Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czemu nazwisko moje sprawiło na tym chłopie takie silne wrażenie? Czyżby znał moich rodziców? Co on tutaj robi, kogo strzeże?...
Począł nim ogarniać niepokój. Nie ulegało wątpliwości, że w zamku ktoś obrał sobie mieszkanie, ale kto? Rojaliści, czy republikanie? Mimo tej niepewności nie cofnął się. Niebawem dotarł do głównej bramy. Już miał ją przekroczyć, gdy czyjaś ręka spoczęła na jego ramieniu i znowuż obcy głos zapytał:
— Kto idzie?
— Kermagel de Kergueron — odpowiedział, ufając w siłę swego nazwiska. Nie zawiódł się: warta usunęła się przed nim.
Margel przetarł ręką czoło.
— Czy to sen, czy jawa? — zapytał siebie.
Pociągnął jednakże dalej: wszedł na podwórze, otoczone dokoła poszarpanymi murami. Gdzieniegdzie przez szpary, znajdujące się w ścianach, zobaczyć było można morze, które także uciszało się stopniowo. W jednem miejscu ściany dojrzał większy otwór, przystąpił do niego, wychylił się nieco i ujrzał w dali dwa światełka migające.
— Roche-Marie! — szepnął wzruszonym głosem.
Te dwa światła pochodziły jedno ze starej wieżycy, drugie z chaty rybaka.
— Nie śpią tam jeszcze — mówił Jerzy — pewno o mnie są niespokojni — i coś, jak wyrzut sumienia, zbudziło się w jego sercu.
— Wrócę do nich jutro, pocieszą się — dodał, chcąc zagłuszyć wyrzut sumienia.