Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/73

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

otworzyło się okienko w bramie i ukazała się twarz wieśniaka.
— Idźcie dalej — rzekł tonem niezbyt uprzejmym — tutaj nie otwiera się nieznajomym.
— Ładny zwyczaj — zawołał Piotr z gniewem, umieraj z głodu i pragnienia, a oni ci kęsa chleba i kropli wody nie podadzą, w Bretonii nawet psa głodnego nikt nie odpędzi.
— Pies — to pies — odrzekł wieśniak filozoficznie — a człowiek może być zbójcą, pełno ich w naszych lasach.
Piotr zaklął, lecz Jerzy przysunął się do okna i rzekł spokojnie:
— Możecie być pewni, iż nie mamy złych zamiarów... Na dowód oddamy wam naszą broń.
Gospodarz namyślał się jeszcze chwilę, poczem zdecydował się otworzyć bramę podróżnym. Znaleźli się na podwórzu, otoczonem ze wszystkich stron wysokimi murami. Wkrótce parobek odprowadził konie do stajni, a gospodarz gości zaprosił do komnaty, gdzie przy wesoło płonącem ogniu siedzieli domownicy.
Przyjrzawszy się podróżnym, gospodarz wyciągnął dłoń do nich.
— Darujcie mi — rzekł — wyglądacie na uczciwych ludzi, ale nie mogłem postąpić inaczej... Okolica pełna zbójów i włóczęgów... Ach, co się tutaj dzieje!...
— Cóż takiego? — zapytał Piotr.
— Opowiem wam zaraz — odrzekł gospodarz, zapraszając gości do stołu — grasuje w naszej okoli-