Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w zniszczonej kaplicy zamkowej pomodlić się o zdrowie dla Jerzego. Niestety, ruiny, które od lat kilku były puste, dziś zastała zajęte. Wejścia do nich strzegł jakiś olbrzymi wieśniak, który, ujrzawszy idącą do kaplicy dziewczynkę, przystąpił do niej, pochwycił ją za rękę i pociągnął w głąb ciemnej sieni.
Próżno tłómaczyła się biedna, że przyszła się tylko pomodlić, on nie odpowiadał jej wcale, tylko ciągnął wylękłą za sobą. W sieni siedział na kamiennej ławie siwy, zgarbiony mężczyzna. Wieśniak przyprowadził do niego Józię, oznajmiając, że jest to córka rybaka z Roche-Marie.
— Hrabiny nie ma obecnie — odparł starzec, podniósłszy wzrok — lecz wkrótce powróci.
— Hrabina tutaj mieszka! — wykrzyknęła radośnie Józia — ach, jak to dobrze!... Więc będę się z nią mogła widzieć?
— Najniezawodniej — odparł siedzący na ławce starzec, poczem ujął za rękę dziewczynkę, otworzył drzwi ukryte w ścianie i wepchnął Józię do ciemnego lochu.
Loch nie był jednakże zupełnie ciemnym, gdyż na ziemi stała łojówka, która dokoła rzucała niepewne światło. Z początku Józia nic rozróżnić nie mogła, prócz tego migotliwego światła; powoli jednakże oswoiła się z tym mrokiem. Naraz Józia usłyszała słabe westchnienie i wpatrzywszy się, ujrzała w głębi, na garści słomy, młodą i piękną kobietę.
— Kto pani jesteś? — zapytała Józia.