Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Dzień po dniu, miesiąc po miesiącu upływały, a nic się zmieniło w życiu mieszkańców wysepki; podczas kiedy światem wstrząsały najdonioślejsze wypadki, tutaj godziny płynęły spokojnie i cicho... Jerzy dotrzymał danego słowa.
Nieraz, błądząc wieczorem po wybrzeżu, smutnym wzrokiem wpatrywał się w widniejące w dali mury zamku, oświecone srebrnem światłem księżyca i doznawał różnych złudzeń: to zdawało mu się, że biała postać ukazuje się na baszcie i daje mu jakieś tajemnicze znaki, to że słyszy różne głosy. Wiedział dobrze, że to są poprostu halucynacye, jednakże, całemi godzinami stał wpatrzony w ruiny zamku. Umysł i wyobraźnia chłopca były zamknięte w zaklętem kole: matka i Bonaparte wypełniali całkowicie jego myśli.
Ksiądz Melwy widział walkę, którą Jerzy toczył sam z sobą, lecz udawał, iż niczego się nie domyśla; pozwalał cierpieć chłopcu, wiedząc, że w cierpieniu ludzie dojrzewają; rozumiał jednakże dobrze, iż przyjdzie chwila, w której dłużej zatrzymać nie będzie go mógł przy sobie: ów Margel zażąda zwolnienia go, od uczynionej mu obietnicy. Często z niepokojem na chłopca spoglądał, szczególniej, kiedy widział, jak wychowaniec jego chwyta chciwie przywiezione przez rybaka dzienniki, jak z płonącemi oczyma czyta buletyny wojenne, będące zarazem kroniką tryumfów Napoleona. Stary Piotr, słuchając o tych zwycięstwach, niemal cudownych, klaskał w dłonie i wykrzykiwał:
— To mi zuch!