Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzać, niebawem jednakże powrócił do swego stolika.
— Nie było czego się obrażać — rzekł — każdy omylić się może.
To rzekłszy, skinął im głową i oddalił się zwolna, lecz gdy wyszedł z oberży, przyśpieszył kroku i skierowawszy się do pałacu, zastukał lekko do drzwi od sieni. Otworzono mu natychmiast. W sieni znajdowały się wązkie schody, wszedł na nie i dostał się na pierwsze piętro; tutaj ciężka opona kryła drzwi, odchylił ją i znalazł się w obszernej sali, pogrążonej prawie w ciemności. W jednym tylko kącie na stole paliła się lampa, przysłonięta abażurem; zamknięte okiennice nadawały jeszcze bardziej tajemniczy wygląd temu pokojowi. Mężczyzna zbliżył się do oświetlonego miejsca, gdzie siedziała w rzeżbionem krześle kobieta czarno ubrana, o twarzy jeszcze młodej, lecz przedwczesną siwizną ubieloną, czoło jej przecinała czerwona kresa, oczy ponurym blaskiem błyszczały.
— I cóż? — spytała posępnie.
— Milczą obaj — odrzekł nieznajomy, nic z nich wydobyć nie można.
— Słyszałam dosyć w skrytce: Bonaparte, listy, pistolety, to wystarcza... Trzeba braci zawiadomić, niechaj dadzą znać do wszystkich komitetów naszych.
— Nie wiemy wszake, dokąd jadą jutro.
— Wiemy, że do Włoch, to mi wystarcza... Alboż nie mamy komitetów we wszystkich miastach?.. I ja udam się wkrótce w tamte strony.