Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/72

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nazajutrz rano orszak entuzyastów towarzyszył gościom przez miasto.
Wreszcie powierzono im adres do Bonapartego, podpisany przez znaczniejszych obywateli miasta.
W tydzień potem dotarli do gór Seweńskich. Ostry wiatr dął z północy, zaczęły padać płatki śniegu. Od samego rana Piotr i Jerzy jechali przez pustą, wyludnioną okolicę; zdawało się, że wszyscy jej mieszkańcy wymarli, lub wynieśli się w inne strony. Chaty stały zamknięte, nie było słychać ani ryku bydła, ani rżenia koni, ani krzyku dzieci, dym nie wznosił się z kominów ku obłokom.
Piotr zaczął tracić fantazyę.
— Jeść mi się chce — rzekł ponuro — żołądek krzyczy gwałtu, a tu człowieka ani śladu.
— Pociesz się — odparł Jerzy — w dali widzę dym, więc i ludzie być tam muszą, pewno coś sobie gotują.
Rzeczywiście ponad dachami małego folwarczku, który teraz dopiero Piotr spostrzegł, unosił się białawy dymek. Podróżni nasi popędzili koni, i wkrótce stanęli przed bramą szczelnie zatarasowaną.
Piotr zaczął energicznie się dobijać, na co odpowiedziało mu szczekanie psa, widocznie na uwięzi, bo słychać było szamotanie się zwierzęcia i brzęk łańcucha.
— A cóż do kroćset! — krzyknął Piotr — postanowili nas zagłodzić, czy co?
Nareszcie po długiem oczekiwaniu i dobijaniu się, kiedy pies ochrypł z zajadłego szczekania,