Strona:J. Servieres - Orle skrzydła.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Józia, przeżegnawszy się, zstąpiła z pierwszych schodów; jasna jej głowa zniknęła wkrótce w otchłani. Księżniczka została znowu w samotności. Ciemność grobowa otoczyła ją teraz, bo Józia świecę zabrała. Wanda, wróciwszy na swe posłanie, uklękła na niem i zaczęła się modlić głosem wzruszonym:
„Pod Twoją obronę uciekamy się, Święta Boża Rodzicielko...“
Schody, w głąb podziemi prowadzące, były miejscami powyrywane, Józia potykała się co chwila i aby nie upaść, opierała się lewą ręką o ścianę. Zszedłszy ze schodów, znalazła się w wązkim kurytarzu, którym szła czas jakiś, poczem znowu ujrzała przed sobą schody, a na ich końcu znowu kurytarz. Gdy weszła tutaj, musiała się zrazu zgiąć wpół, aby głową o sklepienie nie uderzyć, a potem wlec się nawet na kolanach. Co chwila potrącała się o jakiś kamień, którego nie spostrzegła i kilkakrotnie raniła się aż do krwi. Siły poczęły ją opuszczać, uczuła w głowie szum, w oczach jej pociemniało. Jak długo trwał ten stan półomdlenia, nie wiedziała, lecz odzyskawszy przytomność, powlokła się dalej.
Ile godzin trwała ta podróż męcząca, nie umiałaby powiedzieć, nareszcie rękoma natrafiła na kamienne schody, ale znowu sił jej zbrakło; usunęła się na ziemię, uderzając głową, o pierwszy stopień.
Gdy się to działo, ksiądz Melwy siedział w sali wieżowej, naprzeciw milczącego Jerzego. Wtem stanął przed nimi Piotr stary.