Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

się w pobliżu Taillerie, jakiś przechodzień przesuwał się ostrożnie wzdłuż murów.
Na tej właśnie ulicy, przed nie wielkim domem zatrzymał się elegancko ubrany mężczyzna, pociągnął za dzwonek, a gdy mu odźwierny otworzył, podążył na pierwsze piętro po wązkich i spadzistych schodach. Wnętrze pokoju, do którego wszedł, więcej niż skromny pozór miało; parę krzeseł i stół o trzech nogach, stanowiły całe umeblowanie.
— Brr! — otrząsnął się nieznajomy — chyba tutaj zimniej, niż na dworze.
Poczem wyjął z kieszeni cienką, wyperfumowaną chustkę do nosa i obtarłszy nią jedno z krzeseł, usiadł na niem, otulając się płaszczem.
Zmrok powoli zaczął zapadać, ciszy panującej na poddaszu nic nie przerywało, tajemniczy przybysz począł się widocznie niecierpliwić, gdyż wstał, zapalił łojówkę i począł się przechadzać.
— Miła perspektywa spędzenia w tej pustce całego wieczoru! — szepnął sam do siebie.
To mówiąc, wyjął z kieszeni kartkę drobnem pismem zapisaną, zbliżył się z nią do świecy i przeczytał półgłosem:
„Powodzenie zdaje się pewne. Jednakże nierozważnie byłoby zbytecznie ufać sobie. Nie wiele potrzeba, żeby zamach, najstaranniej obmyślony, nie udał się. Nie ufam Anglikowi, a nuż po otrzymaniu swojego tysiąca funtów, zdradzi nas za połowę tej sumy.”
Pismo nie wpłynęło na nieznajomego rozgrzewające, wstrząsnęły nim dreszcze.