Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/81

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

gnon. Jadąc, daremnie rozglądali się po ulicy, nigdzie nie zauważyli mieszczanina i jego służącej.
Czwartego dnia podróży dojechali do Tulonu. Nie chcąc zatrzymywać się w mieście, postanowili udać się wprost do portu, aby dostać się na jeden ze statków, płynących do Włoch. Spotkawszy jakiegoś marynarza, zwrócili się do niego z pytaniem o statki odpływające tego dnia.
— Do Włoch dziś żaden się nie udaje — odrzekł zapytany — wprawdzie nasz statek wkrótce odpłynie, lecz my jedziemy do Hiszpanii. Gdyby kapitan zgodził się wysadzić was na wybrzeżu włoskiem, moglibyście popłynąć z nami, ale wątpię, czy przystanie. Jest dzisiaj w humorze nie do zniesienia... Spróbujcie jednakże, ot, przechadza się tam, po brzegu.
— Spróbujmy — rzekł Piotr.
I skierowali się ku kapitanowi, który istotnie musiał być w niekoniecznie łagodnem usposobieniu, gdyż szybko przechadzał się po wybrzeżu, mrucząc coś sam do siebie. Był to stary wilk morski o ciemnej, słońcem opalonej twarzy i ponurem spojrzeniu. W chwili, kiedy Piotr, podniósłszy rękę do czapki, chciał go grzecznie zaczepić, kapitan wygłosił cały szereg przekleństw i wymyślań na kogoś, z załogi okrętowej.
Piotr spokojnie przeczekał tę burzę, poczem przystąpił do starego marynarza i rzekł, salutując przed nim ponownie:
— Kapitanie!
— Proszę pana! — dodał Jerzv.