdążyli nasi znajomi wejść w głąb piramidy, kiedy rozległ się za nimi oddalony, lecz głośny ryk.
— Co to? — zapytał Jerzy.
— Lew — odrzekł niespokojnie Miara. — Nie pozostaje nam teraz nic innego, jak schronić się co prędzej w głąb grobowca.
Wkrótce Miara zasunął ciężki głaz, zakrywający wejście do piramidy.
W kurytarzu zupełna ciemność panowała, zapalono więc pochodnie. Przy ich blasku widok fantastyczny przedstawił się oczom ciekawych: całe ściany długiego kurytarza pokryte były najdziwaczniejszymi rysunkami i freskami. Gdyby umieli czytać hieroglify, dowiedzieliby się, ile kosztowało wzniesienie piramidy Cheopsa, ilu robotników pracowało nad nią, ile lat trwała jej budowa. Ale dla niewtajemniczonych w to pismo, przedstawiało się ono w formie dziwacznych i niezrozumiałych znaków lub naiwnych obrazów. Przy migającem świetle pochodni, barwy nabierały życia, cienie wahały się w różne strony, zdawało się, że malowane postacie, sztywne i uroczyste, zaczynają się poruszać i posuwać w głąb mroczną, tajemniczą.
— Przyznaj pan — rzekł Jerzy do Miary — iż warto było narazić się cokolwiek, dla tak wielce oryginalnego widoku. Kurytarz tworzył kilka skrętów i zagięć, kończył się w czworobocznem sklepieniu, jeszcze bogaciej malowanym, niż kurytarze; w pośrodku stał rodzaj katafalka, na którym spoczywała mumia, okryta ciężkiemi makatami, nieznanego dzisiaj wyrobu.
— A więc tutaj spoczywał Cheops, twórca piramidy, należącej dziś jeszcze do dziwów świata — rzekł Jerzy — chciałbym wiedzieć czy jesteśmy pierwszymi, którzy po czterech tysiącach lat ośmielili się zakłócić spokój tego władcy.
— Chodźmy już stąd — radził Piotr, na którym grobowiec przykre czynił wrażenie.
Lecz Jerzy spostrzegł w głębi schodki, prowadzące do wązkiej galeryi, wykutej w kamieniu.
— Tam jeszcze musimy zajrzeć — rzekł — skoro raz odważyliśmy się wejść, trzeba wszystko zwiedzić.
I pierwszy wstępować począł na schody. Przekonano się, że w ścianach wykute były zagłębienia, w których spoczywały zabalsamowane ciała świętych zwierząt, ptaków, krokodylów i wężów, nawet psów i kotów.
— Fe, do licha! — rzekł Jerzy, cofając się ze wstrętem.
Ale w tej chwili dał się słyszeć głuchy łoskot zapadającego się głazu.
— Co to? — wyrwało się ze wszystkich ust jednocześnie.
Piotr wysunął się naprzód i począł nasłuchiwać.
— Gasić pochodnie? — rzekł po chwili.
Usłuchano go natychmiast. Wnet ciemność grobowa zapanowała w podziemiu.
— Kto tam? — zapytał Jerzy.
— Generał Bonaparte — odpowiedział szeptem Piotr.
— Lepiej byłoby nie kryć się, lecz przyznać do tego, cośmy uczynili — radził Jerzy.
W tej też chwili Bonaparte wraz z Kleberem, niosącym pochodnię, weszli do grobowca Cheopsa. Przez chwilę stali w milczeniu, patrząc na mumię mocarza, wreszcie Napoleon rzekł:
— Jednakże moglibyśmy odpokutować za tę naszą ciekawość, gdyby Fellah, który mi tajemnicę wejścia tutaj odkrył, zdradził nas przed swymi.
Generał Kleber nie podzielał, widać, tej obawy, gdyż z wielkiem zajęciem przypatrywał się rysunkom na ścianach, przyświecając sobie pochodnią.
— Co za podobieństwo? — wykrzyknął naraz.
Bonaparte przybliżył się do niego.
— To głowa Ramzesa — rzekł — widziałem jego wizerunek w Rzymie, wyryty na głazie przywiezionym z Egiptu.
— Co za nadzwyczajne podobieństwo — powtórzył Kleber — to twój portret, generale!
Napoleon przyłożył pochodnię do wizerunku Faraona.
— Istotnie — rzekł, uśmiechając się — mamy coś wspólnego.
Gromadka, ukryta w głębi galeryi, wstrzymywała oddech.
Wtem Bonaparte rzekł do swego towarzysza:
— Dziwny czuję zapach, jak gdyby czegoś spalonego.
— Tu czuć pochodnię zgaszoną — odparł Kleber.
— Patrz, schody jakieś widać — rzekł znowu Napoleon.
Mówiąc to, postawił nogę na pierwszym stopniu. W tej chwili znowu dał się słyszeć łoskot zapadającego się kamienia.
— Do licha, ktoś tutaj wszedł! — szepnął Bonaparte.
Istotnie z głębi poczęły dobiegać jakieś szmery i głosy, oraz przyciszone stąpania.
— To Fellahowie — rzekł Napoleon — tylko bosemi nogami można tak cicho stąpać. Gaś pochodnię!
Kleber przydusił nogą płomień i po raz drugi ciemność zaległa grobowiec. W tejże samej prawie chwili wtargnęła doń banda Fellachów z pochodniami, rzucając się na generałów. Kleber dobył szabli i zasłonił sobą Napoleona. Nędzna to była wszakże obrona, nie zlękli się jej też napastnicy. Dziesięciu ich było, śmiało więc otoczyli tych, którzy wkroczyli do ich świętego miejsca; nie zlękli się, chociaż Napoleon dobył pistoletu i wystrzelił. Kto wie, jakiby koniec miała ta nierówna walka, gdyby na napastników, pewnych już zwycięztwa, nagle nie wypadł z galery i Jerzy z dobytą szablą, a za nim Miara i Piotr stary. Ten niespodziewany napad zmieszał napastników. W tej samej chwili na głowy ich poczęły spadać z galery i święte zwierzęta egipskie: psy, ptaki, koty, co zwiększyło popłoch wśród Fellahów. Uderzenia te wprawdzie nie były bolesne, lecz nawałnica spadających z wysoka świętych mumii wydała się dla tych ludzi czemś nadnaturalnem. Powstał skutkiem tego popłoch nieopisany, rzucili się do ucieczki, zostawiając rannych towarzyszy na łasce zwycięzców. Napoleon poszukał teraz wzrokiem zbawców swoich i z wielkiem zdumieniem ujrzał w grobowcu Jerzego, oraz jego towarzyszów. Wszyscy mieli miny zakłopotane i niespokojnie spoglądali na wodza, który z założnemi na piersiach rękoma, przyglądał im się badawczo. Jerzy, czując się najbardziej winnym, milczał, nie wiedząc, jak usprawiedliwić towarzyszy. Jeden Piotr, nie tracąc rezonu, uśmiechał się pod wąsem; ku niemu przeto zwrócił się Bonaparte.
— Co mówisz? — zapytał.
— Ja nie nie mówiłem, generale — odparł weteran.
— A czegóż się śmiejesz?
— Pomyślałem, że i mnie wypchane krokodyle mogły się czasem na coś przydać.
Napoleon odwrócił się, aby ukryć uśmiech, poczem zbliżył się do Jerzego.
—- Czy miałeś pozwolenie opuszczać obóz o tej porze? — zapytał.
— Nie miałem, generale! — odparł winowajca.
Bonaparte zmarszczył groźnie czoło, lecz w tej chwili stanął przed nim Miara.
— Generale — rzekł, składając ręce — nie sądź tego młodzieńca za surowo.
— Brawo! — wykrzyknął Kleber.
Bonaparte uśmiechnął się.
— Dobry z ciebie obrońca, mój stary — rzekł po chwili — zresztą gdybyście tutaj nie przybyli, zginęlibyśmy z towarzyszem i na wieki spoczęli obok Cheopsa. Porucznik Jerzy pozostanie wszakże przez tydzień w areszcie za przekroczenie dyscypliny wojskowej.
Rzekłszy to, zbliżył się do Jerzego i dodał:
— A jutro zostaniesz kapitanem.




IX.

We dwa dni po owej nocy burzliwej, armia francuska stała w szyku bojowym nieopodal miasta Gizeh, czekając na starcie się z kawaleryą turecką. Napoleon Bonaparte na czele oficerów głównego sztabu, wśród których znajdował się i Jerzy, czynił przegląd wojsk, objeżdżając po kolei wszystkie pułki. W dali widać było wzbijające się w górę kłęby kurzawy, którą sprawiały konie zbliżających się nieprzyjaciół. Napoleon posępny, chwilę wpatrywał się w wroga poczem wskazał szablą na grobowiec Cheepsa, oświetlony właśnie promieniami jasnego słońca.
— Żołnierze! — zawołał — z wysokości tych piramid czterdzieści wieków patrzy na was!
Szeregi zadrżały, zakołysały się sztandary, a z ust tysięcy żołnierzy wyrwał się potężny okrzyk:
— Niech żyje rzeczpospolita! Niech żyje Bonaparte!
— Bohater! — szepnął do siebie generał Kleber — żołnierze poszliby za nim w ogień.
I poszli w istocie; nad wieczorem potęga turecka była złamaną. Egipt leżał obezwładniony u stóp Bonapartego.
Napoleon był zdumiony: mimo laurów, które zdobył, z Francyi nie otrzymywał żadnych wieści, ni podziękowań, ni rozporządzeń, co ma czynić dalej. Nie umiał sobie wytłómaczyć tego zapomnienia. Czyż nie umiano mu rozkazywać, czy może obawiano się jego potęgi i dlatego nie wzywano go do kraju? Różne czynił przypuszczenia.
Chcąc zająć gnuśniejące w bezczynności wojsko, postanowił wyruszyć do Syryi, lecz tej prowincyi strzegła zaraza. Ta straszna plaga dała się odczuć wielce Francuzom. Uszczuplała ona szeregi Bonapartego, rad nie rad, musiał wrócić do Kairu, ale zaraza szła za nim.
Napoleon postanowił „wówczas, nie czekając wezwania, powrócić do Francyi, doszły go bowiem wieści, że Anglicy, dowiedziawszy się, iż ma zamiar odpłynąć do Europy, czatują na niego na morzu, postanowił przeto cichaczem się wymknąć. Na pełnem morzu czekać miały na niego i jego orszak dwa statki francuskie, pod godłami, „Łabędź” i „Floreal”. Pierwszy miał zabrać generała z jego zaufanymi, drugi jego świtę; w porcie kołysały się łodzie, oczekujące na nich. Jerzy wraz z Piotrem mieli wsiąść na „Łabędzia”, a z nimi Miara.
Było to 22 sierpnia 1799 roku. Noc zapadła pogodna i jasna; gromadka jeźdźców, wyjechawszy z miasta Damaszku, skierowała się ku Damiecie; na czele jej jechał Bonaparte. Wsiadając na konia, Napoleon głośno oświadczył, iż jedzie w celach naukowych do Suezu, tymczasem, gdy mury miasta znikły z oczu towarzyszącym mu, zwrócił się naraz w inną stronę i bodnąwszy konia ostrogą, puścił się galopem. Parę godzin jechał bez odpoczynku, zwolniwszy zaś biegu, oświadczył, że jedzie do Aleksandryi. Przed zachodem słońca dobili do celu, wsiedli na łodzie, czekające na nich w porcie i skierowali się w stronę, gdzie widać było statki francuskie. Omylili czaty angielskie i uniknęli niebezpieczeństwa. Stary Piotr zatarł ręce z radości.
— Gadziny-Anglicy — rzekł — zmartwią się jutro, dobrze im tak?
I dotarli szczęśliwie do okrętów, przesiedli się na nie i ruszyli w drogę, spokojni już teraz o przyszłość; Piotr stary nie dowierzał jednak losowi. Spostrzegłszy wielką lunetę w ręku jednego z oficerów załogi „Łabędzia”, prosił, aby mu jej pożyczył na chwilę, a gdy ten spełnił jego życzenie, począł natychmiast obserwować horyzont. Naraz zwrócił się widocznie mocno wzruszony do Bonapartego:
— Żagiel angielski zbliża się ku nam — rzekł stłumionym głosem.
Wszyscy rzucili się do lunet. W istocie w dali widać było pędzący z szybkością strzały wielki okręt angielski. Ścigano ich zatem. Anglicy spostrzegli widocznie, że ten, na którego czyhali, wymknął się z ich rąk. Uwierzywszy w rozpuszczoną pogłoskę, że Bonaparte jedzie do Damietty, większość statków angielskich tam się udała, lecz Sidnej Szmith, jeden z wodzów angielskich, mniej łatwowierny, nie uwierzył pogłosce i krążył koło Aleksandryi. Spostrzegł on właśnie dwie łodzie, dążące do statków francuskich, i puścił się w pogoń, nie wątpiąc, że ściga Napoleona. Nagle statki, płynąc z razu w jednym kierunku, rozdzieliły się i każdy w inną podążył stronę.
Sidnej Szmidth zaklął gniewnie, nie wiedział bowiem który ma ścigać, na którym płynie Napoleon. Przyłożył lunetę do oczu i począł pilnie obserwować; po chwili twarz jego się rozjaśniła.
— Mam go! — wykrzyknął — tym razem wzrok mnie nie myli.
Wkrótce statek admiralski pomknął szybko w kierunku „Łabędzia.“
Pierwsze gwiazdy ukazały się na niebie, kiedy „Floreal” znikł z horyzontu, lecz na spokojnych falach morza odbywała się dalej gonitwa pomiędzy „Łabędziem” a statkiem Sidnej Szmitha: fregata francuska mknęła jak jaskółka, uciekająca przed jastrzębiem, w końcu jednakże oba statki tak się zbliżyły do siebie, iż bez trudu można było widzieć z pokładu jednego, co się dzieje na drugim. Sidnej Szmith nie chciał rozpoczynać walki, lękając się zabić w jej wirze cennego więźnia. Nareszcie kiedy noc zaczęła zapadać, komendant krzyżowca angielskiego zbliżył się do jednego z swych marynarzy Bulla i rzekł:
— Dostaniesz dziesięć funtów szterlingów, jeżeli za trzecim strzałem zdruzgoczesz wielki maszt na statku francuskim.
— Jeden wystarczy — odpowiedział stary lakonicznie.
Rzeczywiście, po chwili rozległ się potężny huk działa i na „Łabędziu“ padł strzaskany maszt wielki. Statek, jak ptak o obciętem skrzydle, słabe tylko wykonywał ruchy, załoga francuska uciekła się teraz do broni, ale przewaga Anglików była zbyt znaczna. Po pewnym czasie ucichły strzały, i rozpoczęto układy. Po naradzie z oficerami, komendant „Łabędzia” postanowił się poddać, obrona bowiem była niepodobieństwem. Anglicy zwyciężyli, co było zresztą, do przewidzenia, biorąc pod uwagę rozmiary i załogę obu statków. Wszyscy poddali się z rezygnacyą losowi, wszyscy prócz Piotra, który wpadł w taką rozpacz, że Jerzy się obawiał, aby nie popełnił jakiego szaleństwa.
Po zbliżeniu się do siebie obu statków, Anglicy założyli od jednego do drugiego pomost, po którym parlamentarz przeszedł na pokład „Łabędzia.” Jakież było jego zdziwienie, jaki gniew, kiedy nie znalazł tutaj Napoleona!..
Lubo wielce był strapiony pomyłką, którą popełnił, Sidnej Smith, jako prawdziwy dżentelman, grzecznie poprosił jeńców, by przesiedli się na pokład jego statku. W kwadrans ruszono w dalszą podróż.
Jerzy jak najspokojniej znosił swój los, przechadzając się po pokładzie i zamieniając ceremonialne ukłony z Anglikami, lub przypatrując się swoim żołnierzom, zgnębionych losem, który ich spotkał.
Najbardziej ze wszystkich rzucał się i gniewał stary Piotr. Siadłszy po chwili na zwojach lin, leżących na pokładzie, wlepił wzrok w deski i milczał. Jerzy zbliżał się do niego kilkakrotnie, próbował zawiązać rozmowę, lecz zawsze napróżno; stary wcale mu nie odpowiadał, oddalił się w końcu do kajuty i tam noc przepędził. Lecz jakież było zdziwienie Jerzego, gdy na drugi dzień rano Piotr stary, ów zacięty nieprzyjaciel Anglików, rozmawiał z nimi przyjaźnie. Ciągnęli oni właśnie grubą jakąś linę, co szło im trudno. Piotr dawał im rady życzliwe, po chwili zaś począł im pomagać. Oburzyło to Jerzego tak, iż uciekł z pokładu. Spotkawszy Miarę, rzekł:
— Obawiam się, czy mój stary Piotr nie zwaryował.
— Z czego pan to wnosisz?
— Pomaga Anglikom, co jest zupełnie niezgodne z jego zdrowym rozumem.
Majtkowie francuscy, których Sidnej Szmith uwięził na swoim statku, byli również oburzeni na Piotra.
— Doprawdy zaczynam wierzyć, iż niewola tak smutnie wpłynęła na jego umysł — rzekł Miara do Jerzego.
Minęło kilka dni; Piotr był coraz to w lepszych stosunkach z Anglikami. Od swoich trzymał się zdaleka, jak gdyby się ich lękał.
Pewnego wieczora, kiedy stary dążył na noc do kajuty, a na statku prawie już wszyscy spali, naraz dwóch ludzi rzuciło się na niego i przyparłszy go do ściany, chcieli go bić. Piotr poznał majtków francuskich, to też nie krzyknął o ratunek, tylko szepnął znacząco:
— Cicho, chłopcy!... Czegóż wy chcecie ode mnie?
— Zdrajco, jesteś sprzymierzeńcem Anglików! — odparli.
Stary wstrząsnął kilkakrotnie głową.
— Ja ich sprzymierzeńcem?... ja swoich zdrajcą?... Dzieci, spojrzyjcie mi w oczy... powiedzcie, czy obłuda i kłamstwo z nich patrzą?...
Oni nie wiedzieli, jak to sobie wytłómaczyć.
— Powiedzcie naszym — mówił Piotr szeptem — aby mi ufali. Wkrótce przyjdzie dzień odwetu.
W tej chwili dały się słyszeć czyjeś kroki: wszyscy rozeszli się szybko.
Nazajutrz, a było to nad wieczorem, jeden z oficerów, sir John Ellis przysłał po Piotra, żeby przyszedł do sali oficerskiej i zabawił sztukami zgromadzonych Anglików, Piotr bowiem bawił majtków nie tylko żartami, lecz i sztukami kuglarskimi. Jerzy i Miara należeli do zaproszonych na to dziwaczne przedstawienie.
Stary Piotr oświadczył im na boku, iż czyni przygotowania do jeszcze zabawniejszej sztuczki.
Zebrani w sali oficerskiej przyjęli życzliwie starego żołnierza, uważając go za swego sprzymierzeńca. On był nieporównanym w pokazywaniu różnych sztuczek: połykał noże, węgle płonące, robił jajecznicę w kapeluszu i t. p. Komendant Szmiht wyraził głośno swoje zadowolenie. Ośmielony tem Piotr, po skończeniu widowiska zbliżył się do niego i prosił, żeby pozwolił urządzić następnego wieczora, małą zabawę na okręcie; Piotr chciał pokazać majtkom angielskim „Starego Nicka”, czyli „Figle szatana.”
Komendant roześmiał się głośno i prośbie starego nie odmówił. Uradowany weteran zagrał za to na kilku pustych butelkach hymn narodowy angielski.
Wkrótce potem wszyscy rozeszli się na spoczynek. Wszedłszy do swej kajuty, Jerzy ujrzał w niej Piotra.
— Czy drzwi dobrze zamknięte? — zapytał go stary zniżonym głosem.
— Dobrze — odparł Jerzy.
Stary weteran pochylił się do ucha młodzieńca i począł szeptać:
— Mamy na statku 30 Anglików; 18 z nich ja jutro wieczorem zabawię w sali żołnierzy; sześciu będzie na służbie, starszyzna grać będzie w karty w sali oficerskiej, inni są ranni. Gdy usłyszysz hałas w sali żołnierskiej, zamknij natychmiast na klucz grających w karty w sali oficerskiej, potem damy sobie już radę.
— Ależ... — rzekł Jerzy.
— Nie ma żadnego „ale”, mój kapitanie... Tak trzeba zrobić i basta! Namordowałem się dosyć, udając ich przyjaciela. Muszę mieć za to nagrodę.
To powiedziawszy, wysunął się pośpiesznie z kajuty.
Na drugi dzień w nocy Francuzi byli wolni.




X.

Był wieczór. Na niebie zaczęły ukazywać się gwiazdy, noc ogarniała Paryż. Pokój księdza Melwy, który zajmował obecnie w małym domku, pogrążony był w zmroku. Starzec stał właśnie przy oknie i wpatrywał się w leżący u stóp jego Paryż. Stał tak długo, zapatrzony w miłe mu zawsze oblicze stolicy Francyi. Wtem na wieży kościoła Notre-Dame zegar wybił godzinę ósmą. Kapłan przerwał zadumę i zapalił świece woskowe, oprawione w starożytny kandelabr, stojący na stole, poczem usiadł w fotelu przy kominku.
— Powinien wkrótce przybyć — rzekł sam do siebie.
Jakoż nie omylił się. Niebawem drzwi się rozwarły, i na progu stanął Napoleon Bonaparte, a za nim ukazał się Jerzy. Na widok generała starzec powstał, Napoleon podał mu dłoń i po serdecznem przywitaniu się, usiadł. Bonaparte przyniósł niepokojące wieści, stolica burzyła się znowu.
— Dyrektoryat upada — mówił strapionym głosem — nie ma komu wziąć się energicznie do władzy; co z tego wyniknie, Bogu jednemu wiadomo... Grono nieudolnych ludzi utworzyło dyrektoryat, zrujnowali kraj i wystawili go na pośmiewisko Europy. Dawna potęga Francyi wala się w biocie i niema komu jej podnieść.
Rzekłszy to, zaczął przechadzać się żywo po pokoju, był widocznie rozdrażniony.
— Nieszczęsny naród — szepnął Jerzy — nieszczęsny, bo słaby, jak trzcina, gnie się na wszystkie strony, szukając próżno oparcia!
— Kto cię wesprze, kto cię wyrwie z niedoli, Francyo ukochana! — zawołał Napoleon. — Czy oczyścisz się w ogniu próby, czy wypalą się twoje błędy i wyjdziesz z płomieni nieszczęść bielsza i czystsza, albowiem obecnie stoisz nad przepaścią?
— Tak, nad przepaścią, ale znajdzie się człowiek, który kraj dźwignie — odezwał się z mocą, milczący dotychczas ksiądz Melwy. — Mąż ten silną dłonią pochwyci upadającą potęgę i zajaśnieje Francya dawnym blaskiem chwały i wzniesie się na wyżyny; ten człowiek już jest, widzą go oczy duszy mojej, on uczyni Francyę tak wielką i silną, że będzie królowała nad innemi państwami.
Napoleon, blady, wzruszony, przystąpił do starca.
— Któż będzie tym wybawicielem? — zapytał.
Kapłan podniósł na niego gorejące źrenice.
— Ty! — rzekł uroczystym głosem — ty, Napoleonie, ujmiesz rzucone w błoto i krwią obryzgane berło Francyi. Ty będziesz jej władcą!
Napoleon rzucił posępny wzrok w przestrzeń, w oczach jego rzucił dziwny ogień ambicyi i natchnienia.
— Ojcze! — rzekł po chwili wzruszonym głosem — budzisz myśli, od dawna drzemiące w mojej duszy, a jam je stłumić powinien; nie zawaham się poświęcić sił i życia dla szczęścia Francyi, ale berła jej podnieść nie powinienem... Wszakże republikaninem jestem?
— Oktawiusz, cezar Rzymu, też był republikaninem — odrzekł ksiądz Melvy spokojnie.


∗             ∗

Wypadki szybko biegły po sobie: dnia 27 grudnia r. 1799 Napoleon Bonaparte został mianowany konsulem. Francya uznała potrzebę silnej, energicznej władzy. Ufano, że Bonaparte potrafi być energicznym nie tylko na wojnie. Spokój na pozór powrócił, ale tylko na pozór; w łonie narodu tlały zawiści, żyły i krzewiły się różne stronnictwa. Konsul wiedział, że jest celem nienawiści wielu, lecz nie lękał się nikogo i niczego, ufając w swoją dobrą gwiazdę... Czyż tyle razy los przychylny nie ocalił go od groźnego nad wyraz niebezpieczeństwa. Poczynał wierzyć, że Opatrzność chowa go dla spełnienia jakiegoś posłannictwa na ziemi... Rok upłynął zupełnie cicho. Pewnego chłodnego dnia, wązką uliczką Saint-Nicoise, znajdująca się w pobliżu Taillerie, jakiś przechodzień przesuwał się ostrożnie wzdłuż murów.
Na tej właśnie ulicy, przed nie wielkim domem zatrzymał się elegancko ubrany mężczyzna, pociągnął za dzwonek, a gdy mu odźwierny otworzył, podążył na pierwsze piętro po wązkich i spadzistych schodach. Wnętrze pokoju, do którego wszedł, więcej niż skromny pozór miało; parę krzeseł i stół o trzech nogach, stanowiły całe umeblowanie.
— Brr! — otrząsnął się nieznajomy — chyba tutaj zimniej, niż na dworze.
Poczem wyjął z kieszeni cienką, wyperfumowaną chustkę do nosa i obtarłszy nią jedno z krzeseł, usiadł na niem, otulając się płaszczem.
Zmrok powoli zaczął zapadać, ciszy panującej na poddaszu nic nie przerywało, tajemniczy przybysz począł się widocznie niecierpliwić, gdyż wstał, zapalił łojówkę i począł się przechadzać.
— Miła perspektywa spędzenia w tej pustce całego wieczoru! — szepnął sam do siebie.
To mówiąc, wyjął z kieszeni kartkę drobnem pismem zapisaną, zbliżył się z nią do świecy i przeczytał półgłosem:
„Powodzenie zdaje się pewne. Jednakże nierozważnie byłoby zbytecznie ufać sobie. Nie wiele potrzeba, żeby zamach, najstaranniej obmyślony, nie udał się. Nie ufam Anglikowi, a nuż po otrzymaniu swojego tysiąca funtów, zdradzi nas za połowę tej sumy.”
Pismo nie wpłynęło na nieznajomego rozgrzewające, wstrząsnęły nim dreszcze.
— Brr! jak tu zimno — powtórzył i począł się przechadzać znowu po izdebce.
Wtem na schodach dały się słyszeć lekkie kroki.
— Idzie! — szepnął nieznajomy.
Drzwi skrzypnęły, na progu stanęła kobieta, ciemnym płaszczem okryta. Przed drzwiami zrzuciła kaptur z głowy.
Była to tajemnicza hrabina.
— Jesteś punktualnym, baronie — rzekła, wyciągając dłoń na powitanie.
Baron skłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Służba jego królewskiej mości nie cierpi zwłoki — odparł.
Hrabina usiadła; niewiele zmieniła się ona od owej nocy, w której Jerzy widział ją w zamku Kergerion: zawsze surowa i zimna, miała na twarzy wyraz nieubłaganej nienawiści i jak anioł zniszczenia stawała na drodze, po której stąpał Bonaparte. Nachyliwszy się teraz ku baronowi, rzekła szeptem prawie:
— Człowiek z Anglii przyjechał, jest w Paryżu... widziałam go... wszystko gotowe...
— Czy pani mu ufasz?
— O tyle, o ile obcemu ufać można.
— Nie byłaby to pierwsza zdrada, toć i zamach 10 go października spełzł na niczem.
— Zawiele osób o nim wiedziało, tym razem uda się: Napoleon musi zginąć.
— Widziałeś pan w Londynie machinę i człowieka?
— Widziałem — odparł baron — machina tato wulkan.
Hrabina podniosła się.
— A więc niechaj wulkan wybuchnie, niech unicestwi potęgę i utoruje drogę jego królewskiej mości do tronu... On zginie dzisiaj, a z nim razem ci, którymi jest otoczony; lud mówi, że opiekuńcze anioły czuwają nad nim, więc zginą z nim razem owe anioły...
— Trzeba przyznać jednakże, iż kilkakrotnie cudownym niemal sposobem, konsul uszedł śmierci — rzekł baron.
— O godzinie ósmej wieczorem Bonaparte ma przybyć z rodziną na przedstawienie do Opery; ten dorobowicz bawi się w punktualność królewską; na dziesięć minut przed ósmą będzie tędy przejeżdżał. Mamy więc dość czasu, dopiero godzina piąta... Tę ulicę wybrałam do wykonania zamachu, W pobliżu, przy latarni, będzie stał wózek z machiną. Kogo pan wyznaczyłeś do założenia lontu i podpalenia dynamitu?
— Refaut podjął się zamachu.
— Dobrze, teraz żegnam pana, oboje będziemy świadkami widowiska. A czy machina jest dobrze ukryta?
— Doskonale, w beczce od wina, żadnego podejrzenia wzbudzić ona nie może — odpowiedział Jerzy.
— Do widzenia zatem!
— Do widzenia!
I rozeszli się.




XI.

W tej samej chwili inna zupełnie scena odgrywała się w Tuillerie. W pokoju, zwanym żółtym, ponieważ posiadał mahoniowe meble żółtą materyą kryte, przy oknie stały stalugi, a na napiętem na nich płótnie, widać było sympatyczny portret Eugeniusza Beauharnais, naszkicowany ręką jego siostry, która zmuszona zmrokiem do złożenia pędzla, siedziała w tej chwili u nóg matki, Józefiny Bonaparte, żony bohatera.
— Mamo — rzekła Hortensya — zdaje mi się, że oficerem, będącym dzisiaj na służbie, jest kapitan Margel. Pozwól, żebym go tutaj wezwała.
Józefina uśmiechnęła się.
— Gdy nie ma przy tobie księżniczki Wandy, zaraz ci się przykrzy — rzekła, pieszcząc jej ciemną główkę.
— Tęskno mi za Wandą; wyjechała tak dawno i nie wraca, porozmawiam chociaż o niej z kapitanem Jerzym — odparła Hortensya.
Po chwili Jerzy siedział pomiędzy matką i córką, rozmawiając wesoło i serdecznie. Nagle drzwi się otworzyły, i ukazał się w nich Eugeniusz Beauharnais, w mundurze pułkownika gwardyi konsularnej, a za nim Napoleon. Spostrzegłszy Jerzego, który wstał, jak sprężyną popchnięty, przyszły cezar zbliżył się do niego i, biorąc go delikatnie za ucho, rzekł:
— A ty co robisz tutaj?... Myślałem, że jesteś na służbie.
— Kapitan jest właśnie na służbie — rzekła żywo Hortensya.
— A to piękne czasy nastały, jak widzę, w Tuillerie. Przed chwilą posyłam po Eugeniusza i donoszą mi, że „pułkownik je.“ Szósta godzina się zbliża, a on zanim zasiądzie przy moim stole, uważa za potrzebne pożywić się w samotności... to doskonałe!
Młody pułkownik, widząc, iż matka i siostra śmieją się, rozjaśnił twarz.
— Postaw się, generale, w mojem położeniu — rzekł — obiad przy twoim stole trwa zaledwie dziesięć minut, co może wystarcza Hortensyi, która powietrzem żyje, ale mnie w żaden sposób wystarczyć nie może, staram się więc nigdy głodnym nie siadać do stołu pierwszego konsula.
Wszyscy rozśmiali się wesoło.
Swobodnie i dobrze płynęło życie Napoleonowi, w kółku rodzinnem, wśród którego on, najstarszy, liczył niewiele więcej nad lat trzydzieści, a był już panem Francyi.
— Do stołu! — rzekł Napoleon — nie skarżcie się na mnie, daję wam dzisiaj cały kwadrans czasu, lecz ani minuty dłużej, w przeciwnym razie nie moglibyśmy być na operze. Wiem, chwała Bogu, wiele czasu Józefina potrzebuje do ubrania się. Pojedziesz z nami, Jerzy, w mojej karecie.
Jerzy skłonił się i wyszedł.
Istotnie obiad trwał tylko kwadrans, poczem rozeszli się wszyscy, aby przygotować się do teatru. Hortensya i księżniczka, których pokoje sąsiadowały ze sobą, ubierając się, rozmawiały.
— Czy lubisz muzykę? — zapytała panna Beauharnais.
— Czy ją lubię? — odparła Wanda — nie byłabym dzieckiem swego kraju, gdybym jej nie lubiła. Nasze piosnki są prześliczne, tęskne i rzewne, jak szum naszych lasów... Już będąc dzieckiem...
— W pół do ósmej! — wykrzyknęła Hortensya z przestrachem.. Na Boga! trzeba się spieszyć, konsul czekać nie umie.
— Jestem gotową — rzekła Wanda, wychodząc po chwili z swego pokoju.
Karety czekały już na dziedzińcu, otoczone gwardzistami na koniach, którzy poprzedzali zawsze konsula. Napoleon sprowadził panie do przedsionka, gdzie otuliły się futrami, poczem skierował się z Jerzym, oraz dwoma adjutantami do swej karety. Gwardziści ruszyli przodem, a za nimi miał podążyć pierwszy konsul ze swymi adjutantami. Wtem lekki okrzyk rozległ się w pobliżu. Jerzy wyskoczył z powozu i podążył do pałacu, konsul za nim pospieszył.
Wypadek, który ów krzyk wywołał, był niewielki; księżniczka Wanda, schodząc ze schodów, poślizgnęła się i upadła.
— Zraniłaś się pani? — zapytał Napoleon.
— Nic mi się nie stało — odrzekła Wanda wesoło — ślizko było więc przewróciłam się, ale futro ochroniło mnie od stłuczenia, jedźmy... Gdybym jednakże była przesądną, kto wie, czybym nie powiedziała: „zostańmy w domu.“
— Czy lepiej nie zrobimy, zostając? — zapytała Józefina.
— Co znowu! — wykrzyknął konsul — siadajcie, panie, trzeba spieszyć, bo się spóźnimy!
Prędko zajęli miejsca i ruszyli w drogę, ale gwardziści znacznie już ich wyprzedzili. Na ulicy Saint-Nicoise, w zaułku, stał wózek zaprzężony w jednego konia, a na nim leżała beczka wina, czy oleju; przy wózku stał woźnica i palił spokojnie fajkę. Gwardziści widzieli go z daleka, widzieli jak za ich zbliżeniem się woźnica ów przysunął się do beczki i oparł o nią fajkę; może się lękał, żeby, który z nich nie miał ochoty skosztować jego wina. Wtem straszliwy huk rozległ się w wązkiej uliczce; woźnica odskoczył od beczki, a w tej samej chwili z domów, ciągnących się rzędem, poczęły lecieć szyby, a jęki ludzi i rżenie koni zawtórowały niespodziewanemu hukowi.
Machina piekielna eksplodowała, raniąc i zabijając gwardzistów konsula. Gdy w kilka chwil potem nadciągnęły karety, już ulica spokojną była: szyby z okien nie leciały, tylko jęki ludzi zewsząd się rozlegały. Woźnica konsula zatrzymał konie.
Bonaparte i jego towarzysze wyskoczyli z karety. Okropny widok przedstawił się ich oczom: w kałuży krwi leżeli żołnierze i konie. Konsul odzyskał zimną krew; kazał rannych odnieść do szpitali, a zabitych do poblizkiego kościoła. O dwadzieścia kroków od miejsca katastrofy znaleziono człowieka nawpół nieżywego, pokrytego ranami. Tego kazał konsul wziąć pod czujną straż. Był to wykonawca zamachu.
Załatwiwszy się z rannymi, Napoleon poszedł z Jerzym uspokoić kobiety, które płakały w karecie.
— No, no, otrzyjcie łzy, nic nam się nie stało — rzekł, siląc się na uśmiech — pojedziemy do teatru.
— Wróćmy do domu — prosiła Józefina.
— Żeby nieprzyjaciele sądzili, iż się ich uląkłem... Nie, tej satysfakcyi im nie zrobię — odparł Napoleon.
I podążyli na operę.
Właśnie kurtynę podnoszono, kiedy konsul z rodziną wszedł do swej loży. Wieść o zamachu już rozbiegła się po stolicy, i różne pogłoski krążyły dokoła. Niektórzy dowodzili, iż Napoleon jest ciężko rannym; ujrzawszy go nietylko zdrowym, lecz spokojnym, jak zawsze, publiczność zerwała się uradowana z krzeseł i z zapałem wołać poczęła:
— Niech żyje Napoleon!
Konsul skłonił się na znak podziękowania i przedstawienie się rozpoczęło. Józefina siedziała blada i strwożona.
W istocie, księżniczko, twój upadek zapowiadał nam nieszczęście — rzekła po chwili.
— On to właśnie uratował mi życie — rzekł Napoleon, zwróciwszy się do Wandy.
Miesiąc czasu zaledwie upłynął od zamachu przy ulicy Saint-Nicoise. Zamach ten, jak i inne, spełzłszy na niczem, podniecił tylko zapał ludu Bonapartego.
Styczeń dobiegał do końca; śnieg okrył pola i łąki białą oponą, nawet drogi były zasypane. Pomimo tego jakaś samotna kobieta, okryta płaszczem wieśniaczki, szła brzegiem lasu do Compiègne. Westchnienie ulgi wydobyło się z jej ust, gdy ujrzała przed sobą drewniany domek, rodzaj pawilonu myśliwskiego.
Doszedłszy do drzwi domku, otrząsnęła płaszcz ze śniegu i schyliła się, a wyjąwszy z pod kamienia, tworzącego próg, niewielki klucz, otworzyła nim drzwi i weszła do wnętrza mieszkania.
Znalazła się w izbie okopconej dymem i pustej prawie; zdjąwszy płaszcz, podeszła do komina, wyciągnęła z kąta smolne szczepy i rozpaliła ogień, poczem usiadła na nizkim stołku i poczęła sobie grzać dłonie. Twarz jej kurczył wyraz bólu, czy gniewu, siwa głowa pochylała się ku piersiom, a ręce splatały się, jakby na znak rozpaczy.
Wtem dały się słyszeć trzy uderzenia we drzwi, poczem do pawilonu weszło kilku mężczyzn i poczęli otrzepywać się ze śniegu. Kobieta zbudziła się z myśli posępnych i powstała naprzeciw nich.
— A to pogoda! — rzekł jeden, podając jej rękę na powitanie.
Inni skłonili się jej z daleka.
Tajemnicza Hrabina, gdyż ona to była, wskazała im krzesła, a gdy je zajęli, rzekła głuchym głosem:
— Dziękuję wam, panowie, żeście przybyli na moje wezwanie; nie mogliśmy spotkać się w Paryżu, gdyż od czasu ostatniego naszego zamachu policya uniemożliwia wszystko. Wybrałam ten pawilon w lesie, w nadziei, że nie zwrócimy tutaj uwagi naszych nieprzyjaciół. Będę potrzebowała wkrótce waszej pomocy.
— Jesteśmy na pani rozkazy — rzekł jeden ze sprzysiężonych.
— Tym razem chodzi o wykonanie zamachu na księżniczkę Wandę C., która szkodzi wielce naszym zamiarom. Nie chodzi na razie o jej zabicie, gdyż może być ona korzystnym fantem w naszych rękach, lecz o porwanie jej i uprowadzenie w bezpieczne miejsce... Porwanie z pałacu Tuillerie jest niepodobieństwem, to też trzeba odłożyć zamach do pierwszych dni wiosny, kiedy rodzina Bonapartych uda się na letni pobyt do Malmaison.
Hrabina pokrótce przedstawiła plan zamachu już ułożony, poczem pawilon opustoszał.
Sprzymierzeńcy rozeszli się w różne strony.




XII.

Nadszedł kwiecień; zazieleniły się trawniki i krzewy w parku Malmaison, gdzie rodzina pierwszego konsula przybyła w celu spędzenia lata. W godzinach południowych aleje i zarośla ogrodu rozbrzmiewały śmiechem i wesołą zabawą, gdyż zwykle o tej porze domowi razem z gośćmi oddawali się grom towarzyskim. Napoleon brał udział często w owych naiwnych zabawach. I tym razem wspólnie z innymi gonił się po parku. Miara i Piotr, stojąc w pewnem oddaleniu, przyglądali się wyścigom. W tej chwili księżniczka Wanda przebiegła obok nich, goniły ją zaś Hortensya Beauharnais i siostra Napoleona, pani Murat. Młoda cudzoziemka postanowiła figla im wypłatać i skryła się pomiędzy zarośla, rosnące pod parkanem.
Hortensya i pani Murat zatrzymały się w pewnem oddaleniu.
— Chodźmy — rzekła pani Murat — Wanda wróci z pewnością z drugiej strony parku; wkrótce ją spotkamy.
To mówiąc, ujęła towarzyszkę pod ramię i obie udały się w stronę pałacu.
Wtem lekki okrzyk rozległ się w miejscu, gdzie się ukryła Wanda.
Hortensya się zatrzymała.
— To głos Wandy... Czyżby jej się co złego stało? — zapytała.
— Pewno przestraszyła się czego — odparła pani Murat.
Podążyły do mety, gdzie zastały wszystkich zebranych, to jest Eugeniusza de Beauharnais, Bonapartego, Murata i Jerzego, tylko księżniczki nie było. Hortensya zwróciła się do ojczyma, chciała go zapytać, czy nie widział Wandy, lecz ten rozmawiał właśnie z Eugeniuszem.
— Czyście nie widzieli, panowie, księżniczki? — zapytała ich wreszcie Hortensya.
— Nie — odparł Napoleon — wszakże goniłaś ją?...
Hortensya opowiedziała, gdzie znikła im z oczu Wanda i o tem, że czegoś krzyknęła, gdy one się oddaliły.
Jerzy, który stojąc opodal, słuchał tego opowiadania, wkrótce nie rzekłszy słowa, pospieszył w stronę zarośli. Nagle usłyszano wołanie pełne rozpaczy:
— Na ratunek!
Rzucili się wszyscy za Jerzym.
— Porwali ją! — mówił tenże drżącym głosem, wskazując palcem na parkan.
Ziemia była pod murem zdeptana, krzewy połamane, na wierzchu parkanu wisiała błękitna szarfa, którą księżniczka miała tego dnia na sobie.
Przeskoczywszy nizki mur, mężczyźni dostrzegli ślady kół na mokrym piasku.
— Trzeba ścigać napastników! — zawołał Napoleon.
Jerzy i Miara pobiegli do stajni po konie. Niestety, oficerowie, mieszkający w Malmaison, wybrali się na przejażdżkę, w stajni stały tylko trzy rumaki.
— Siodłać konie! — krzyknął Jerzy i pochwycił za uzdę pięknego gniadosza.
Po chwili Jerzy, Miara i Piotr pędzili galopem ku lasowi. Pędzili, — co koń wyskoczy, ale niestety, napastnicy wyprzedzili ich znacznie. Wreszcie po godzinie jazdy ujrzeli karetę, uchodzącą przed nimi. Przyspieszyli biegu, gdy naraz zjawiła się druga kareta i tuż koło pierwszej toczyć się zaczęła, poczem raptownie jedna z nich zwróciła się na prawo, druga na lewo.
— Co robić? — zapytał Jerzy, zatrzymując konia.
— Rozdzielmy się — radził Miara.
— Nie, lecz jedzmy za śladem, za którym jechać warto — rzekł spokojnie Piotr stary.
— Jakże się o tem przekonać? — zapytał Jerzy.
Piotr zsiadł z konia i zaczął pilnie badać ślady kół.
Po chwili rzekł:
— Na lewo!
— A dlaczego nie na prawo? — spytał Jerzy.
— Bo kareta, która zwróciła się w tę stronę, skręcała gwałtownej i ślady kół są głębsze — objaśnił weteran.
— Niechaj i tak będzie — rzekł Miara.
I podążyli drożyną na lewo. Około godziny piątej przybyli do pewnego miasta, gdzie na poczcie dowiedzieli się, iż niema ani jednego konia w stajni, za to na sali spotkali kilku podróżnych, którzy czekali cierpliwie na posiłek.
Jerzy gniewny przybliżył się do ognia, płonącego na kominku, Miara pozostał w stajni, i czuwał, żeby koniom dano podwójną porcyę owsa.
— Ostrożnie z moim koniem! przestrzegał Jerzy Piotra.
— Obchodzimy się z nim, jak z księciem — odparł stary.
Nazajutrz, jadąc na wypoczętych koniach, uczynili około piętnastu mil. Kareta wyprzedzała ich teraz tylko o godzinę drogi.
O milę za miasteczkiem Villance, Piotr zaczepił wieśniaka pędzącego osły, obładowane drzewem. Tego zapytał, czy nie widział karety zaprzężonej w cztery konie.
— Widziałem — odrzekł zapytany, stała na środku drogi, naprawiali coś przy niej, zdaje się, iż szprycha u koła pękła.
— A więc ich dogonimy! — wykrzyknął Jerzy radośnie i pobudzony nadzieją, bodnął konia ostrogą, aby biegł prędzej.
Lecz pół godziny minęło, a karety nie spotkali. Nadzieja opuściła Jerzego, stracił dobrą minę. Wtem Piotr wyciągnął ramię przed siebie i rzekł:
— Czy widzicie?
W dali majaczył punkcik czarny, który toczył się szybko po drodze, oddalając się od nich.
— To oni! — krzyknął Jerzy.
Konie popędziły, jakby im skrzydła wyrosły. Kiedy znajomi nasi dotarli do szczytu wzgórza, ujrzeli szeroką drogę, na której skryć się nie było można. Tuż za wzgórzem od tej drogi prowadziła w bok krótka, trawą zarośnięta aleja, kończąca się u wrót parku, otaczającego jakiś pałac.
W tej chwili przechodził drogą wieśniak, pędzący stado wołów.
— Przyjacielu, czyj to pałac? — zapytał Jerzy.
— Barona de Mercille, panie kapitanie! — odparł kmieć.
— Właśnie do niego jedziemy, chcielibyśmy zrobić mu niespodziankę — rzekł Piotr.
— Proszę cię jeszcze o jedną przysługę, czy nie poszedłbyś z listem do Villance, trzeba wręczyć ważny papier żandarmom i powiedzieć, że czekam na nich u pana de Mercille. Jak się dobrze sprawisz, dostaniesz dwa ludwiki — mówił Jerzy.
— Dobrze, panie, wszystko zrobię, jak trzeba — rzekł uradowany wieśniak.
Trzej towarzysze podążyli teraz do pałacu. Po usilnem stukaniu, otworzono im bramę, poczem weszli na niewielki dziedziniec, po środku którego stał wóz wyładowany sianem. Oddawszy konie parobkowi, podróżni skierowali się ku pałacowi. Właśnie Jerzy wstępował na schodki werendy, gdy na progu ukazał się wysoki sześćdziesięcioletni mężczyzna.
— Witam pana! — rzekł uprzejmie, zwracając się do Jerzego.
— Czy widzę przed sobą barona de Mercille?
— Tak jest — odparł gospodarz i otworzył drzwi do sali.
Cienia zakłopotania nie było widać na jego twarzy.
— Dwa dni temu — rzekł — została uprowadzoną z Malmaison księżniczka C., która bawiła u rodziny pierwszego konsula — puściliśmy się w pogoń za nią i ślady zaprowadziły nas do pańskiej posiadłości.
— To jakaś pomyłka — odpowiedział baron — nie mam przyjemności znać księżniczki C.
— Nie mniej widzieliśmy ślady kół na drodze, prowadzącej do pałacu — mówił Jerzy.
— Były to pewno ślady kół wozu, który wjechał z s:anem niedawno w nasze podwórze.
— Może — rzekł Jerzy grzecznie — mimo tego zmuszony jestem uczynić u pana rewizyę.
— Jak najchętniej — odpowiedział baron z uśmiechem — sam będę służył panu za przewodnika.
— Zaczniemy od stajen — rzekł Piotr, który zatrzymał się z Miarą na progu.
Baron spojrzał na niego wyniośle.
— Chodźmy tam zatem — rzekł niechętnie.
W stajni znajdowało się pięć koni, z których trzy były mocno zdrożone i pokryte pianą. Miara, przybliżywszy się do nich, rzekł:
— Biedne szkapy, jakże są zmęczone, musiały wrócić z daleka.
— Istotnie — zaśmiał się baron — polowałem dziś od samego rana.
Zaczęto szukać skwapliwie, lecz bez skutku.
Przechodząc koło niewielkiej sadzawki w ogrodzie, stary Piotr zauważył, iż krzewy, rosnące do koła niej, były połamane. Zbliżył się więc tam i ujrzał wyraźne ślady kół nad brzegiem sadzawki, a wodę w jednem miejscu świeżo poruszoną.
— Tutaj utopili karetę — pomyślał.
Około godziny szóstej podano obiad, do którego wszyscy zasiedli w milczeniu. Usługiwali lokaje atletycznego wzrostu. Naraz baron dał im jakiś znak tajemniczy. Ludzie ci w jednej chwili wydobyli z za kamizelek ukryte sztylety i rzucili się ku gościom, błyskając w górze ostrzem stali.
— Zdrada! — krzyknął Jerzy i dobył szabli.
Nagle drzwi boczne sali rozwarły się, i stanęła w nich — „Biała hrabina.“
— Panowie jesteście moimi więźniami — rzekła spokojnie.
Na dźwięk tego głosu Jerzy drgnął, obrócił się żywo ku drzwiom, lecz jednocześnie dojrzał starego Piotra, celującego z krócicy do hrabiny, więc skoczył ku niemu i rękę jego pochwycił; padł strzał, ale kula przeszła nad głową hrabiny.
— Matko moja! — zawołał Jerzy, lecz nowy huk strzału zagłuszył jego słowa. Hrabina się cofnęła, on zaś uczuł w boku ostrze sztyletu i zemdlony padł na ziemię. W tej samej chwili, drzwi sali, które baron podczas walki zamknął na klucz, zostały wyparte i weszli żandarmi. Na ten widok hrabina i baron zniknęli bez śladu.
Jerzy po chwili odzyskał przytomność i dźwignął się z ziemi; ujrzawszy żandarmów, poczuł wstępujące w niego siły.
— Puśćmy się w pogoń za nimi — rzekł do Piotra i wybiegł przed pałac. — Boże! to oni! — krzyknął, wyciągając ramię wprost przed siebie.
Na szerokiej drodze widać było pędzących kilku jeźdźców.
— Ratujcie! — dobiegło Jerzego wołanie, w którem poznał głos Wandy.
— W pogoń! w pogoń! — krzyknął Jerzy.
Dosiedli koni i rzucili się za zbiegami, lecz ci wkrótce zniknęli im z oczu.




XIII.

Rany, które w walce Jerzy i Miara otrzymali, wywołały gorączkę. Nie mogli oni dłużej jechać konno. Ponieważ znajdowali się niedaleko od wybrzeża bretońskiego, więc Piotr najął pocztę i odwiózł chorych na Roche-Marie. Obaj potrzebowali troskliwej opieki, nie wątpił, iż ją znajdą w rodzinie zacnych rybaków.
Bawił wówczas na wyspie ksiądz Mewy, który powitał ze łzami rannego wychowańca.
Stan jego był istotnie groźny.
Spotkanie z hrabiną, w której domyślał się swej matki, zachwiało jego równowagę moralną. Całymi dniami przesiadywał milczący nad brzegiem morza, wpatrując się zamyślonym wzrokiem w ruiny zamku Kerguerion, gdzie po raz pierwszy spotkał hrabinę.
Pewnego wieczora Józia, odwiązawszy czółno, jak to często czyniła, popłynęła do ruin, ażeby w zniszczonej kaplicy zamkowej pomodlić się o zdrowie dla Jerzego. Niestety, ruiny, które od lat kilku były puste, dziś zastała zajęte. Wejścia do nich strzegł jakiś olbrzymi wieśniak, który, ujrzawszy idącą do kaplicy dziewczynkę, przystąpił do niej, pochwycił ją za rękę i pociągnął w głąb ciemnej sieni.
Próżno tłómaczyła się biedna, że przyszła się tylko pomodlić, on nie odpowiadał jej wcale, tylko ciągnął wylękłą za sobą. W sieni siedział na kamiennej ławie siwy, zgarbiony mężczyzna. Wieśniak przyprowadził do niego Józię, oznajmiając, że jest to córka rybaka z Roche-Marie.
— Hrabiny nie ma obecnie — odparł starzec, podniósłszy wzrok — lecz wkrótce powróci.
— Hrabina tutaj mieszka! — wykrzyknęła radośnie Józia — ach, jak to dobrze!... Więc będę się z nią mogła widzieć?
— Najniezawodniej — odparł siedzący na ławce starzec, poczem ujął za rękę dziewczynkę, otworzył drzwi ukryte w ścianie i wepchnął Józię do ciemnego lochu.
Loch nie był jednakże zupełnie ciemnym, gdyż na ziemi stała łojówka, która dokoła rzucała niepewne światło. Z początku Józia nic rozróżnić nie mogła, prócz tego migotliwego światła; powoli jednakże oswoiła się z tym mrokiem. Naraz Józia usłyszała słabe westchnienie i wpatrzywszy się, ujrzała w głębi, na garści słomy, młodą i piękną kobietę.
— Kto pani jesteś? — zapytała Józia.
— Księżniczka Wanda C. — brzmiała cicha odpowiedź.
— Znam cię! — krzyknęła ucieszona dzieweczka. — Ja jestem Józia z Roche-Marie.
Wanda słyszała o poczciwej dziewczynce od Miary i z radością wyciągnęła do niej ramiona. Uścisnęły się, jak dobre znajome, poczem siadłszy obok siebie, zaczęły wzajemnie zwierzać się sobie. Wanda dowiedziała się od Józi, iż znajduje się w pobliżu Roche-Marie.
Po chwili księżniczka opowiedziała Józi, że od kilku miesięcy jest zamkniętą w zamku Kerguerion. Żądają od niej spiskowcy, aby pomogła im w wykonaniu nowego zamachu na życie Napoleona.
— Trzeba cię stąd wydostać — rzekła Józia stanowczym tonem — musimy cię ocalić. Hrabiny niema obecnie w zamku, skorzystamy więc z tego... Podobno lochy te są połączone kurytarzem podziemnym z wyspą, odszukam go i wyprowadzę cię stąd, księżniczko!
Mówiąc to, podjęła z ziemi świecę i rozpatrywać poczęła podłogę kurytarza.
Po chwili podważyła deskę, leżącą na ziemi, pod którą ukazał się ciemny otwór.
— Jest! — wykrzyknęła radośnie, poczem wyszukała spory kamień i wrzuciła go w ów otwór, słuchając uważnie, jaki dźwięk wyda.
— Woda nie plusnęła — rzekła — to dobrze, mogę tam wejść.
Skinąwszy głową księżniczce, odważna dziewczyna zaczęła schodzić w głąb lochu.
Józia, przeżegnawszy się, zstąpiła z pierwszych schodów; jasna jej głowa zniknęła wkrótce w otchłani. Księżniczka została znowu w samotności. Ciemność grobowa otoczyła ją teraz, bo Józia świecę zabrała. Wanda, wróciwszy na swe posłanie, uklękła na niem i zaczęła się modlić głosem wzruszonym:
„Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...“
Schody, w głąb podziemi prowadzące, były miejscami powyrywane, Józia potykała się co chwila i aby nie upaść, opierała się lewą ręką o ścianę. Zszedłszy ze schodów, znalazła się w wązkim kurytarzu, którym szła czas jakiś, poczem znowu ujrzała przed sobą schody, a na ich końcu znowu kurytarz. Gdy weszła tutaj, musiała się zrazu zgiąć wpół, aby głową o sklepienie nie uderzyć, a potem wlec się nawet na kolanach. Co chwila potrącała się o jakiś kamień, którego nie spostrzegła i kilkakrotnie raniła się aż do krwi. Siły poczęły ją opuszczać, uczuła w głowie szum, w oczach jej pociemniało. Jak długo trwał ten stan półomdlenia, nie wiedziała, lecz odzyskawszy przytomność, powlokła się dalej.
Ile godzin trwała ta podróż męcząca, nie umiałaby powiedzieć, nareszcie rękoma natrafiła na kamienne schody, ale znowu sił jej zbrakło; usunęła się na ziemię, uderzając głową, o pierwszy stopień.
Gdy się to działo, ksiądz Melwy siedział w sali wieżowej, naprzeciw milczącego Jerzego. Wtem stanął przed nimi Piotr stary.
— Wczoraj wieczorem Józia wyjechała czółnem i nie wróciła dotychczas — mówił strapiony.
— Nowe nieszczęście! — szepnął Jerzy.
Nagle wszyscy umilkli, nasłuchując, gdyż w rogu sali dały się słyszeć głuche uderzenia w ścianę.
— Wielki duch Pana Boga chwali! — rzekł ksiądz Melwy.
Stukanie dochodziło z za starych drzwi, zabitych od dawna.
Jerzy, przeczuciem tknięty, rzucił się ku nim i z pomocą Piotra wyważył je. Na progu klęczała Józia, blada śmiertelnie, z twarzą skrwawioną.
Ksiądz Melwy pochwycił ją za ręce i poprowadził do krzesła. Ona słabym głosem opowiedziała o spotkaniu się z księżniczką.
— Dziś jeszcze uwolnić ją musimy — rzekł Jerzy.
I tegoż jeszcze dnia, zabrawszy ze sobą Piotra, ojca Józi, oraz kilku dzielnych towarzyszy, wylądował przed zamczyskiem. Wszyscy byli dobrze uzbrojeni, postanowili więc przemocą zdobyć zamek.
Spodziewano się widocznie tutaj ich przybycia, gdyż na tarasie stała hrabina, otoczona panami.
Ujrzawszy ją, Jerzy począł biedź po stromym brzegu.
— Matko! — wołał — matko moja!
Lecz szum morza zagłuszył jego wyrazy, a pośpiech został źle zrozumiany. Naradziwszy się z towarzyszami, hrabina podważyła przy ich pomocy leżący na brzegu tarasu głaz wielki, ażeby zmiażdżyć nim Jerzego, jako stronnika Napoleona, którego nienawidziła, gdyż był ulubieńcem ludu, a lud ten męża i syna jej zabił. Tymczasem cios, przygotowany przez zaciętą w gniewie kobietę, nie w Jerzego ugodził. Oto hak, tkwiący w kamieniu, zaczepił za suknię hrabiny i pociągnął ją w przepaść. Okrzyk przerażenia rozległ się na górze i na dole.
— Matko! matko moja! — wołał rozpaczliwie Jerzy i rzucił się ku nieszczęśliwej, która krwią zbroczona leżała nieprzytomna.
Młodzieniec, ukląkłszy przy niej, okrywał pocałunkami jej siwe włosy i ręce:
— Matko moja, spojrzyj na mnie — szeptał — to ja, syn twój, syn jedyny!
Hrabina zwolna otwarła powieki. Wzrok jej błędny zatrzymał się na twarzy Jerzego i nagle w źrenicach jej błysnęło światło rozumu.
— Jerzy! — szepnęła — syn mój!...
I dźwignęła się o własnych siłach, obejmując ramieniem klęczącego.
— Ty żyjesz? — zapytała — nie zamordowano cię, moje dziecko!
— Żyję, matko — odparł Jerzy, tuląc się do niej, a zbawcą moim jest Napoleon Bonaparte.
Z ust hrabiny wyrwał się okrzyk zdziwienia, zadrżała i usunęła się bezwładna na ziemię. Znowu leżała nieruchoma, z oczyma zamkniętemi, znaku życia nie dając... Po chwili jednakże podniosła powtórnie powieki, ujęła Jerzego za rękę i głosem ledwo dosłyszanym rzekła:
— Przebaczam im śmierć męża, proś Boga, aby mi przebaczył pomyłkę, którą popełniłam, żywiąc nienawiści, do tego, któremu wdzięczność winnam. Niech Pan błogosławi zbawcę dziecka mojego!
Ciche westchnienie wyrwało się z ust jej, i z tem westchnieniem dusza jej uleciała do Boga.




XIV.

Było to 1804 — Napoleon Bonaparte od trzech miesięcy nosił już na skroniach koronę cesarską. Pewnego dnia letniego, pomiędzy Vannes i Aurzay, toczyła się kareta pocztowa, w której siedziało kilku podróżnych. Jeden z nich, wychyliwszy głowę przez okno, rzekł, patrząc na wyspę Roch-Marie:
— Zdaje mi się, iż jesteśmy u celu.
W chwilę później kareta zatrzymała się w małej wiosce, naprzeciw wyspy leżącej. Ciekawi wieśniacy skupili się koło podróżnych. Z karety wysiadł najprzód mężczyzna niewielkiego wzrostu, w popielatym surducie i w czarnym, stosowanym kapeluszu, a za nim dwóch innych, w których łatwo było poznać wojskowych.
Wieśniacy zaczęli czynić o nich uwagi.
— To jacyś wielcy panowie — szeptali — pewno przyjechali odwiedzić naszego kapitana, który dzięki Bogu jest zdrów obecnie jak ryba i myśli nawet na wojnę wyruszyć.
Tymczasem podróżni najęli łódź i przeprawili się na wysepkę. Przewoźnik był niezmiernie ciekawy, kogo wiezie, to też zwrócił się nieśmiało do jegomości w szarym surducie, bo ten wydał się mu najskromniejszym.
— Pewno jedziecie, panowie, odwiedzić naszego kapitana? — zapytał.
— A tak — odparł uprzejmie zapytany — przybywamy aż z Paryża.
— Z Paryża — wykrzyknął wieśniak — toście go pewno widzieli...
— Kogo?
— Cesarza.
Mężczyzna w szarym surducie uśmiechnął się.
— Codziennie widywaliśmy go — odrzekł, a po chwili zapytał:
— Czy lubisz cesarza?
— Czy go lubię — powtórzył wieśniak z odcieniem zdziwienia — my go kochamy... Toć jemu zawdzięczamy spokój, porządek, potęgę i sławę Francyi, a przytem jest on opiekunem naszego kapitana; dobrze nam się dzieje od czasu, jak kapitan osiadł między nami; wybudowano pałac na Roche-Marie, stary Piotr weteran został merem. Pewno go znacie? To dzielny człowiek...
— Znamy go doskonale — odparł nieznajomy — czy pułkownik długo chorował?
— Przez kilka lat. Rany długo nie chciały się zagoić. Teraz, chwała Bogu, zdrów zupełnie. Troskliwa opieka, którą go otoczyła rodzina poczciwych rybaków, ksiądz Melwy i żona jego, księżniczka C., sprawiły ten cud prawdziwy.
— Więc księżniczka Wanda przebywa tutaj?
— Znaleźliśmy ją w ruinach zamku de Kerguerion. Dziś śliczna jest, jak róża, a dobra, jak anioł. W kaplicy zamkowej odbył się ślub młodej pary, ksiądz Melwy związał im ręce stułą. Obecnie kapitan wybiera się na wojnę, opisy zwycięstw odniesionych przez naszych pod Ulmem i Austrelitz rozbudziły w nim żyłkę wojskową.
— A cóż żona na to?
— Tego nie wiem.
Tak gawędząc, dobili do brzegu. Mężczyzna w szarym surducie zapłacił hojnie rybaka i z towarzyszami wysiadł na ląd. Gdy kilkanaście kroków uszli, zatrzymał się i rozejrzał w około: zmieniło się na wysepce i w miejsce starej wieżycy wznosił się teraz kryty czerwoną dachówką, ładny pałacyk, przed którym rozciągał się obszerny taras z widokiem na morze. Na tym tarasie siedziała właśnie młoda kobieta, a obok niej starzec-kapłan pochylony nad książką. Byli to dawna księżniczka Wanda i ksiądz Melwy.
Wkrótce na tarasie ukazał się Jerzy de Kerguerion, podał żonie ramię, i wszyscy przeszli do jadalni. Właśnie w najlepsze byli zajęci obiadem, kiedy podniosła się kotara, zasłaniająca drzwi do głównej sieni wiodące i ukazał się w niej Piotr stary, uroczystym głosem oznajmiając:
— Jego cesarska mość!
Do sali wkroczył podróżny w popielatym surducie i w stosowanym kapeluszu w ręku, za nim jego towarzysze, z których jeden, młody blondyn, o błękitnych oczach, uderzająco był podobnym do żony Jerzego.
— Wacław! — szepnęła Wanda, nie mogąc oczu oderwać od nieznajomego.
— Wacław! tak, to ja! — powtórzył gość z uśmiechem radości — więc poznałaś mnie, Wandziu?
I podszedł do niej, i oboje wyciągnęli do siebie ramiona i uścisnęli się serdecznie.
— Przywiozłem pani brata, którego wreszcie znalazłem — rzekł Napoleon, zbliżywszy się do nich — za to należy mi się jakaś nagroda.
Wanda wyciągnęła do niego rękę, mówiąc wzruszonym głosem:
— Bardzo, bardzo wdzięczną jestem waszej cesarskiej mości.
Napoleon uścisnął po dawnemu jej dłoń, mówiąc:
— Liczę, iż w nagrodę pozwolisz pani mężowi służyć znowu pod moim sztandarem. Mam zamiar wypowiedzieć wojnę Prusom, świeżych sił potrzeba mi. Hrabia de Kerguerion po odpoczynku kilkuletnim ma ich spory zapas.
— Wypowiedziałeś, najjaśniejszy panie, skryte życzenia mego serca — rzekł Jerzy, zbliżywszy się z ukłonem do cesarza — postanowiłem zostawić żonę i syna pod opieką księdza Melwy i pójść służyć Francy.
— Niech żyje cesarz Napoleon Bonaparte! — krzyknął Wacław.
— Niech żyje cesarz! — wrzasnął zanim Piotr stary, widząc szczęście, malujące się w oczach ukochanej pani.
Napoleon położył rękę na ramieniu starca.
— I ty, mój zuchu, pójdziesz ze mną — rzekł — będziesz moim doboszem.
W oczach starego żołnierza zabłysły łzy szczęścia.
— Niech żyje cesarz i jego orle skrzydła! — krzyknął wzruszony.
Jeden Miara nie brał udziału w tej radosnej chwili, gdyż dawno spoczywał na cmentarzu Roche-Marie. Tęsknota za swą panią i rany, które w pałacu barona de Merche otrzymał, utorowały mu tam drogę.

KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Joseph Servières i tłumacza: Jadwiga Papi.