Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Piotr się przeżegnał i zbiegł szybko z krętych schodów wieżycy, aby ku przystani pospieszyć.
Morze poczynało szaleć; powietrze dyszało niespokojnie; błyskawice rozdzierały co chwila niebo, czerwonem światłem oblewając horyzont; fale huczały złowrogo i żółtą pianą pryskały na wszystkie strony. Nie uląkł się jednakże stary żołnierz, począł wzrokiem szukać czółna, lecz czółna nie było..
— Czyżby w burzę brat puścił się na połów? — zapytał sam siebie. — Lecz nie, on nadto rozsądny — dodał zaraz. — A może Margel?
To przypuszczenie jeszcze bardziej go przeraziło, więc odsunął je natychmiast. Chłopiec z pewnością jest u siebie w tej chwili. Jednakże niepokojące przypuszczenie wróciło do jego serca, nie mógł go uciszyć.
— Kto wie — dodał — od pewnego czasu chłopiec wiecznie ku wybrzeżu patrzał, ku starym zwaliskom, może coś przeczuwa?
I wrócił szybko na wieżę stary żołnierz.
— Gdzie Jerzy? — zapytał zdyszanym głosem, wpadając do pokoju księdza.
Melwy drgnął.
— Może śpi — odrzekł — wołałbym, żeby nie wiedział, iż na bitwę się zanosi.
— Dlaczego? Niechby ją widział z daleka... dodałoby mu to ochoty rycerskiej — odparł Piotr.
Ksiądz zmarszczył brwi.