Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/67

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

soło do towarzysza, Piotr dogonił go zdyszany, ruszyli znowu razem.
— A to co? — zapytał Piotr — słyszę krzyk sowy...
— W biały dzień? — Wszakże to hasło Szuanów.
Jerzy ruszył ramionami.
— Sni ci się, przyjacielu — rzekł obojętnie — wojna domowa skończona, Szuanów już dawno pobito.
— To niewiadomo... Mojem zdaniem przyczaili się tylko.
Ponury okrzyknie powtórzył się jednakże więcej, ruszyli więc dalej w drogę, jadąc zwolna. Piotr oglądał się podejrzliwie do okoła, lecz mgła ani nawet o kilka kroków nic widzieć nie dozwalała... Było to już z dobrą milę za miastem. Mijali właśnie jakąś opuszczoną chatę, kiedy z zarośli, rosnących po przeciwnej stronie, wyszło czterech ludzi.
— Aha — rzekł Piotr — są ptaszki, które umieją tak ładnie śpiewać.
W tej chwili otworzyły się drzwi chaty i wyszło z niej także czterech ludzi.
— Dwa razy cztery ośm — liczył stary Piotr spokojnie — ani wtył ani naprzód, tu rzeka, tam zorana ziemia, za ciężko uciekać, trzeba po nich przejechać...
— Może zapytać, o co im chodzi? — radził Jerzy, mocno zainteresowany tem zajściem, i chciał konia ku chacie zwrócić.
— Bez głupstw, panie Jerzy, dalej naprzód