Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

telnego Faraona, potężnego władcę, po którym pozostał tylko kamienny grobowiec.
Wyszedłszy z ruin Memfisu, znaleźli się naprzeciw dwóch piramid, lecz te za obrębem obozu się wznosiły.
— Oto cel naszej wędrówki — rzekł Miara, siadając na olbrzymim głazie, aby odpocząć trochę.
Piotr, nierozstający się nigdy z lunetą, przyłożył ją do oczu.
— Potrzeba ci lunety, aby podziwiać ten wspaniały krajobraz? — zaśmiał się Jerzy.
Ale stary żołnierz dał ręką znak milczenia, po chwili zaś rzekł:
— Chodźno pan tutaj!
Jerzy przystąpił doń.
— Widzisz pan przed nami jakąś ciemną postać? — zapytał.
— Piramidę tylko widzę! — odrzekł Jerzy, przyłożywszy lunetę do oczu.
— Na głazie, przeciętym ciemną linią, stoi człowiek.
— Zdaje ci się, mój przyjacielu.
Stary Piotr, zdziwiony, usunął Jerzego i spojrzał znów przez lunetę.
— Do stu piorunów, nie ma go! — wykrzyknął gniewnie.
— Kogo nie ma?
— Fellaha, w ziemię zapadł, czy co?
To mi się wcale nie podoba, to źle! — mówił, krącąc głową.