Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ale nie ośmielał się nigdy rozprawiać z nim, a tem więcej chcieć go przekonywać. Tamten był pełen zapału i chęci panowania nad każdym; tego grom, jaki weń tak niespodzianie uderzył, przeraził. Był odtąd smutnym i milczącym, nawet nieśmiałym; jedynie Józia umiała czasami wywołać uśmiech na jego usta. Lecz cisza, jaka go na wyspie otoczyła, życzliwość ludzi, której doznawał, a szczególniej ciągłe obcowanie z księdzem Melwy poczęły powoli korzystnie na niego wpływać: rozwijał się umysłowo, otrząsał z apatyi, począł się jednem słowem budzić duchowo. Melwy starał się wszczepić w jego serce miłość dla wszystkiego, co piękne i wzniosłe, a także dla całej ludzkości, uczucia zaś te starannie w dziecku rozwijał. Raz, kiedy siedli we dwóch na skalistem wybrzeżu wyspy, wskazując na pieniące się u ich stóp morze, mistrz rzekł:
— Widzisz te fale? Tyś jedną z nich: jeśli z czasem uda ci się wyrosnąć po nad inne, bądź zawczasu na to przygotowany, iż spotkasz silniejsze od siebie, które cię obalą i same wyniosą się w górę, a ty rozpłyniesz się w tej wodzie, z której powstałeś... Tak, synu mój, wszyscy ludzie mają jednakowe prawa do życia, do szczęścia i do wyniesienia się. Zapomnij, kim byli rodzice twoi, zapomnij o przywilejach, z jakich korzystali twoi przodkowie, o tem tylko pamiętaj, że żaden z twoich nie splamił się czynem hańbiącym. Dziś połącz się z ludem prostym, daj mu szlachetność