Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Głos tej kobiety, tam, w zamku, odebrał mi spokój... Ojcze, to był głos mej matki...
Przy tych słowach chłopiec na nowo łkaniem wybuchnął. Melwy przycisnął głowę jego do swych piersi.
— Ufaj w moc Bożą — rzekł z wiarą. Jakaż przepaść leży pomiędzy świętobliwemi kobietami, do jakich należała twoja matka, oddana rodzinie i dobrym uczynkom, a hrabiną: to hyena, żądna wiecznie krwi i walki.
— Nieszczęście, które matkę moją dotknęło, mogło jej zmysły pomieszać — odparł Jerzy — mistrzu, ja wrócę do zamku, ja się z nią muszę zobaczyć.
— I zgubisz się... Przekonasz się, że to nie ona, gdy wyda wyrok śmierci na ciebie.
— Więc pozwól mi iść do Bonapartego, on mi poradzi co robić.
— Nie, mój Jerzy, nie pójdziesz teraz nigdzie — rzekł ksiądz tonem stanowczym — kraj tonie we krwi, nie możesz narażać życia. Lecz bądź spokojny, postaram się listownie dowiedzieć, czy generał jest pewnym, że matka twoja umarła; a jeśli wątpliwą da odpowiedź, sam starać się będę dowiedzieć, kto jest owa biała hrabina. Czy mi ufasz?...
— Ufam — szepnął.
— Przyrzeknij mi, że bez mego pozwolenia nie opuścisz więcej tej wyspy.
— Przyrzekam — odparł chłopiec zgnębionym głosem.