Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Widziałem — odparł baron — machina tato wulkan.
Hrabina podniosła się.
— A więc niechaj wulkan wybuchnie, niech unicestwi potęgę i utoruje drogę jego królewskiej mości do tronu... On zginie dzisiaj, a z nim razem ci, którymi jest otoczony; lud mówi, że opiekuńcze anioły czuwają nad nim, więc zginą z nim razem owe anioły...
— Trzeba przyznać jednakże, iż kilkakrotnie cudownym niemal sposebem, konsul uszedł śmierci — rzekł baron.
— O godzinie ósmej wieczorem Bonaparte ma przybyć z rodziną na przedstawienie do Opery; ten dorobowicz bawi się w punktualność królewską; na dziesięć minut przed ósmą będzie tędy przejeżdżał. Mamy więc dość czasu, dopiero godzina piąta... Tę ulicę wybrałam do wykonania zamachu, W pobliżu, przy latarni, będzie stał wózek z machiną. Kogo pan wyznaczyłeś do założenia lontu i podpalenia dynamitu?
— Refaut podjął się zamachu.
— Dobrze, teraz żagnam pana, oboje będziemy świadkami widowiska. A czy machina jest dobrze ukryta?
— Doskonale, w beczce od wina, żadnego podejrzenia wzbudzić ona nie może — odpowiedział Jerzy.
— Do widzenia zatem!
— Do widzenia!
I rozeszli się.