Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/62

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Piotr skrzywił się, a Jerzy rozśmiał się wesoło.
— Pięknie będę wyglądał — mruknął wiarus — trzeba mi będzie sprowadzić konia na szczudłach; dobrze paniczowi śmiać się; cienki i zgrabny, jak panienka, będziesz budził zachwyt, ale ja?... Przytem do Włoch kawał drogi.
— Będziecie często popasali — rzekł ksiądz — chciałbym, żeby Jerzy jak najwięcej korzyści odniósł z tej podróży; zatrzymywać się będziecie wszędzie, gdzie wam powiedzą, iż jest coś godnego do zwiedzenia. W razie niepożądanych spotkań, będziecie mieli broń z sobą; udacie się najprzód do Nantes, gdzie we wszystko, czego wam do tej podróży potrzeba, zaopatrzycie się.
— Kiedyż mamy wyjechać? — zapytał Jerzy.
— Chociażby dziś wieczorem. Jutrzejszy dzień, przybywszy do Nantes, poświęcicie na sprawunki i obejrzenie miasta, są w niem stare pamiątki, a potem pojedziecie dalej.
Piotr poszedł czynić przygotowania do podróży, Jerzy udał się na taras, żeby stamtąd pożegnać wszystko, na co patrzał codziennie od lat tylu. Oparłszy się o balustradę kamienną, spoglądał w zamyśleniu na ruiny zamku, który tak ważne miejsce zajmował dotychczas w jego myślach. Obecnie porzuci te miejsca.
Nadeszła nareszcie chwila pożegnania. Matka Józi podarowała Jerzemu poświęcony medalik, a Piotrowi zaszyła do kamizelki łapę zajęczą, co w Bretonii lud uważa za najskuteczniejszy środek przeciwko złym przygodom. Wsiadając do łodzi,