Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wzroku, twarz jego o nosie orlim, okolona ciemnymi włosami, przypominała oblicze Juliusza Cezara.
— Obywatele — przemówił dźwięcznym głosem do zmagnetyzowanych siłą jego spojrzenia — synowie ludu nie znęcają się nad słabymi... Wszak jesteście wolni i dzielni, czyż użyjecie na to swej władzy, aby zabić bezbronne chłopię?... Puśćcie to dziecię, a jeszcze jeden wawrzyn zakwitnie na czole narodu francuskiego.
— Wiwat kapitan! — odparł tłum, podrzucając czapki w górę — lud jest wielki i wspaniały, nie jesteśmy mordercami.
I poczęli się rozchodzić w różne strony; coraz luźniej robiło się koło chłopca, wreszcie pozostał przy nim tylko oficer.
— Wróć teraz spokojnie do domu — rzekł do niego łagodnie — pospiesz do matki.
— Ja nie mam matki, powiesili ją przed chwilą — szepnął mały.
— To idź do krewnych.
— Nie mam tutaj krewnych.
Oficer zadumał się poważnie, chwilę zdawał się namyślać, poczem położył dłoń na ramieniu chłopca, spojrzał mu badawczo w oczy i rzekł:
— Chodź ze mną.
Chłopiec się nie zawahał, poszli razem brzegiem rzeki, milcząc obaj; przebyte straszne chwile przesuwały się w wyobraźni chłopca; jeszcze nie rozumiał co to było, nie pojmował swego położenia, był jednak cały grozą przejęty; oficer zdawał się badać swego towarzysza, gdyż przypatrywał się