Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ki Bogu jest zdrów obecnie jak ryba i myśli nawet na wojnę wyruszyć.
Tymczasem podróżni najęli łódź i przeprawili się na wysepkę. Przewoźnik był niezmiernie ciekawy, kogo wiezie, to też zwrócił się nieśmiało do jegomości w szarym surducie, bo ten wydał się mu najskromniejszym.
— Pewno jedziecie, panowie, odwiedzić naszego kapitana? — zapytał.
— A tak — odparł uprzejmie zapytany — przybywamy aż z Paryża.
— Z Paryża — wykrzyknął wieśniak — toście go pewno widzieli...
— Kogo?
— Cesarza.
Mężczyzna w szarym surducie uśmiechnął się.
— Codziennie widywaliśmy go — odrzekł, a po chwili zapytał:
— Czy lubisz cesarza?
— Czy go lubię — powtórzył wieśniak z odcieniem zdziwienia — my go kochamy... Toć jemu zawdzięczamy spokój, porządek, potęgę i sławę Francyi, a przytem jest on opiekunem naszego kapitana; dobrze nam się dzieje od czasu, jak kapitan osiadł między nami; wybudowano pałac na Roche-Marie, stary Piotr weteran został merem. Pewno go znacie? To dzielny człowiek...
— Znamy go doskonale — odparł nieznajomy — czy pułkownik długo chorował?
— Przez kilka lat. Rany długo nie chciały się zagoić. Teraz, chwała Bogu, zdrów zupełnie.