Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/66

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Korsykanin zwycięża codzień naszych sprzymierzeńców, muszę go usunąć ze świata, to stronnik ludu, a ja ludowi nienawiść poprzysięgłam. Przy tych słowach oczy jej błysnęły dziko, jak u waryatki.
— List, którzy ci dwaj wiozą, musimy mieć — dodała spokojniej — Pitte dobrze za niego zapłaci.
— Będziesz go miała, hrabino!
To rzekłszy, nieznajomy skłonił się i salę opuścił.

∗             ∗

Następnego dnia Piotr i Jerzy, uzbrojeni jak na wojnę, wyjechali z Nantes. Jerzy z rozkoszą dosiadł konia, przypomniał sobie długie przejazdki, które niegdyś z ojcem swoim odbywał. Wprawdzie pogoda zachęcającą nie była: gęsta mgła okrywała horyzont Loary, której brzegiem jechali nasi podróżni, a bezlistne drzewa, ciągnące się szeregiem z przeciwnej strony drogi, wyglądały na martwe szkielety, wyciągające ramiona ku niebu. Ołowiane chmury pędzone wiatrem przesuwały się szybko po niebie.
— Brr! jak zimno — rzekł Jerzy i podniósł kołnierz płaszcza — trzeba się rozgrzać.
To rzekłszy, puścił się galopem naprzód.
— Stój, na miłość Boską! — krzyknął Piotr — pamiętaj o moich starych kościach.
Jerzy zatrzymał się i czekał, śmiejąc się we-