Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nareszcie rozstali się; oficerowie czekali już na tarasie generała. Hoche na pożegnanie uścisnął serdecznie dłoń księdza i wszedł do łodzi, aby na wybrzeże powrócić. Po chwili Melwy poszedł szukać Jerzego: znalazł go w pokoju, siedzącego przy oknie z twarzą w dłoniach ukrytą.
— Co ci jest, dziecko? — zapytał łagodnie i przystąpiwszy, dłoń na jego ramieniu położył. Powiedz mi, czemu nie chciałeś powiedzieć prawdy generałowi? — dodał, chyląc się do niego.
— Bo nie mogłem — wybuchnął Jerzy.
— Czyż istotnie nie widziałeś tej kobiety?
— Twarzy jej ujrzeć nie mogłem.
Tyle było żalu w jego głosie, iż ksiądz się przestraszył.
— Dziecko, chłopcze! — mówił jeszcze łagodniej, chcąc go uspokoić.
Z piersi Jerzego wyrwało się łkanie, wyciągnął z gestem rozpaczy ramiona do swego nauczyciela.
— Ojcze! — rzekł — powiedz mi, czy pewnym jesteś, że matka moja nie żyje.
Melwy spojrzał na niego zdumiony i wylękły.
— Czy matka twoja nie żyje? — powtórzył zwolna — wszakże została zamordowaną tego samego dnia, co i twój ojciec.
— Nie byłem obecny przy jej śmierci, wiem tylko, że pospólstwo nas rozdzieliło. Mnie wówczas ocalił kapitan Bonaparte, a teraz, teraz... okropna wątpliwość zbudziła się w mej duszy...