Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Może — rzekł Jerzy grzecznie — mimo tego zmuszony jestem uczynić u pana rewizyę.
— Jak najchętniej — odpowiedział baron z uśmiechem — sam będę służył panu za przewodnika.
— Zaczniemy od stajen — rzekł Piotr, który zatrzymał się z Miarą na progu.
Baron spojrzał na niego wyniośle.
— Chodźmy tam zatem — rzekł niechętnie.
W stajni znajdowało się pięć koni, z których trzy były mocno zdrożone i pokryte pianą. Miara, przybliżywszy się do nich, rzekł:
— Biedne szkapy, jakże są zmęczone, musiały wrócić z daleka.
— Istotnie — zaśmiał się baron — polowałem dziś od samego rana.
Zaczęto szukać skwapliwie, lecz bez skutku.
Przechodząc koło niewielkiej sadzawki w ogrodzie, stary Piotr zauważył, iż krzewy, rosnące do koła niej, były połamane. Zbliżył się więc tam i ujrzał wyraźne ślady kół nad brzegiem sadzawki, a wodę w jednem miejscu świeżo poruszoną.
— Tutaj utopili karetę — pomyślał.
Około godziny szóstej podano obiad, do którego wszyscy zasiedli w milczeniu. Usługiwali lokaje atletycznego wzrostu. Naraz baron dał im jakiś znak tajemniczy. Ludzie ci w jednej chwili wydobyli z za kamizelek ukryte sztylety i rzucili się ku gościom, błyskając w górze ostrzem stali.
— Zdrada! — krzyknął Jerzy i dobył szabli.
Nagle drzwi boczne sali rozwarły się, i stanęła w nich — „Biała hrabina.“