Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miał czas zrozumieć, co się z nim dzieje, ujrzał się na jednej z poblizkich skał, zaś obok niego stał jego towarzysz.
— Co to-znaczy? — zapytał.
Straszliwy łoskot był mu odpowiedzią: pochyła wieżyca została wysadzoną w powietrze.
Piotr stary, on to bowiem odciągnął wodza, zwrócił się do niego:
— Wiedziałem, że to nastąpi — rzekł — wyszli z wieży, wyrwali płytę kamienną, zrobili otwór w ziemi, nasypali prochu i zapalili go. Zginęli dobrowolnie, aby nas zgubić, ale głowy węża nie ucięli, głowa jest, ciało wyrośnie nowe i pobijemy ich.
To mówiąc, rozśmiał się. Teraz młody wódz zrozumiał wszystko i spojrzał z wdzięcznością na tego, któremu był winien życie.
Kamienie, odłamy muru padały z hukiem straszliwym do okolą zburzonej wieżycy, kłęby pyłu unosiły się w powietrzu. Wśród republikanów powstał popłoch: jedni ugodzeni padali z jękiem, drudzy w ucieczce szukali ratunku. Szuanie tryumfowali.
— Niech żyje król! — brzmiały pełne radości głosy.
Lecz cóż to? Nagle, jakby z podziemi wyrósł, wśród spłoszonych republikanów stanął wódz, a obok niego ów chłop olbrzymi, który stronników króla swym wzrostem i siłą z daleka przerażał. Ucichło wołanie: „Niech żyje król“, a natomiast zabrzmiało: „Niech żyje rzeczpospolita“!