Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przygotowałem, ale... — mówił Piotr z miną markotną.
— Co za „ale”?
— Ta wycieczka nic dobrego nie wróży.
— Boisz się?
— Nie boję się nigdy, lecz gdy generał się dowie...
— Nie wyjdziemy wszakże poza obręb obozu, a po wtóre wrócimy na godzinę jedenastą.
Piotr wstrząsnął głową z powątpiewaniem.
— Bogać tam wrócimy! — mruknął.
Jerzy spojrzał na zegarek.
— Dziewiąta dochodzi... Czas wielki, chodźmy już, stary nudziarzu!
— Niech i tak będzie — odparł z rezygnacyą weteran.
I poszli. Po drodze wzięli jeszcze ze sobą młodego żołnierza, Michała Corintin. Michał był to chłopiec silny, zdrów, wierny i ślepo posłuszny.
Znaleźli się niebawem u drzwi dom ku, gdzie mieszkał Miara.
— A więc idziemy — rzekł tenże, wychodząc.
W księżycowem świetle grobowce Faraonów przybrały kształty fantastyczne. Kiedy niekiedy podmuch wiatru unosił w górę lekki piasek pustyni, wirując nim w powietrzu; czasami nietoperze przelatywały nad głowami idących; z daleka dochodziło żałosne wycie szakali. Oni szli jednakże naprzód, milcząc, zatopieni w wspomnieniach przeszłości Egiptu. Zdawało im się, że słyszą harfiarzy, wysławiających wielkiego Ramzesa, nieśmier-