Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Porwali ją! — mówił tenże drżącym głosem, wskazując palcem na parkan.
Ziemia była pod murem zdeptana, krzewy połamane, na wierzchu parkanu wisiała błękitna szarfa, którą księżniczka miała tego dnia na sobie.
Przeskoczywszy nizki mur, mężczyźni dostrzegli ślady kół na mokrym piasku.
— Trzeba ścigać napastników! — zawołał Napoleon.
Jerzy i Miara pobiegli do stajni po konie. Niestety, oficerowie, mieszkający w Malmaison, wybrali się na przejażdżkę, w stajni stały tylko trzy rumaki.
— Siodłać konie! — krzyknął Jerzy i pochwycił za uzdę pięknego gniadosza.
Po chwili Jerzy, Miara i Piotr pędzili galopem ku lasowi. Pędzili, — co koń wyskoczy, ale niestety, napastnicy wyprzedzili ich znacznie. Wreszcie po godzinie jazdy ujrzeli karetę, uchodzącą przed nimi. Przyspieszyli biegu, gdy naraz zjawiła się druga kareta i tuż koło pierwszej toczyć się zaczęła, poczem raptownie jedna z nich zwróciła się na prawo, druga na lewo.
— Co robić? — zapytał Jerzy, zatrzymując konia.
— Rozdzielmy się — radził Miara.
— Nie, lecz jedzmy za śladem, za którym jechać warto — rzekł spokojnie Piotr stary.
— Jakże się o tem przekonać? — zapytał Jerzy.