Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Walka, chwilowo przerwana, zawrzała na nowo. Republikanie z wodzem na czele wpadli na ciemny dziedziniec zamkowy, gdzie zatrzymali się, niepewni dalszej drogi. Wtedy generał kazał zapalić słomą kryty szałas, i przy tem sztucznem świetle ujrzano na szczycie jednej z baszt zamkowych kilka postaci, a między niemi kobietę w białej szacie.
— Niech żyje król! — zabrzmiało ze szczytu wieżycy.
— Sto liwrów temu, kto schwyci tę kobietę! — krzyknął wódz, wskazując na białą postać.
— Przyjdź sam po mnie — odparła szyderczo hrabina.
W tejże samej chwili, kamień rzucony z zadziwiającą siłą i zręcznością przeleciał ze świstem koło głowy generała.
— Do podziemi! — ryknął wódz, w wielkim gniewie.
Niebawem w podziemiach rozległy się okrzyki republikanów.
— Zapomniałam o jeńcu — rzekła hrabina do swoich — jeśli to on mnie zdradził, umrze z mej ręki.
I pośpieszyła do Jerzego.
— Jak się nazywasz? — zapytała.
On rzucił się ku niej, ale w tej samej chwili poczuł na ramieniu żelazny uścisk dłoni swego stróża, mrok zaś panujący w podziemiu nie dozwolił mu ujrzeć twarzy hrabiny.
— Jak się nazywasz? — powtórzyła pytanie tajemnicza kobieta, trzymając się w pewnem oddaleniu od niego.