Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chów z pochodniami, rzucając się na generałów. Kleber dobył szabli i zasłonił sobą Napoleona. Nędzna to była wszakże obrona, nie zlękli się jej też napastnicy. Dziesięciu ich było, śmiało więc otoczyli tych, którzy wkroczyli do ich świętego miejsca; nie zlękli się, chociaż Napoleon dobył pistoletu i wystrzelił. Kto wie, jakiby koniec miała ta nierówna walka, gdyby na napastników, pewnych już zwycięztwa, nagle nie wypadł z galery i Jerzy z dobytą szablą, a za nim Miara i Piotr stary. Ten niespodziewany napad zmieszał napastników. W tej samej chwili na głowy ich poczęły spadać z galery i święte zwierzęta egipskie: psy, ptaki, koty, co zwiększyło popłoch wśród Fellahów. Uderzenia te wprawdzie nie były bolesne, lecz nawałnica spadających z wysoka świętych mumii wydała się dla tych ludzi czemś nadnaturalnem. Powstał skutkiem tego popłoch nieopisany, rzucili się do ucieczki, zostawiając rannych towarzyszy na łasce zwycięzców. Napoleon poszukał teraz wzrokiem zbawców swoich i z wielkiem zdumieniem ujrzał w grobowcu Jerzego, oraz jego towarzyszów. Wszyscy mieli miny zakłopotane i niespokojnie spoglądali na wodza, który z założnemi na piersiach rękoma, przyglądał im się badawczo. Jerzy, czując się najbardziej winnym, milczał, nie wiedząc, jak usprawiedliwić towarzyszy. Jeden Piotr, nie tracąc rezonu, uśmiechał się pod wąsem; ku niemu przeto zwócił się Bonaparte.
— Co mówisz? — zapytał.