Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Świat jest obszerny — rzekł — kiedy nam będzie za ciasno w Europie...
Ale nie dokończył zdania, tylko z założonemi rękoma stanął przy oknie i wpatrzył się w jasne promienie słońca, oblewające ten zakątek ziemi, gdzie ważyły się losy Europy.
— Wkrótce to samo słońce świecić będzie w oddalonych krajach, na nieznanych pustyniach i dalekich lądach. Ach, tam zatknąć sztandar swej sławy, co za sen uroczy!
Tak marzył przyszły cezar.
Jerzy, szanując jego zadumę, stał cichy.
I jego myśli uniosły w tej chwili daleko. Oto przypomniał sobie matkę; miał o niej mówić z generałem, lecz dziwna jakaś nieśmiałość zamknęła mu usta, na pytania zaledwie miał odwagę odpowiadać; postanowił zaczekać aż się uspokoi i przyzwyczai do generała.
Tymczasem Napoleon otrząsnął się z marzeń, rozłamał pięczęć listu księdza Melwy i oczy jego spoczęły na energicznem piśmie. Skończywszy to czytanie, podarł list w drobne kawałki, zbliżył się do komina i wrzucił resztki w ogień, poczem odrzucił z czoła ciemne swoje włosy i zwrócił się znów do Jerzego.
— Podobno nie sam przybyłeś z Bretonii? — zapytał.
— Towarzyszył mi stary żołnierz, który uratował kiedyś w Ameryce życie księdza Melwy — odparł Jerzy — zostawiłem go przed domem.