Przejdź do zawartości

Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Brr! jak tu zimno — powtórzył i począł się przechadzać znowu po izdebce.
Wtem na schodach dały się słyszeć lekkie kroki.
— Idzie! — szepnął nieznajomy.
Drzwi skrzypnęły, na progu stanęła kobieta, ciemnym płaszczem okryta. Przed drzwiami zrzuciła kaptur z głowy.
Była to tajemnicza hrabina.
— Jesteś punktualnym, baronie — rzekła, wyciągając dłoń na powitanie.
Baron skłonił się z wyszukaną grzecznością.
— Służba jego królewskiej mości nie cierpi zwłoki — odparł.
Hrabina usiadła; niewiele zmieniła się ona od owej nocy, w której Jerzy widział ją w zamku Kergerion: zawsze surowa i zimna, miała na twarzy wyraz nieubłaganej nienawiści i jak anioł zniszczenia stawała na drodze, po której stąpał Bonaparte. Nachyliwszy się teraz ku baronowi, rzekła szeptem prawie:
— Człowiek z Anglii przyjechał, jest w Paryżu... widziałam go... wszystko gotowe...
— Czy pani mu ufasz?
— O tyle, o ile obcemu ufać można.
— Nie byłaby to pierwsza zdrada, toć i zamach 10 go października spełzł na niczem.
— Zawiele osób o nim wiedziało, tym razem uda się: Napoleon musi zginąć.
— Widziałeś pan w Londynie machinę i człowieka?