Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Lecz napróżno w dal patrzyła: prócz zielonawych fal i białych mew, unoszących się nad nimi, nic nie dojrzała. Na przeciwnym brzegu sterczał, jak zawsze samotny, ponury zamek, a wschodzące słońce ozłacało jego baszty. W pobliżu chaty rybaków, wznosiła się mała grota, a w niej od lat dawnych stała, wyciosana ręką nieznanego artysty, figura Matki Boskiej. Józia, nie doczekawszy się w przystani Jerzego, do tej groty się zwróciła i padłszy na kolana przed figurą, modlić się zaczęła o powrót szczęśliwy Jerzego. Modlitwa ją pokrzepiła. Powstawszy, zwolna do przystani podążyła. Blada jej twarzyczka zabarwiła się teraz żywym rumieńcem, gdyż na morzu dostrzegła kołyszącą się łódź rybacką, a w niej dwóch ludzi.
— To oni! — krzyknęła naraz radośnie i pędem strzały pobiegła ku przystani.
Po chwili łódź przybiła do brzegu. Wysiadł z niej stary Piotr z Jerzym. Ksiądz Melwy bez słowa wymówki przycisnął wychowańca do piersi, zaś Józia i jej rodzice radośnie witali młodzieńca. On jednakże nie podziękował im uśmiechem za te oznaki życzliwości: był dziwnie milczącym, a nawet ponurym. Już podczas przeprawy przez morze, Piotr zauważył to jego zasępienie i starał się je rozproszyć, zasypując chłopca różnemi pytaniami, lecz Jerzy tak krótko i niechętnie odpowiadał, iż stary zaniechał w końcu rozmowy, rzucał tylko od czasu do czasu badawcze spojrzenie na niego, ale zgadnąć nie mógł, co mu dolega. I ksiądz Melwy zaniepokoił się o swego wychowańca, ale czekał