Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Urodziłeś się na artylerzystę, panie Jerzy — rzekł Piotr. — Swego czasu w Luisburgu mieliśmy armaty, ale ludzi nie było. Nie miał kto strzelać. Wówczas żona gubernatora dawała nam lekcye. To była niewiasta!.. Strzelała, jak stary żołnierz... Zuch kobieta!...
— Już się kończą bomby — rzekł Jerzy.
— Zanim się skończą, zbraknie do kogo strzelać — odparł Piotr.
W szeregach austryackich powstał w istocie popłoch nieopisany: spadające od czasu do czasu bomby ze strony, w której nie przeczuwano nieprzyjaciela, nasuwały myśl, iż nadciągnęły Francuzom posiłki niespodziane. Austryacy nabrali więc przekonania, iż zostali osaczeni i w ucieczce jedynie widzieli ratunek.
W sztabie francuskim również dziwiono się owym pociskom, lecz tutaj nie lękano się ich.
— Kto tam strzela, do licha! — rzekł w końcu. Bonaparte, zwróciwszy swą lunetę ku pagórkowi, na którym stali nasi znajomi. Widzę tylko dwóch ludzi... Hej, Verdier!
Młody oficer, salutując, zbliżył się do generała.
— Powiedz Jourbertowi, żeby ci dał garść ludzi; jedzcie zobaczyć, kto z naszych stoi po przeciwnej stronie.
Wkrótce wojsko austryackie znalazło się w zupełnej rozsypce; żadna siła nie była już w stanie zachęcić je do ponownej walki. Generał Aloinzi, dowodzący wojskiem włoskiem, jeszcze w południe