Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/76

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poczem opowiedział mu wszystko w krótkich słowach.
— Ubieraj się prędko, ja do gospodarza idę — dodał.
Po chwili wszyscy domownicy byli na nogach. Mężczyźni broń nabijali, kobiety modliły się, a wszystko po ciemku, żeby nie wzbudzić podejrzenia bandy, czekającej widocznie pode drzwiami; na palcach udali się do pokoju, gdzie spal Jerzy, w jeden z parobków zdjął maskę z twarzy rannego bandyty.
— Żmija — szepnął zdławionym głosem — będziemy mieli całą bandę na karku.
— Jest nas dziewięciu — rzekł Jerzy — zejdźmy na dół.
Wszyscy usłuchali tego rozkazu. Wkrótce z poza drzwi doszły ich szepty zniecierpliwionych widocznie rzezimieszków.
— Psa nie słychać, pewno go otruli — rzekł jeden z domowników.
— Lepiej chyba iść na górę i stamtąd strzelać — radził gospodarz.
— Nigdy — odparł żywo stary Piotr — poczem obejrzał się w około. Dokąd prowadzą te drzwi? — zapytał, wskazując na w boczną ścianę.
— Do lamusa, który do mego domu przytyka.
— A dobrze zbudowany?
— Wykuty w skale.
— Jest więcej w nim drzwi?
— Nie.