Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/77

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A ile okien?
— Jedno także.
— To dobrze, tu ich wsadzimy — dodał stary weteran.
— Jakto? — zapytał zdziwiony gospodarz.
— Rozumiem — szepnął Jerzy — podejmuję się ich wpuścić do tej pułapki.
— Za nic, ja to załatwię — zawołał Piotr.
Jerzy się rozśmiał.
— Piotrze, spojrzyjcie na wasze ręce i nogi olbrzymie... pomyślcie, czyż możecie odegrać rolę Żmii?
To powiedziawszy, w kilku susach pobiegł na górę i wrócił niebawem przebrany, w masce i z latarką Żmii.
— Dwóch parobków ze mną zostanie, reszta, niechaj się ukryje w przyległym pokoju.
Piotr zbliżył się do niego, a Jerzy uczuł wąsy żołnierza na policzku.
— Rób co chcesz, tchórzu! — rzekł stary weteran, rozczulony odwagą Jerzego i oddalił się za innymi.
Jerzy ukrył parobków za drzwiami, poczem drzwi lamusa otworzył. Po chwili w sieni dało się słyszeć ciche gwizdnięcie. Wnet zbóje się ukazali, a było ich piętnastu. Weszli na palcach, jeden za drugim. Jerzy milcząc, wskazał im otwarty lamus. Nie zawahali się ani na chwilę i gdy znikli w ciemnem otworze, wówczas wszyscy ukryci za drzwiami parobcy zatrzasnęli je spiesznie i zaryglowali.