Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/61

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wyjeżdżam, Piotrze... Rozumiecie, wyjeżdżam! — rzekł Jerzy i rzucił się na szyję staremu.
— W imię Ojca i Syna — przeżegnał się żołnierz — już tak prędko... i dokąd?
— Na wojnę!
— Na wojnę, czy z Anglikami?
— Z całym światem... Będę walczył pod skrzydłami orła, a orłem tym — Bonaparte.
Piotr uścisnął chłopca, pomyślał chwilę, potem rzekł:
— Ano jedzmy do tego orła.
— Jakto jedżmy? — zapytał Jerzy — ksiądz Melwy nic mi o tem nie mówił, żebyśmy we dwóch jechać mieli.
— Może nie mówił, ale myślał napewno — odpowiedział stary spokojnie... Cóż to?... Więc ja już na nic się nie zdam?... Mam iść na śmiecie... Spróbujmy-no, który z nas ma młodsze nogi...
To powiedziawszy, puścił się kłusem pod górę, a Jerzy z trudnością go dogonił; wpadli obaj do sali wieżowej zadyszani. Ksiądz siedział właśnie przy oknie, wychodzącem na morze.
— Wszak prawda, dobrodzieju, że pan Jerzy beze mnie nie pojedzie? — zapytał stary od progu.
— Rzecz jasna, wyruszycie razem w tę podróż — odparł kapłan. — Margel jest za młody, za mało doświadczony, abym go puścił samego. Tobie powierzę pieniądze na początek... tobie, mój stary, polecę Jerzego... Czuwaj pilnie, aby się niepotrzebnie nie narażał.
— Musimy podróż odbyć konno.