Bracia Karamazow/Część VI/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Fiodor Dostojewski
Tytuł Bracia Karamazow
Część VI
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1913
Druk L. Bogusławski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Barbara Beaupré
Tytuł orygin. Братья Карамазовы
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Teodor Dostojewski.


BRACIA KARAMAZOW
Przekład Barbary Beaupré.
Biblioteka Dzieł Wyborowych
WARSZAWA
Druk L. Bogusławskiego, Świętokrzyska № 11




CZĘŚĆ SZÓSTA.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY.

Szatan. — Halucynacye Iwana.

Tu wypada nam zastanowić się chwilę nad ówczesnym stanem Iwana. Był on już poważnie chory, u progu silnej gorączki nerwowej, która rozwijała się w nim od pewnego czasu. Dotąd nie poddawał się jeszcze, odwlekając chorobę wysiłkiem woli tylko.
Iwan wiedział, że jest chory, ale nie chciał w żaden sposób poddać się, nie chciał uledz w tej stanowczej chwili życia, w której powinien był wystąpić śmiało i odważnie wobec wszystkich, a także oczyścić się niejako sam przed sobą...
Sprowadzony z Moskwy przez Katarzynę doktór, do którego zwrócił się po radę, znalazł w nim silny rozstrój nerwowy i nie zdziwił się bynajmniej, gdy Iwan przyznał mu się, z wielką wszelako niechęcią, że miewa niekiedy halucynacye.
— To bardzo naturalne w pańskim stanie; trzeba się poważnie leczyć, inaczej może być z panem źle.
Ale Iwan nie usłuchał tej rozsądnej rady i nie myślał o leczeniu.
— Chodzę jeszcze, — myślał — siły mam, więc czas jakiś wytrzymam, a gdy mnie już całkiem z nóg zwali, niech mnie wówczas leczy, kto chce.
I tak siedział w tej chwili, zdając sobie dokładnie sprawę, że jest w gorączce i wpatrywał się upornie w jakiś punkt na przeciwległej ścianie.
Tam, na kanapie, ukazał mu się jakiś nieznajomy, który wszedł tu niewiadomo jak i kiedy, bo Iwan pamiętał doskonale, że nie było go w pokoju w chwili, gdy powrócił od Smerdiakowa.
Był to typowy rosyjski dżentelmen, niezbyt młody, z długimi ciemnymi włosami, dobrze już przypruszonymi siwizną, i takąż bródką, strzyżoną w klin. Ubrany był w brązowy tużurek, pochodzący widocznie od najlepszego krawca, ale dobrze już przenoszony i cokolwiek wyszły z mody. Miał u koszuli biały gors i długi jedwabny krawat, związany pod szyją bardzo szykownie, ale po bliższem rozpatrzeniu białość koszuli nie była bez zarzutu, a krawat był także zniszczony. Kraciaste spodnie leżały doskonale, ale były trochę za jasne i za wązkie, jakich dziś już nie noszą, w ręku trzymał biały miękki kapelusz, także niezupełnie świeży i nieodpowiedni do sezonu. Słowem, wygląd gościa był przyzwoity, zdradzający jednak bardzo szczupłe środki pieniężne. Zdawał się być jednym z posiadaczów ziemskich, przywykły widocznie do obracania się w najlepszych towarzystwach; zachował i teraz stosunki światowe, tylko, że zeszedł do roli eleganckiego pieczeniarza, którego sadza się wprawdzie przy stole, nawet przy gościach, nie na pierwszem jednak miejscu. Uprzejmy i giętki, umiejący dobrze opowiadać, siada chętnie do kart, gdzie brakuje partnera, ale niechętnie podejmuje się poważniejszych obowiązków, jeśli mu je kto próbuje narzucić. Taki pan bywa samotnikiem, bez rodziny, jeżeli jest wdowcem i ma dzieci, to dzieci te chowają się u jakichś zagadkowych ciotek, o których prawie nie wspomina w lepszem towarzystwie, jakby się wstydząc takiego pokrewieństwa. Odwyka też od nich z czasem prawie zupełnie, przypominając sobie ich istnienie zaledwie raz do roku, w dzień swoich imienin, na które przychodzą zwykle od nich powinszowania.
Fizyonomia gościa wyrażała już nie dobroduszność, ale jakąś, na wszystko gotową, uprzejmość; nie miał przy sobie zegarka, ale natomiast zaopatrzony był w lornetkę, przewieszoną na czarnej wstążce. Na średnim palcu prawej jego ręki błyszczał gruby złoty pierścień, z tanim opalem.
Iwan Fedorowicz patrzył gniewnie na tę dziwną figurę i milczał, nie chcąc zaczynać z nim rozmowy. Gość milczał także, zachowując się jak domowy wiejski rezydent, którego tylko co zaproszono na herbatę, dla dotrzymania towarzystwa panu domu, który jednak milczy, nie chcąc przeszkadzać swemu chlebodawcy.
— Słuchaj — rzekł wreszcie gość do Iwana. — Idąc do Smerdiakowa, chciałeś się dowiedzieć, co robi Katarzyna Iwanowna, tymczasem wcale się o to nie zapytałeś.
— Ach, prawda — wyrwało się mimowoli Iwanowi, i twarz jego spochmurniała. — Prawda, zapomniałem. — Teraz, zresztą, wszystko jedno — szepnął jakby sam do siebie — jutro się wszystko rozstrzygnie. O, ty sobie nie wyobrażaj — dodał z nagłym gniewem, zwracając się do gościa, — że ci uwierzę, żeś to ty mi przypomniał, przypomniałbym sobie sam.
— To nie wierz — uśmiechnął się pobłażliwie dżentelmen, — wiara nie znosi przymusu. Przytem niema dla niej żadnych dowodów materyalnych. Apostoł Tomasz uwierzył nietylko dlatego, że ujrzał Chrystusa, ale dlatego, że pragnął uwierzyć, jeszcze zanim go ujrzał. A spirytyści, naprzykład (ogromnie ich lubię) wyobrażają sobie, że przynoszą ogromny pożytek dla wiary, ponieważ czart pokazuje im różki z tamtego świata. Och ludzie! ludzie! tamten świat i materyalny dowód, che! che! oni jeszcze nie rozumieją, że materyalny dowód to na istnienie piekła, nie zaś nieba. Stanowczo zapisuję się do towarzystwa zwolenników idealizmu i będę im robił opozycyę. Realista jestem, ale nie materyalista, che, che, che!
— Słuchaj! — rzekł nagle Iwan, wstając z za stołu — mam w tej chwili malignę, czuję, że bredzę w gorączce. Kłam, ile chcesz, ale nie wyobrażaj sobie, że doprowadzisz mnie do takiego stanu, jak ostatnim razem. Czasem nie widzę cię i nie słyszę twego głosu, ale zawsze odgaduję, co masz powiedzieć, bo ty, to ja, ja sam, i to ja mówię, a nie ty. Nie pamiętam już, czy widziałem cię zeszłym razem na jawie, czy we śnie, ale teraz ochłodzę sobie głowę chustką i znikniesz natychmiast.
Iwan wstał i, jak zapowiedział, umoczył chustkę w wodzie i obwiązał nią sobie głowę.
— Bardzo mnie to cieszy, że mówisz mi poprostu ty — zaczął znowu gość.
— Głupcze! — zaśmiał się Iwan — czy myślisz, że będę się z tobą bawił w ceremonie, tytułując cię panem. Wesół jestem dziś, tylko mnie głowa boli, i dlatego proszę cię, nie mędrkuj. Jeśli nie możesz wynieść się ztąd, to przynajmniej kłam z talentem, wesoło. Pieczeniarzem jesteś przecie, więc umiesz wymyślać ciekawe historyjki. Ależ to uparta z ciebie mara. Nie boję się ciebie jednak, przemogę cię i nie zawiozą mnie do domu waryatów.
— Pieczeniarzem mnie nazywasz, wyborne określenie, czemże innem jestem tu, na ziemi. Ale czy wiesz, że, słuchając cię, widzę z radością, że zaczynasz uważać mnie za coś istniejącego realnie, nie za twór własnej wyobraźni, jak zeszłym razem jeszcze.
— Ani przez jedną chwilę nie miałem cię za istotę rzeczywistą — krzyknął z wściekłością Iwan. — Tyś kłamstwo! mara! przywidzenie! Tyś choroba moja. Tylko, że nie wiem, czem ciebie unicestwić i muszę przez czas jakiś jeszcze znosić twoją obecność. Ty jesteś halucynacyą, emanacyą ze mnie, uosobieniem najgłupszych i najpodlejszych moich uczuć i myśli. Z tego punktu widzenia byłbyś może nawet dla mnie ciekawy, gdyby nie to, że nie mam teraz czasu zajmować się tobą.
— Przyznaj jednak, — odparł gość — że niedawno jeszcze, rozmawiając z Aloszą, uważałeś mnie za zjawisko realne. Pytałeś przecie: „Zkąd wiesz to wszystko, widocznie od niego.” Od niego — znaczyło odemnie, wierzyłeś więc wówczas w moje istnienie.
— To była chwilowa słabość, ale naprawdę, nie mogłem przecież w ciebie wierzyć, nie wiem zresztą, czy widziałem cię wtedy we śnie, czy na jawie.
— A dlaczego obszedłeś się tak ostro z Aloszą? przecież on taki sympatyczny, ja sam czuję się wobec niego winny, z powodu starca Zosimy.
— Milcz, lokajska duszo, i nie wspominaj Aloszy; jak śmiesz wymawiać jego imię — mówił Iwan ze śmiechem.
— Gniewasz się niby, a śmiejesz się, to dobry znak; wogóle rozmawiasz dziś ze mną daleko uprzejmiej, niż ostatnim razem. Wiem już, zkąd pochodzi ta zmiana — to owo szlachetne postanowienie.
— Nie wspominaj mi o tem — krzyknął Iwan gwałtownie.
— Rozumiem, rozumiem. C’est noble, c’est charmant, idziesz jutro bronić brata i oddajesz się w ofierze. Prawdziwie po rycersku.
— Milcz, bo rózgami cię oćwiczę!
— I owszem, bij, ucieszy mnie to nawet, jako materyalny dowód mego istnienia; widma nie można przecież ćwiczyć rózgami. Chociaż żart na stronę, wolałbym, żebyś postępował ze mną trochę delikatniej, a ty ciągle: „głupcze! lokajska duszo!” Co za wyrażenia!
— Łając ciebie, łaję przecież samego siebie — zaśmiał się znowu Iwan. — Bo ty, to ja, tylko z inną mordą. Mówisz poprostu to tylko, co ja myślę, i nie możesz mi powiedzieć nic nowego.
— Jeśli wpadam na jedne z tobą myśli, to przynosi mi to tylko honor i zaszczyt — przemówił gość z dystynkcyą.
— Tylko, że wybierasz najwstrętniejsze i najgłupsze z moich myśli, zwłaszcza najgłupsze. Głupi jesteś i podły. Nie zniosę dłużej twego widoku. Co robić? co robić? — zgrzytnął zębami Iwan.
— Przyjacielu, jestem dżentelmenem i chcę być odpowiednio traktowany — rzekł gość tonem pojednawczym i dobrodusznym. — Ubogi jestem, no i nie powiem, żeby bardzo uczciwy, w świecie uważają mnie ogólnie za upadłego anioła. Dalibóg, nie mogę sobie wyobrazić, jakim sposobem mogłem kiedykolwiek być aniołem. Jeżeli byłem nim, to w każdym razie tak dawno, że mogłem już o tem zapomnieć. Obecnie chodzi mi tylko o moją reputacyę przyzwoitego człowieka i staram się być przyjemnym. Tu, na ziemi, oczerniono mnie pod wielu względami. Za bardzo ludzi kocham. Gdy przychodzę tu was odwiedzić, to życie moje nabiera niejako realnych kształtów i to robi mi wielką przyjemność. Wszelka obstrukcyjność przykrą mi jest, podobnie jak i tobie, a przytem lubię wasz ziemski realizm. Tu, u was, wszystko jest jasno określone — geometrya, formuła, a u nas same jakieś niewiadome zrównania. Chodzę tu sobie i marzę (ja bardzo lubię marzyć), nawet staję się przesądny, nie śmieję się, to bardzo przyjemnie być przesądnym. Nabieram tu wszystkich waszych przyzwyczajeń. Do łaźni miejskiej chodzę. Pasyami lubię parzyć się z waszymi popami i kupcami. Ideałem moim jest wcielić się choć raz w jaką grubą siedmiopudową przekupkę i wierzyć w to, w co ona wierzy. Pójść do cerkwi i świecę postawić przed obrazem, jak ona to robi, wtedy dopiero przeszłyby moje cierpienia. A i leczyć się u was bardzo lubię. Na wiosnę, kiedy tu panowała ospa, poszedłem do magistratu i kazałem ją sobie szczepić, wprawiło mnie to w tak doskonały humor, aż ofiarowałem dziesięć rubli na braci Słowian. Ale ty coś nie słuchasz, nie w humorze dziś jesteś. Ja wiem — chodziłeś wczoraj do doktora. I cóż ci powiedział? jakże tam z twojem zdrowiem?
— Głupi jesteś.
— Za to ty rozumny. Ja wcale nie przez współczucie się pytam. Nie chcesz, to nie odpowiadaj. Ot i znów reumatyzm powraca.
— Głupi jesteś — powtórzył Iwan.
— A ty wciąż jedno. Przeszłego roku nabawiłem się takiego reumatyzmu, że do tej pory pozbyć się go nie mogę.
— Dyabeł z reumatyzmem.
— A czemużby nie? Skoro raz wezmę na siebie postać ludzką, tem samem przyjmuję wszelkie następstwa. Satane sum et nihil humanum, a me aljenum puto.
— Czekaj-no, czekaj, to wcale nie głupie. Satane sum et nihil humanum.
— Przecie ci się coś podobało.
— A wiesz, że to nie odemnie wziąłeś — zastanowił się nagle Iwan. — Dziwna rzecz, nic podobnego nie przyszło mi jeszcze do głowy.
— Wreszcie coś nowego. C’est du nouveau, n’est ce pas. Na ten raz będę uczciwym i wytłómaczę ci całą rzecz. Słuchaj, nieraz się zdarza, że w snach, a zwłaszcza w marzeniach sennych, wywołanych rozstrojem żołądka, czy innemi jakiemi czysto fizycznemi przyczynami, widuje człowiek obrazy tak plastyczne, zdarzenia tak skomplikowane, a jednocześnie tak realne, sytuacye związane z sobą tak logicznie, a jednocześnie tak ciekawe, że przysięgam ci — sam nawet Lew Tołstoj nie stworzyłby podobnych. A sny takie miewają przeważnie ludzie całkiem pospolici — czynownicy, felietoniści, popi. Mnie samemu opowiadał pewien minister, że najlepsze pomysły przychodzą mu w czasie snu. Tak i ja, mimo, że jestem twoją halucynacyą, mówię ci rzeczy, które ci dotąd do głowy nie przychodziły, a przecież jestem tylko twojem sennem widzeniem.
— Kłamiesz! Postanowiłeś wzbudzić we mnie wiarę, że jesteś sobą, a nie mojem sennem widzeniem, a teraz raptem utrzymujesz znów, że jesteś tylko halucynacyą.
— Przyjacielu, postanowiłem trzymać się dziś nowej metody, potem ci to wytłómaczę. Widzisz, ja się wtedy zaziębiłem, ale nie tu u was, tylko jeszcze tam.
— Jakto tam! to znaczy gdzie? A długo tu będziesz siedział, czy nie mógłbyś się raz wynieść? — zawołał Iwan prawie z rozpaczą. Przestał chodzić i usiadł znów, oparłszy głowę na ręku. Zerwał z czoła mokrą serwetę i cisnął ją z gniewem na ziemię; widocznie zimny okład nie skutkował.
— Nerwy masz dziś rozstrojone — zaczął niedbale gość, zachowując jednak ton przyjacielski. — Gniewasz się na mnie za to, że się tam zaziębiłem, a przecież tak było istotnie. Śpieszyłem właśnie na obiad dyplomatyczny do jednej petersburskiej damy, która robi ministrów. Miałem na sobie frak, biały krawat, rękawiczki, a byłem jeszcze bardzo daleko od ziemi; aby się do was dostać, musiałem jeszcze przelecieć sporo przestrzeni. Przelatuję ją migiem, ale zawsze trzeba na to trochę czasu, bo i światło od słońca idzie tu osiem minut, a tu, jak już ci mówiłem, miałem na sobie tylko frak, z otwartą kamizelką. Duchy wprawdzie nie marzną, no, ale kiedy się już raz obleką w ciało, to... Słowem, postąpiłem sobie jak lekkoduch, puszczając się tak w drogę. A tam, wśród przestworów, w eterze, w wodzie, panuje mróz, uf! właściwie już nawet nie mróz, bo nazwy niema na ten chłód. Słyszałeś zapewne, jaką zabawkę robią sobie dzieciaki wiejskie z rozmaitych gapiów, doradzając im przyłożyć język do siekiery w czasie trzydziesto stopniowego mrozu, poczem takiemu biedakowi skóra przylega do żelaza i zdziera się do krwi. Tak bywa przy trzydziestu stopniach, a cóż dopiero przy stu pięćdziesięciu, tam, w eterze; gdyby tylko palcem tknąć siekiery, byłoby już po wszystkiem, o ile, oczywiście, siekiera może się tam znajdować.
— To tam może się znajdować siekiera? — pytał z roztargnieniem Iwan. Próbował napróżno myśli skupić, aby się nie poddawać gorączce i nie wpaść w ostateczny obłęd.
— Siekiera? — zdziwił się gość.
— No tak, coby się tam stało z siekierą? — pytał z jakimś uporem Iwan, drżąc jednocześnie z gniewu.
— Co się stanie z siekierą? Dziwne pytanie. Jeżeli znajdować się będzie w stosownej odległości od ziemi, kręcić się pocznie około niej, sama nie wiedząc, po co. Astronomowie obliczą jej drogę, obserwować będą wschody i zachody, a wydawcy kalendarzy zanotują te spostrzeżenia.
— Głupi jesteś, najzupełniej głupi, zdaje ci się, że pokonasz mnie swoim trzeźwym realizmem tak, że w końcu uwierzę, że tu jesteś, a ja nie chcę uwierzyć i nie uwierzę. Masz kłamać, to kłam jakoś rozumniej.
— Ja nie kłamię, to wszystko prawda. Na nieszczęście, prawda nie bywa nigdy zbyt dowcipna. Jak widzę, spodziewasz się po mnie czegoś nadzwyczajnego, a może przepięknego, a ja, niestety, daję ci tylko to, co moje.
— Nie filozofuj, ośle!
— Jaka tam filozofia. Nie do filozofii mi teraz, kiedy mi cały bok odjęło od tego reumatyzmu i tak mnie boli, że ledwie zipię. Byłem już u wszystkich doktorów i po klinikach, ale cóż, chorobę każdy rozpozna, ale leczyć nie umieją. Student jeden, medyk, powiedział mi z zachwytem: „Choćbyś pan umarł, to przynajmniej będziesz pan wiedział na jaką chorobę, zawsze to przyjemniej.” Albo ta ich dzisiejsza moda odsyłania do specyalistów. Zupełnie już zanika typ doktora, leczącego cały organizm; dziś sami tylko specyaliści, a wciąż się w gazetach ogłaszają. Zaboli cię np. nos, posyłają cię do Paryża. Tam, mówią, specyalista do nosa, europejska znakomitość. Jedziesz do Paryża, tam ci powiada doktór: „Ja, panie, leczę tylko prawe nozdrza, do lewego jest inny specyalista, w Wiedniu.” Co miałem robić, z rozpaczy uciekłem się do środków domowych. Jeden Niemiec poradził mi wykąpać się, natarłszy się wpierw słonym miodem. Posłuchałem, ale, oczywiście, nic nie pomogło. Z desperacyi zwróciłem się do hrabiego Matei w Medyolanie, prosząc o pigułki homeopatyczne. Przesłał mi je.
A wiesz, co mnie ostatecznie uleczyło? — mówił dalej gość — poprostu ekstrakt Hofa. Rozpuściłem w wodzie, wypiłem półtorej szklanki i tak mi ulżyło, że choćby w tany iść. Uszczęśliwiony, postanowiłem ogłosić podziękowanie w gazetach, ale cóż, w żadnej redakcyi nie przyjęli mego podpisu. „Dyabelski podpis”, powiadają, to niemożliwe, to zacofanie, obskurantyzm, dyabeł przecie nie istnieje. I proponują mi anonimowe ogłoszenie. Nie zgodziłem się, oczywiście, bo cóżby to była za wdzięczność, podziękowanie bezimienne. To okropne w mojem położeniu, że wszelkie szlachetne uczucia są mi najformalniej wzbronione, jako niezgodne z mojem społecznem stanowiskiem.
— Znowu zaczynasz filozofować! — zgrzytnął z nienawiścią Iwan.
— Broń Boże! Ale czyż mi nie wolno poskarżyć się na los. Stanowczo spotwarzono mnie tu, u was. Ty np. coś na mnie nie wygadywał! „Głupi” i t. p. Jak to zaraz znać, żeś młody; bierzesz mnie za błazna, w guście Chlestakowa[1], gdy tymczasem rola moja na świecie daleko jest poważniejsza. Przez jakąś niewytłomaczoną dla mnie omyłkę, skazany jestem na wiekuiste przeczenie, gdy tymczasem mam naturę dobrą i zupełnie nie jestem skłonny do zajmowania stanowiska negacyjnego. „Musisz być koniecznie duchem przeczenia — mówią mi — bo bez tego nie byłoby krytyki, a co warta gazeta, nieposiadająca działu krytycznego.” Bez krytyki zostałoby tylko na świecie samo „hosanna!” a to za mało. Takie „hosanna” musi koniecznie przejść wpierw przez probierz wątpliwości i t. d. i t. d. Wszystko to dzieje się wbrew mojej woli, i odpowiedzialność nie może na mnie spadać. Wybrano mnie na kozła ofiarnego i polecono prowadzić na tym świecie dział krytyki; istna komedya. Pragnąłbym dla siebie nicości, a tu każą mi żyć. „Żyj”, mówią, bo gdyby na świecie wszystko się działo dobrze, to, właściwie, nicby się nie działo, a trzeba przecie, żeby się coś działo. Ot, i służę tak, z musu, pobudzam do złego wbrew własnej woli, a z tego powstaje ruch i życie.
Komedya, którą ludzie biorą na seryo i w tem właśnie tkwi tragizm. Cierpią, oczywiście, z tego powodu, ale zato żyją, żyją realnie, nie w wyobraźni tylko, bo cierpieć, to żyć.
I cóżby to było za życie, gdyby nie było cierpienia. Ogólne zadowolenie przerodziłoby się wkrótce w jakiś nieustanny, obrzędowy hymn. Święte to, ale nudne. Ja tylko jeden nie żyję, mimo, że cierpię. Jestem widmem życia, które postradało już świadomość początku swego i końca, i nie zna nawet własnego imienia. Śmiejesz się? nie, nie śmiejesz się, a gniewasz, ty się wiecznie dąsasz i pożądasz wciąż rozumu, ja zaś oddałbym chętnie całe to nadgwiezdne życie i wszystkie jego zaszczyty i honory, bylebym mógł choć raz wcielić się w postać siedmiopudowej przekupki i wierzyć w to, w co ona wierzy.
— Więc tak bardzo potrzebujesz wiary? — zaśmiał się Iwan.
— Pytasz mię o to seryo?
— Mówże! mów! wierzyć? czy nie wierzyć?
— Dalibóg, nie wiem, gołąbku, to jedno mogę ci szczerze powiedzieć.
— Nie wiesz, nawet ty nie wiesz! To nieprawda, chyba, że nie jesteś sobą, a mną. Och, ty łotrze! Fantazyo moja!
— Jeśli chcesz, mam w istocie jednaką z tobą filozofię, to będzie słuszne dla mnie określenie. Myślę, więc jestem, to wiem napewno. Zresztą, wszystko co jest poza mną, Bóg, a nawet szatan, to dla mnie tajemnica, i nie wiem, czy istnieje to wszystko samo przez się, czy jest tylko emanacyą mego ducha, dalszym następczym rozwojem mojego ja, bytującego czasowo i indywidualnie. No, ale nie powiem już nic więcej, bo widzę, że się chcesz na mnie rzucić.
— Lepiejbyś opowiedział jaką anegdotę — uśmiechnął się boleśnie Iwan.
— Mam właśnie gotową na ten sam temat. Jest to właściwie nie anegdota, a raczej legenda, jakby odpowiedź na zarzuty, jakie mi robisz. Uważasz, przyjacielu, u nas tam nie ja jeden jestem sceptykiem, wielu innych także utraciło wiarę, a to wszystko przez wasze nauki. Póki jeszcze mówiło się o atomach, pięciu zmysłach, czterech żywiołach, to się jeszcze jakoś kleiło. Atomy znane już były w starożytności. Ale gdyście odkryli molekułę chemiczną, protoplazmę i dyabeł wie co tam jeszcze, to i u nas wszyscy pospuszczali ogony. Zaczął się chaos, plotki; plotek u nas dużo, więcej jeszcze, niż u was.
Mamy także i donosy i policyę, osobny oddział dla przyjmowania tajnych doniesień. Otóż opowiadają tam u nas jedną starą legendę średniowieczną, bardzo starą, pochodzącą jeszcze z naszych średnich wieków, nie z waszych, bo mamy u siebie wszystko to, co i wy, zatem i średnie wieki.
Legendzie tej i u nas nikt nie daje wiary, z wyjątkiem może siedmiopudowych przekupek, bo i my mamy u siebie siedmiopudowe przekupki, wogóle mamy wszystko, co wy tutaj, odkrywam ci to po przyjacielsku, pod pieczęcią tajemnicy.
Otóż legenda ta opisuje, co następuje:
— Żył przed laty u was, na ziemi, myśliciel jeden, czy filozof, który odrzucał wszystko, sumienie, wiarę, przykazania, a przedewszystkiem przyszłe życie. Umierając, myślał, że idzie w mrok i wiekuistą śmierć, a tu raptem staje przed nim przyszłe życie. Zdumiał się bardzo i rozgniewał. „Ja nie chcę — powiada — to się sprzeciwia moim przekonaniom.” Za to skazali go na karę. (Nie dziw się, proszę, to tylko legenda.) Otóż kazano mu za karę maszerować w ciemności kwadrylion kilometrów. (U nas także teraz wprowadzono kilometry.) Dopiero po ukończeniu tego kwadryliona, miano mu otworzyć wrota do raju i darować wszystko.
— A jakie macie tam jeszcze męki, oprócz kwadrylionów? — spytał Iwan z nagłem ożywieniem.
— Jakie męki? Lepiej nie pytaj. Dawniej było to i owo, a dziś wprowadzili nowy system cierpień moralnych — wyrzuty sumienia. Ta moda przyszła także od was, skutkiem niby złagodzenia obyczajów. I któż na tem wygrał? Oczywiście, ludzie bez sumienia, bo i cóż im mogą zaszkodzić wyrzuty, skoro oni i tak sumienia nie mają. Natomiast ucierpieli najgorzej ludzie porządni, którym zostało jeszcze sumienie i honor. Widzisz, co to znaczy wprowadzać reformy na grunt nieprzygotowany, i to jeszcze reformy wzięte od obcych, czyste szaleństwo... Już lepsze były dawne płomienie.
Otóż ten skazany na kwadrylion postał chwilę, popatrzył, a potem położył się w poprzek gościńca, wołając: „Nie chcę, nie pójdę, z zasady nie pójdę.” Wyobraź sobie duszę oświeconego rosyjskiego ateusza, zmieszaną z duszą proroka Jonasza, pokutującego trzy dni i trzy noce w żołądku wieloryba, a będziesz miał pojęcie o charakterze leżącego na gościńcu myśliciela.
— Na czemże on leżał?
— Jakto na czem? Już tam musiało być coś, na czem można było leżeć.
— A to zuch! — krzyknął Iwan z nagłem ożywieniem. — I cóż? czy jeszcze tam leży?
— Właśnie, że nie. Poleżał tysiąc lat, a potem wstał i zaczął iść.
— Osioł! — krzyknął Iwan, śmiejąc się nerwowo. A potem zaczął się namyślać nad czemś z pewnym wysiłkiem. — Czyż to nie wszystko jedno leżeć, czy też iść tyle kilometrów. Przecież toby musiało trwać bilion lat.
— Obliczasz według teraźniejszych ziemskich pojęć, a przecież wasza teraźniejsza ziemia zmieniła się już może jakie bilion razy. Zamierała i znowu odżywała, zamarzała, pękała, rozpadała się, rozkładała na pierwiastki i znów skupiała się, pokrywała się wodami, stawała się kometą, słońcem i znów ziemią, a zawsze według tych samych praw, słowem, wiecznie to samo, a z tego wszystkiego wypływa tylko wiekuista, najnieprzyzwoitsza w świecie nuda.
— No, a cóż z tamtym się stało, gdy doszedł?
— Zaledwie wstąpił do raju, nie przebywszy tam nawet dwóch sekund, podług swego ziemskiego zegarka, który przechował w kieszeni. Nikt mu nie chciał z początku ręki podawać. Tak odrazu, czysto po rosyjsku, przeskoczył w jednej chwili od ateizmu do bezwzględnego wstecznictwa.
Prawdziwa rosyjska natura.
To wszystko, widzisz, jest legenda, podaję ci ją tak, jak mi ją powtarzano. Poweźmiesz ztąd wyobrażenie o pojęciach, jakie panują u nas pod tym względem.
— Już wiem! — zawołał nagle Iwan z dziecinną radością, jakby sobie naraz coś przypomniał. — Ja sam wymyśliłem tę anegdotę o kwadrylionie kilometrów. Byłem wtedy jeszcze w gimnazyum i miałem lat siedemnaście, opowiedziałem ją jednemu memu koledze, nazwiskiem Korowkin. Było to w Moskwie. Bardzo charakterystyczna anegdota. Zapomniałem o niej zupełnie, ale teraz przypomniałem sobie, to znaczy, że nie ty mi ją opowiedziałeś.
A zatem nie istniejesz, niema cię całkiem, jesteś tylko moim snem.
— Gwałtowność, z jaką mnie odrzucasz, dowodzi tylko, że, bądź co bądź, wierzysz we mnie — rzekł dżentelmen ze śmiechem.
— Ani odrobiny, ani na setną część ułamka nie wierzę w ciebie.
— To może wierzysz przynajmniej na jedną tysiączną, homeopatyczne dawki są zwykle najskuteczniejsze.
Przyznaj się, że wierzysz we mnie choć na dziesięciotysięczną cząstkę ułamka.
— Ani minuty, — zaprzeczył gwałtownie Iwan. — Chociaż właściwie, pragnąłbym w ciebie uwierzyć — dodał z dziwnym uśmiechem.
— Che! che! — To zakrawa na wyznanie. Na szczęście, mam dobre serce i sam ci dopomogę. — Słuchaj to ty się złapałeś, a nie ja. — Umyślnie opowiadałem ci twoją własną anegdotę, aby zachwiać wiarę twoją we mnie.
— Łżesz! Celem twoim właśnie jest wzbudzić we mnie wiarę, że istniejesz.
— Niezawodnie. Ale wahania, ale niepokój, ale walka wewnętrzna wiary z niewiarą, to taka męka dla człowieka uświadomionego, jakim ty jesteś, że nieraz wolałby się powiesić. — Wiem doskonale, że ty odrobinę wierzysz we mnie, dlatego też umyślnie zaszczepiłem ci znów w duszę trochę niewiary, opowiadając tę anegdotę. Mam swój cel, trzymając cię w ustawicznem wahaniu, to moja nowa metoda. — Wiem, że im mniej uwierzysz we mnie, tem goręcej upewniać mnie będziesz, że nie jestem snem, lecz naojoczywistszą rzeczywistością. Ja już ciebie znam. W każdym razie, cel mój jest szlachetny. — Zasiałem ci w duszę drobne, malutkie ziarno, ale z posiewu tego wyrość może dąb tak rozłożysty, że w cieniu jego zapragniesz być pustelnikiem i ascetą, i żywić się zechcesz korzonkami leśnymi, bo wiem, że w skrytości serca pożądasz świętej samotności i gotów jesteś powlec się na pustynię, aby tam szukać zbawienia.
— Jakto, łotrze! Więc to niby dla mego zbawienia robisz to wszystko?
— Trzeba raz w życiu spełnić dobry uczynek. Ale ty, jak widzę, wciąż jesteś zły na mnie.
— Błaźnie! A kusiłeś ty kiedy takich, co żywią się korzonkami i lata całe modlą się na pustyni, aż ciało ich mchem porośnie?
— Ależ gołąbku. Tem się właśnie głównie trudniłem. O całym świecie zapomnieć można dla jednego z takich. Taka dusza to brylant bezcenny, przedstawiający dla nas tysiąc razy większą wartość od całych konstelacyi gwiezdnych. A wiesz, wśród ludzi takich spotykałem umysły, nie ustępujące ci ani odrobinę pod względem rozwoju (choć temu nie uwierzysz). Nie masz wyobrażenia, jaka bezdeń wiary i niewiary mieścić się może jednocześnie w duszy takiego człowieka. Nieraz o włos prawie tylko znajdują się od najgłębszego upadku na same, zda się, dno.
— Ale mimo, to nie upadają, a ty odchodzisz z nosem.
— Lepiej z nosem, niż wcale bez nosa, jak mówił pewien markiz, którego choroba pozbawiła nosa — zauważył sentencyonalnie gość.
— Głupi żart! — ofuknął go Iwan.
— Przyjacielu, niema się o co gniewać, chciałem cię tylko rozśmieszyć. Ów nieszczęsny markiz zastrzelił się z rozpaczy, a ja byłem przy nim do ostatniej chwili i miałem z tego duży kłopot. Ale, bo widzisz, wszystko zależy od zapatrywania. — Pewna n. p. dzieweczka, Normandka, blondyna cudnej krasy, czy wiesz, co odpowiedziała, gdy robiono jej uwagę, że zbyt często przywodzi ludzi na pokuszenie. — „Ca leur fait tant de plaisir, et à moi si peu de peine”. — Wspaniały krzyk natury, a raczej niewinności. — Nieprawdaż! — Ale widzę znów kręcisz nosem, znów się gniewasz.
— Precz! precz! Odejdź już raz, — jęknął boleśnie Iwan. — Utkwiłeś mi w mózgu, jak nieznośna zmora, a przytem nudzisz mnie tak szalenie, o! gdybym cię mógł raz unicestwić.
— Raz jeszcze proszę cię, staraj się ograniczyć twoje wymagania i nie żądaj odemnie rzeczy wielkich i pięknych, a obaczysz, jak prędko się porozumiemy.
Masz do mnie żal, że nie objawiałem ci się w purpurowym blasku, wśród grzmotów i błyskawic, ze skrzydłami na wpół opalonemi wiekuistym ogniem.
Obrażony jesteś w uczuciach estetycznych i dumie swojej tem, że do tak wielkiego jak ty człowieka, ośmielił się przystąpić taki prosty, ordynarny dyabeł. — Miałem zamiar poprzednio przedstawić ci się pod postacią dymisyonowanego radcy, z orderami lwa i słońca w butonierce, ale cóż, byłem pewien, że rzucisz się na mnie i wybijesz jedynie za to, żem sobie nie przypiął chociażby gwiazdy porannej i Syryusza. A i teraz wciąż nazywasz mnie głupcem. Mój Boże! nie mam wcale pretensyi równać się z tobą rozumem. Mefistofeles zapowiada Faustowi, że robić będzie zło, a robi dobro, to już jego rzecz, ja znowu przeciwnie. — Niema chyba na świecie człowieka, któryby tak gorąco i szczerze kochał prawdę. Byłem przecie świadkiem chwili, gdy Słowo ukrzyżowane wzniosło się w Niebiosa, unosząc na piersiach zbawioną duszę dobrego łotra.
Słyszałem radosne śpiewy cherubinów i hymny pochwalne serafinów, hymny pełne zachwytu, od których zadrżało niebo i wszechświat cały i klnę się na wszystko, że i ja także chciałem się wówczas złączyć z ogólnym chórem i śpiewać z nim razem hosanna! — Już, już, hymn pochwalny wyrywał mi się z piersi, gdy, na nieszczęście, powstrzymał mnie zdrowy rozsądek, najistotniejsza z moich właściwości. — I chwila przeszła. — Bo widzisz, pomyślałem sobie wówczas, co by się stało ze światem, gdybym i ja złączył się z duchami wybranymi. — Wszystko by zgasło, zmartwiało i nie byłoby żadnej akcyi, żadnych ciekawych zawikłań.
— I tak, jedynie obowiązek służby i powinność społeczna zmusiły mnie do stłumienia w sobie lepszych porywów i pozostania w obrzydliwościach grzechu. — Na innych spada blask cnoty i zasługi, mnie zaś jednemu przypadło w udziale poniżenie występku... Nie zazdroszczę wprawdzie nikomu tych sztucznych blasków i nie jestem wcale próżny, dlaczego jednak przeklęty jestem i znienawidzony przez wszystkich? Tego doprawdy nie rozumiem. — Musi w tem być jakaś tajemnica, której mi nie chcą wyjawić.
Bo gdyby mi ją raz odkryto, ryknąłbym wraz z innymi: hosanna! a wtedy koniec wszystkiemu. — Na świecie nie byłoby żadnych stron ujemnych, a skutkiem tego znikłoby wszystko, nawet gazety i dzienniki, bo któżby je wtedy prenumerował.
Wiem, że ostatecznie i ja pogodzę się z koniecznością, odbędę swój kwadrylion i tajemnicę odkryję. Zanim to jednak nastąpi dąsać się muszę i spełniać moje przeznaczenie, gubiąc tysiące, dla zbawienia jednego. — Ile n. p. trzeba było zgubić dusz, splamić uczciwych reputacyi, aby otrzymać jednego sprawiedliwego Joba, z powodu którego oszukano mnie tak haniebnie przed laty.
Słowem, póki się wszystko nie wyjaśni muszą być na świecie dwie prawdy, jedna jakaś ich, zupełnie mi nieznana, druga moja własna, — a niewiadomo jeszcze która lepsza. — Ty śpisz?
— Jeszcze by też! — zgrzytnął Iwan.
Pozbierałeś wszystko, co było we mnie najgłupszego, co odrzuciłem już dawno, jako przeżyte, niepotrzebne i podajesz mi to teraz jako nowość.
— Cóż to? jeszcze ci nie dogodziłem? myślałem, że cię przynajmniej wezmę na literaturę, bo przecież niektóre zwroty udały mi się znakomicie, a tu widzę i to ci nie do smaku. — Zkąd że ten sarkastyczny ton á la Heine? — Czyż nie miałem słuszności?
— Nie, nie miewałem nigdy takich lokajskich myśli; jakim sposobem dusza moja zrodzić mogła takiego, jak ty, fagasa?
— Przyjacielu, znam przecież pełnego nadziei młodzieńca, myśliciela i wielkiego miłośnika sztuk pięknych, który jest autorem cudnego poematu „Wielki Inkwizytor”. Jego tylko miałem na myśli.
— Nie wspominaj mi o wielkim inkwizytorze, — zawołał Iwan, rumieniąc się ze wstydu.
— No! a „Przewrót geologiczny”, to także jego utwór.
— Milcz! bo cię zamorduję.
— Mnie zamordujesz? stary przyjacielu, ale mimo to nie odmówię sobie przyjemności powtórzenia ci tego poemaciku. Szalenie lubię zuchwałe porywy i śmiałe marzenia młodych moich przyjaciół, trawionych żądzą życia. „Tam” myślałeś zeszłej jeszcze wiosny, „tam, gdzieś, gromadzą się ludzie, mówiłeś, którzy chcą wszystko zniszczyć, aby zacząć życie na nowo, prawie od ludożerstwa. Głupcy! czemu mnie nie spytają o radę? Nie potrzeba nic niszczyć, a tylko zniweczyć w człowieku wiarę, a wówczas wszystko rozpadnie się samo przez się. Okres niewiary przyjść musi na ludzi, podobnie, jak przychodzą po sobie coraz to nowe okresy geologiczne. A gdy się to stanie, padnie cały dawny ustrój społeczny i rozpocznie się nowe życie. Ludzie zjednoczą się dla zdobycia tu na ziemi wszelkiego szczęścia, jakie ono dać może, szczęścia, oczywiście, doczesnego. Opanowawszy wolą i nauką wszystkie siły przyrody, dozna człowiek tak dziwnych i rozkosznych uczuć, że wynagrodzą mu one wszystkie dawne marzenia o szczęściu zaziemskiem. Śmierć samą przyjmuje spokojnie, bo życie da mu tyle zdwojonych wrażeń i płomiennych rozkoszy, że nie będzie mógł nawet pamiętać o tem, że trwa ono tak krótko, zaledwie jedno mgnienie”. Tak coś było w tym rodzaju, pamiętasz? Ślicznie pomyślane. — Iwan zamknął oczy obu rękami i patrzył w ziemię, drżąc na całem ciele. Głos mówił dalej.
— To tylko pytanie, myślał mój młody filozof, czy taki okres wogóle kiedykolwiek nastąpi? Jeżeli tak, to rzecz skończona. Ludzkość stworzy sobie sama nowe prawa. Jeżeli jednak ze względu na zakorzenioną głupotę człowieka cała sprawa przewlecze się na jakie tysiąc lat jeszcze, to w takim razie ten, który już dziś poznał prawdę, ma przecie prawo urządzić sobie życie, jak mu się podoba i takiemu „wszystko jest dozwolone”. Nie dość na tem, jeżeli, co bardzo być może, okres taki nigdy nie nadejdzie, to i tak nowy człowiek może się uważać za pana swoich czynności, z których przed nikim nie potrzebuje zdawać sprawy i powinien usunąć z drogi swojej wszelkie przegrody i przeszkody, jakie mu stawiają przyjęte prawa, bo on przecie sam dla siebie prawa ustanowił. Wszystko to bardzo ładnie, ale jeśli człowiek taki zacznie robić łajdactwa, to pocóż mu na to sankcya prawdy, ale taki jest wasz rosyjski współczesny człowiek, że się i na łajdactwo nawet nie zdecyduje, dopóki nie uzyska na nie sankcyi jakiejś zasady.
Gość mówił z coraz to większem krasomówstwem, podnosząc głos coraz bardziej i patrząc urągliwie na Iwana. Ten jednak, dostrzegłszy to, porwał ze stołu szklankę i rzucił ją w głowę mówcy.
— Ach! mais c’est bète enfin! — krzyknął gość, zeskakując z kanapy i strzepując palcami krople herbaty z obryzganego tużurka. — Przypomniałeś sobie widocznie kałamarz Lutra. Czysto kobiecy pomysł. Ja też odrazu poznałem, że udajesz tylko przedemną, żeś sobie uszy zatkał, a naprawdę wszystko słyszysz.
W tej chwili dało się słyszeć stukanie do okna uporczywe i nagłe. Iwan zerwał się, nadsłuchując.
— Idź, otwórz! — doradzał mu gość. — To brat twój, Alosza, przynosi ci ważną i niespodzianą wiadomość. Już ja ci ręczę, że zaszło coś ciekawego.
— Milcz, oszuście! Ja sam wiem, że to Alosza i że nie przychodzi tu bez przyczyny. Z pewnością przynosi jakąś ważną wiadomość.
— Otwórz więc! otwórz mu prędzej, na dworze taka zamieć, a to przecież twój brat. Monsieur sait-il-le temps qi’il fait? C’est a ne pas mettre un chien dehors.
Stukanie trwało wciąż. Iwan chciał biedz do okna, ale czuł się jak spętany. Natężał się ze wszystkich sił, aby zerwać pęta, ale nie mógł tego dokonać. W końcu ostatnim wysiłkiem uwolnił się z więzów i zerwał się, patrząc dziko dokoła. W tej chwili oprzytomniał zupełnie. Ujrzał na stole dwie dogasające świece; szklanka, którą przed chwilą rzucił na swego gościa, stała spokojnie przed nim. Na kanapie, naprzeciw, nie było nikogo. Słychać było tylko wciąż stukanie w okno, nie tak jednak głośne i natarczywe, jak przed chwilą, przeciwnie, ciche i dyskretne.
— To nie był sen, przysięgam, że to nie był sen — powtarzał Iwan, rzucając się ku oknu i otwierając je.
— Alosza, to ty! Mówiłem ci przecie, żebyś dziś nie przychodził. Jeżeli masz co do mnie, to w dwóch słowach powiedz, w dwóch słowach, słyszysz?
— Przed godziną Smerdiakow się powiesił — odpowiedział z za okna Alosza.
— Wejdź na ganek, a otworzę ci zaraz drzwi — zawołał Iwan i pośpieszył na spotkanie brata.
Alosza wszedł i opowiedział Iwanowi, że przed godziną przybiegła do niego Marya Kondratiewna, donosząc o śmierci Smerdiakowa. Opowiadała, że, wszedłszy do jego pokoju, aby sprzątnąć samowar, znalazła go wiszącego na haku. Nie mówiła jeszcze o tem nikomu, a przybiegła prosto do Aloszy, bez tchu prawie i drżąca jak liść.
Alosza zawiadomił natychmiast sprawnika, a gdy weszli z nim razem do mieszkania samobójcy, znaleźli jeszcze wiszącego trupa. Na stole leżała kartka: „Odbieram sobie życie z własnej woli i ochoty, proszę nikogo nie winić”.
Opowiadając to wszystko, Alosza nie spuszczał wzroku z brata, uderzony dziwnym wyrazem jego twarzy.
— Bracie! — zawołał nagle — ty musisz być bardzo chory, patrzysz na mnie, a udajesz, że nie rozumiesz tego, co mówię.
— To dobrze, żeś przyszedł — rzekł głucho Iwan, jakby nie słysząc jego pytania — a wiesz, że ja już wiedziałem, że się on powiesił.
— Od kogo się mogłeś dowiedzieć?
— Nie wiem, t. j. wiem, wiem, od niego. On tu był przed chwilą i mówił ze mną.
Iwan stał pośrodku pokoju, zamyślony, i patrzył w ziemię.
— Jaki on? — pytał Alosza, rozglądając się po pokoju.
— Drapnął już — odparł Iwan, podnosząc głowę i uśmiechając się cicho. — On się ciebie, bracie, boi, tyś duch czysty, cherubin, jak ciebie Dymitr nazywa. A wiesz ty, co to serafiny? Cała konstytucya może. A może cały Wszechświat jest tylko molekułą chemiczną.
— Bracie! — mówił wystraszony Alosza — usiądź, na miłość Boga, uspokój się, tyś chory, masz gorączkę, chcesz, przyłożę ci zimny okład na głowę. Może ci pomoże.
— Daj mokry ręcznik, musi tu gdzieś leżeć, rzuciłem go niedawno.
— Niema go tu, ale znajdę, wiem, gdzie jest — uspokajał go Alosza i przeszedłszy na drugi koniec pokoju wziął z umywalni czysty, zupełnie suchy ręcznik, który tam leżał.
Iwan patrzył na to zdumiony, pamięć zaczęła mu powracać.
— Słuchaj! — rzekł, wstając. — Przed godziną zmoczyłem ten ręcznik wodą i przyłożyłem do głowy, a potem rzuciłem na podłogę. Jakim sposobem jest obecnie suchy? — nie było tam drugiego.
— Przykładałeś sobie ręcznik do głowy? — pytał Alosza.
— Ależ tak, przed godziną.
Po chwili dodał:
— Dlaczego świece wypalone? Czy to już późno?
— Północ już — odparł Alosza.
— Nie! nie! — zawołał nagle Iwan — to nie był sen. On tu był, siedział tu, na tej kanapie. W chwili, gdyś stukał do okna, rzuciłem w niego szklanką.
Przychodził i pierwej, ale wtedy spałem. To jest nie spałem, ale widzisz, ja teraz miewam takie sny, jakby nie sny, a widzenia na jawie. Ale dziś on tu był, siedział tu, na tem miejscu. On jest głupi, o, strasznie głupi — zaśmiał się znów Iwan i chodzić zaczął po pokoju.
— Kto głupi? O kim ty mówisz, bracie? — pytał niespokojnie Alosza.
— Dyabeł! Znęcił się do mnie i chodzi, był już dwa, czy trzy razy. Śmiał się dziś ze mnie, że mnie to gniewa, że odwiedza mnie w postaci prostego dyabła, nie jako szatan ze skrzydłami, opalonemi w płomieniach, ukazujący się wśród gromów i błyskawic. Ale bo też z niego, w istocie, prostacki, podły dyabeł, całkiem licha figura. Samozwaniec. Z pewnością musi mieć pod suknią długi, bury ogon.
Ale słuchaj, Alosza, tyś pewnie zziębnięty, na dworze taka zamieć. C’est a ne pas mettre un chien dehors.
Alosza prędko pobiegł do umywalni, umoczył ręcznik w zimnej wodzie, zmusił Iwana, aby się położył i dał mu zimny okład na głowę.
— Słuchaj! — mówił dalej Iwan, który stał się raptem bardzo rozmowny — co ja ci mówiłem o Lizie? Coś złego, zdaje mi się, ale to nieprawda. Liza mi się podoba. Kati się boję, ona jutro rzuci mnie i podepcze. Ona myśli, że zazdrosny jestem o Dymitra i gubię go umyślnie, ale przekona się, że to nieprawda.
Jutro sąd, krzyż biorę na siebie. Ale czy wiesz, że nie odbiorę sobie życia? Nie byłbym do tego zdolny. Nie dlatego, ażebym się bał, tchórzem nie jestem, ale z powodu żądzy życia.
Skąd ja wiedziałem, że Smerdiakow się powiesił? Ach! to on mi powiedział.
— To ty naprawdę wierzysz, że tu ktoś był? — pytał Alosza.
— Tu, na tej kanapie, ty go spłoszyłeś, Alosza, on się ciebie boi i znikł, skoroś tylko tu wszedł.
Lubię patrzeć na ciebie, Alosza, lubię twoją twarz, czy wiedziałeś o tem? A wiesz, a wiesz? On, to właściwie ja sam, t. j. wszystko to, co we mnie najgłupsze, najniższe, najpodlejsze.
Nazwał mnie romantykiem, chociaż to blaga. Głupi jest bardzo, ale tem właśnie bierze, a chytry przytem, wiedział na co mnie brać, dokuczał mi wciąż, że waham się, niewiedząc czy to sen, czy prawda, i tem zmusił mnie do słuchania swojej paplaniny.
Przytem jednak powiedział mi o mnie kilka prawd, na które sambym się nigdy nie zdobył.
Czy wiesz, Alosza? — mówił dalej Iwan całkiem seryo i jakby poufnie. — Bardzobym chciał, żeby to był naprawdę on, a nie ja.
— Zmęczył cię bardzo — zauważył ze współczuciem Alosza.
— Dokuczał mi bardzo. „Sumienie, cóż to sumienie? — mówił — samiśmy je wymyślili, to stare nawyknienie ludzkości, od siedmiu tysięcy lat, pozbędziemy się go, a będziemy wolni.” To on tak mówił, wszystko on.
— On, ale nie ty! — zawołał z zapałem Alosza. — Zapomnij o nim, bracie, niech przepada, a z nim wszystko, co dręczy cię i co przeklinasz.
— Zły jest przytem, szydził ze mnie z taką zuchwałością — mówił Iwan z obrazą w głosie. — Spotwarzał mnie w oczy. „Ty — mówił — pójdziesz jutro ogłosić światu, że sługa na twój rozkaz zamordował ojca.”
— To nieprawda! — przerwał mu żywo Alosza.
— Ale on tak twierdzi, a on wie, co mówi. Zarzucał mi, że chcę spełnić jutro akt cnoty, a w cnotę nie wierzę. Takie mi rzeczy mówił.
— Słuchaj, bracie, to sen — uspokajał go Alosza. — Chory jesteś, zmęczony, masz gorączkę.
— Ale nie, on, on mówił o mnie.
„Pójdziesz — mówił — przed Dumę i powiesz, żeś ty zabił, choć w duszy czujesz strach. Chcesz, żeby cię chwalili i podziwiali, mówiąc: morderca wprawdzie, ale jaki szlachetny, wspaniałomyślny, brata chciał ocalić i przyznał się.
Ale to fałsz! — zawołał nagle Iwan, błyskając oczami.
Skłamał to wszystko. Nie chcę pochwały motłochu, nie dbam o nią. Za to kłamstwo rozgniewałem się tak, że rzuciłem na niego szklanką, która roztłukła się o jego mordę.
— Bracie, uspokój się, przestań — błagał Alosza.
— Umie on dręczyć, — mówił dalej Iwan. — Wiem już teraz, poco przychodzi. „Idziesz z dumy, mówił mi, z pychy się chcesz oskarżyć, aby cię chwalono, ale na dnie duszy masz nadzieję, że Smerdiakowa skażą na ciężkie roboty, ciebie zaś potępią tylko moralnie, (tak ze mnie szydził). Ale teraz, gdy się Smerdiakow powiesił, będziesz musiał iść sam i pójdziesz, a dlaczego pójdziesz?” To straszna rzecz Alosza, takie pytania, nie znoszę, żeby mi je zadawano.
— Bracie! — przerwał Alosza, który pomimo przerażenia, miał jeszcze wciąż nadzieję, że uda mu się przywrócić Iwana do przytomności. — Jakim sposobem on ci mógł mówić, że się Smerdiakow powiesił, skoro oprócz mnie nikt o tem jeszcze nie wiedział?
— Ale on wiedział, — odparł stanowczo Iwan — i przyszedł mi to oznajmić. — Idziesz, mówił mi, choć nie wierzysz w cnotę i choć wiesz, że ci nikt nie uwierzy. Pocóż więc się tam wleczesz? skoro wiesz, że ofiara twoja nikomu się nie przyda. Całą noc wahać się będziesz, iść? czy nie iść? a przecież w końcu pójdziesz. Dlaczego? bo nie będziesz śmiał nie pójść. — A dlaczego nie będziesz śmiał? Zgadnij, w tej chwili ty wszedłeś, a on znikł. — Tchórzem mnie nazwał, Alosza. — „Nie takim, jak ty, orłom wzlatywać nad ziemią”. To mi jeszcze dodał na odchodnem.
Smerdiakow także nazwał mnie tchórzem. Muszę go zabić. Kitia pogardza mną, widzę to już od miesiąca. I ty pogardzasz mną, Alosza, dlatego nienawidzieć cię będę znów. I tamtego potwora nienawidzę, t. j. Dymitra, nie myślę go zbawiać, niech zgnije w kopalniach. Hymn swój niech śpiewa. — Ach! pójdę jutro i wszystkim im w oczy plunę.
Zerwał się, a zrzuciwszy z głowy mokry ręcznik, biegać zaczął po pokoju szybkim krokiem. Alosza zrozumiał, że Iwan ulegać musi w tej chwili jednej z tych halucynacyi, o których wspominał. Chciał pobiedz po doktora, ale bał się zostawić brata samego. Iwan tymczasem mówił coraz więcej, ale zupełnie już bez związku, wymawiając słowa coraz mniej wyraźnie. W końcu zachwiał się i byłby z pewnością upadł, gdyby Alosza nie podbiegł w porę. Udało mu się zaprowadzić go do łóżka i ułożyć do snu. — Po niejakim czasie chory zasnął głęboko. Alosza przesiedział nad nim dwie godziny, nasłuchując oddechu, który zdawał się być równy i spokojny. — Wtedy Alosza położył się na kanapie, pomodliwszy się wpierw za braci.
Rozumiał pasowanie się Iwana. „Męki zbudzonego sumienia i dumne postanowienie. Bóg i Jego prawda, którą dotąd odrzucał, oblegają to harde serce, które poddać się nie chce, ale Bóg zwycięży ostatecznie” — myślał Alosza.
„Albo więc brat mój podniesie się w świetle prawdy, albo zginie pod ciężarem nienawiści, mszcząc się sam na sobie za to, że służyć musi temu, w co nie może uwierzyć.” Na tę myśl, Alosza uśmiechnął się gorzko i pomodlił się osobno za Iwana.





ROZDZIAŁ DZIESIĄTY.

Omyłka sądu.

Na drugi dzień po dopiero co opowiedzianych wypadkach, o godzinie dziewiątej przed południem, rozpoczęła się rozprawa sądowa, w sprawie Dymitra Karamazowa. Sprawa ta nabrała wielkiego rozgłosu w całej Rosyi i w dzień sądu wiele osób zjechało umyślnie, aby być świadkiem procesu. Przybyło kilku adwokatów i wyższych urzędników, a także wiele dam żądnych ciekawego widowiska. Rozchwytano bilety wejścia, a sala była przepełniona. Połowę publiczności stanowiły kobiety. Było ich mnóstwo na galeryi, niektóre bardzo postrojone, większość jednak zapomniała nawet o strojach, pochłonięta gorączkową, chorobliwą prawie ciekawością. Charakterystycznem było, że wszystkie prawie kobiety były po stronie Dymitra i pragnęły jego uwolnienia. Wiedziano o rywalizacyi dwóch kobiet i zajmowano się niemi żywo. Zwłaszcza Katarzyna Iwanówna była przedmiotem ogólnej ciekawości. Opowiadano rozmaite zadziwiające szczegóły o niepohamowanej namiętności z jaką kochała Dymitra, przypuszczano, że w razie wysłania go na Sybir, pójdzie za nim i poślubi go gdzieś pod ziemią. Gruszę znano w mieście i kobiety dziwiły się powszechnie, jak można było kochać się w takiej pospolitej i wcale nieładnej mieszczance mając do wyboru tak piękną, skoligaconą pannę, jak Katarzyna. Oczekiwano z upragnieniem spotkania się rywalek w sądzie. Mnóstwo żon pokłóciło się z mężami z powodu Dymitra, względem którego wszyscy prawie mężczyzni usposobieni byli bardzo nieprzychylnie i pragnęli dla niego kary i surowego wyroku. Prawda, że Mitia zdążył obrazić wielu z nich. Adwokaci tylko nie zajmowali się wcale moralnem znaczeniem procesu, interesując się tylko prawną jego stroną. Wszyscy byli bardzo przejęci przyjazdem Fediukowicza, znakomitego obrońcy z Petersburga.
Opowiadano sobie także, że proces Dymitra, zwany w całej Rosyi sprawą Karamazowych, służyć ma jako pole popisu dla prokuratora, który chce przy tej sposobności powetować sobie jakieś dawniejsze niepowodzenie. Miał się tylko bardzo obawiać Fediukowicza, z którym się znał jeszcze w Petersburgu, gdzie się kiedyś podobno poróżnili tak, że teraźniejsze ich spotkanie w sądzie, miało się stać jakby pojedynkiem prawniczym, przy którym mieli obaj rozwinąć wszystkie swoje zasoby umysłowe. Okoliczność ta przyczyniła się jeszcze bardziej do zwiększenia rozgłosu sprawy i zaostrzenia ciekawości widzów.
Wobec tego, wielka sala sądowa, wypełniona była po brzegi, na parę godzin jeszcze przed rozpoczęciem rozprawy. Członkowie sądu siedzieli na podwyższeniach, na prawo zaś od ich siedzeń przygotowany był stół i dwa rzędy krzeseł dla przysięgłych. Na lewo było miejsce oskarżonego i jego obrońcy. Pośrodku stół, na którym, złożone były wszystkie przedmioty, należące do materyału dowodowego, a więc, szlafrok Fedora Pawłowicza, obficie zbroczony krwią, mosiężny tłuczek, którym miano dokonać morderstwa, koszula i tużurek Dymitra, również splamione krwią, także skrwawiona chustka, zaskorupiała już zupełnie i pożółkła. Dalej koperta w której złożone były pieniądze dla Gruszy i wstążeczka, służąca do jej związania.
O godzinie dziewiątej sąd zjawił się w komplecie. Przewodniczący, człowiek lat około pięćdziesięciu, z siwiejącymi krótko przystrzyżonymi włosami, przyozdobiony był wstęgą niewiadomo jakiego orderu. Prokurator był nadzwyczaj blady, prawie zielony, zdawało się, jakby schudł przez jedną noc, przygotowując się do swojej mowy. Przewodniczący rozpoczął rzecz, zapytując prystawa, czy wszyscy przysięgli są obecni? Było ich dwunastu. Czterech drobnych urzędników, dwóch kupców, sześciu chłopów i mieszczan. Patrząc na nich, wiele osób z publiczności zadawało sobie pytanie, jakim sposobem ludzie, tak mało oświeceni, będą w stanie wydać wyrok, w sprawie tak skomplikowanej? Co mogą wiedzieć o psychologicznej stronie procesu ci kupcy, urzędnicy, a zwłaszcza ci chłopi? Mimo jednak tego niepoczesnego wyglądu, twarze przysięgłych wyrażały powagę i przejęcie się, były też przeważnie posępne i zachmurzone.
Przewodniczący otworzył posiedzenie, ogłaszając obecnym fakt zamordowania tytułowanego radcy, Fedora Pawłowicza, poczem wprowadzono Dymitra. Na jego widok w sali zapanowała taka cisza, że, zda się, słyszećby można przelatującą muchę. Mitia nie wywarł sympatycznego wrażenia. Ubrany był z wyszukaną elegancyą, w garnitur świeży, jak z igły, sprowadzony umyślnie z Moskwy, śnieżnej białości koszulę i czarne rękawiczki. Wszedł do sali swymi metrowymi krokami, patrząc nieruchomo przed siebie i usiadł na przeznaczonem sobie miejscu. Za nim postępował obrońca jego, słynny Fetiukowicz, za którego wejściem cichy szmer podziwu przebiegł po sali. Ów Fetiukowicz był to długi chudy człowiek, na długich chudych nogach, z niesłychanie długimi i cienkimi palcami. Cerę miał ziemistą, włosy krótko ostrzyżone, na wąskich jego wargach igrał nieustannie sardoniczny uśmiech. Twarz miałby nawet sympatyczną, gdyby nie oczy małe i bez wyrazu, osadzone bardzo blisko siebie, i przedzielone tylko cieniutką kreską wydłużonego wąskiego nosa. Wogóle fizyonomia ta miała w sobie coś uderzająco ptasiego. Był ubrany równie wykwintnie, jak podsądny, we fraku i w białym krawacie.
Na pierwsze pytanie, zadane sobie, kim jest? i jak się nazywa? Mitia odpowiedział dziwnie głośno, aż przewodniczący poruszył się niecierpliwie i spojrzał na niego ze zdziwieniem. Odczytano listę świadków. Okazało się, że brakuje czterech, Mjusowa, pani Chachłakow, Maksymowa i wreszcie Smerdiakowa, o którego samobójstwie dowiedziano się dopiero w tej chwili. Usłyszawszy tą wiadomość, Mitia zawołał ze swego miejsca:
— Pies był! i zginął jak pies.
Przewodniczący przywołał go surowo do porządku, zapowiadając, że w razie, gdyby podobny wybryk się powtórzył, zmuszony będzie użyć przeciw oskarżonemu jaknajsurowszych środków. Mitia nie okazał skruchy, przyrzekł jednak, że na przyszłość postara się powściągnąć. Krótki ten epizod wypadł dla niego niekorzystnie w opinii publiczności i sędziów przysięgłych. Pod tem nieprzychylnem wrażeniem zaczęło się odczytywanie aktu oskarżenia.
Akt oskarżenia był krótki, ale dokładny. Przedstawiał sprawę w głównych, najważniejszych zarysach, wyjaśniając motywy prawne, dla których oskarżony stawiony był przed sądem. Mimo tę zwięzłość, odczytanie aktu wywarło bardzo głębokie wrażenie; cała rodzina Karamazowych stanęła znów jak żywa przed oczyma, oświetlona fatalnem światłem nieodwołalnej konieczności. Po ukończeniu czytania przewodniczący spytał donośnym głosem:
— Czy oskarżony przyznaje się do winy?
Na to Mitia wstał z miejsca i rzekł:
— Uznaję się winnym pijaństwa, rozpusty, lenistwa, choć chciałem właśnie stać się człowiekiem w chwili, w sekundzie nawet, w której podcięła mnie ręka losu. Ale śmierci starca, śmierci ojca mego i wroga nie jestem winien. Nie ograbiłem go też. Dymitr Karamazow może być zbrodniarzem, ale nie złodziejem.
Krzyknął to wszystko jednym tchem, poczem usiadł. Przewodniczący upomniał go znów, aby odpowiadał ściśle na pytania, nie pozwalając sobie na żadne zboczenia.
Wtedy wprowadzono świadków i odebrano od nich przysięgę, od której wolni byli bracia oskarżonego. Potem miało nastąpić przesłuchanie świadków.
Od początku rozprawy rzucała się w oczy niezmierna siła faktów, obciążających oskarżonego, a, co zatem idzie, ogromna nierówność środków walki, wypadająca na niekorzyść obrony. Cała publiczność przekonana była o winie Dymitra i rozumiano, że obrona będzie tylko czczą formalnością. Mimo to, kobiety były pewne, że Mitia zostanie uniewinniony, w myśl nowych idei i poglądów humanitarnych. Uważały Dymitra za winnego i nawet wcale nie pragnęły widzieć go niewinnym, to przecież zepsułoby efekt, który w takim tylko razie byłby naprawdę silny, gdyby wyrok uwalniający wyrzeczony został nad prawdziwym przestępcą. Męzka połowa audytoryum interesowała się głównie walką pomiędzy prokuratorem a obrońcą. Gubiono się w domysłach, na jakie sposoby weźmie się Fediukowicz dla uratowania sprawy, tak z góry przesądzonej i skazanej na niepowodzenie. Zauważono odrazu, że, przesłuchując świadków, których zeznania najbardziej obciążały podsądnego, obrońca umiał ich doskonale podchwytywać i zbijać z tropu, a przedewszystkiem obniżał znaczenie ich zeznań, wykazując bardzo zręcznie słabe strony ich umysłu i charakteru, co zdawało się wynikać samo z siebie.
Gdy np. przesłuchiwano Grigora, którego świadectwo o otwartych drzwiach było najważniejszem świadectwem przeciw Miti, Fediukowicz zaczął go dopytywać o szczegóły, na pozór mało znaczące. Zapytał np., czy widział sam owe trzy tysiące, przeznaczone dla Gruszy, w kopercie związanej wstążką. Grigor odpowiedział, że pieniędzy tych ani koperty nie widział wcale, a dopiero później, w czasie procesu, usłyszał o nich poraz pierwszy. Pieniędzy tych nie widział zresztą żaden ze świadków, na co obrońca zwrócił z naciskiem uwagę sądu.
— Teraz, — rzekł znów Fediukowicz do Grigora — pozwólcie, że zapytam was, z czego zrobiony był ów napój, czy lek, którym was żona napoiła w dzień śmierci waszego pana?
Grigor spojrzał tępym wzrokiem na pytającego i milczał chwilę, potem rzekł:
— Były tam różne zioła, szałwia.
— Tylko szałwia?
— A jeszcze liście babki.
— I może pieprz?
— Był i pieprz.
— I to wszystko na gorzałce?
— Na spirytusie.
W sali dał się słyszeć przytłumiony śmiech...
— Zatem żona wasza natarła was tym dekoktem, resztę zaś, pozostałą w butelce, wypiliście na sen? Przytem żona wasza wymawiała jakieś, sobie tylko znane, zaklęcia?
— Wypiłem — odparł Grigor.
— A dużo tam tego było? Kieliszek może, co?
— Była szklanka.
— Szklanka? widzicie, a może i półtorej szklanki. To nieźle uraczyliście się... Wypiwszy półtorej szklanki spirytusu, możnaby dojrzeć otwarte wrota do raju, a cóż dopiero drzwi, prowadzące do ogrodu.
Grigor milczał. Teraz dopiero zaczynał rozumieć. Wśród publiczności dał się znów słyszeć coraz to głośniejszy śmiech.
Przewodniczący gniewał się i przywoływał do porządku.
— A czy pamiętacie, — badał dalej Fediukowicz, oplątując coraz bardziej swoją ofiarę — czy w chwili, gdyście obaczyli owe drzwi otwarte, nie chciało się wam bardzo spać?
— Stałem na nogach — odparł Grigor.
— To jeszcze niedowiedzione, czy i stojąc na nogach, nie mieliście chętki do snu. Czy bylibyście, naprzykład, w stanie odpowiedzieć, gdyby was kto wtedy zapytał, który mamy teraz rok?
Okazało się, że Grigor i w tej chwili nie wiedział, w którym roku ery chrześcijańskiej żyje obecnie.
Grigor był zupełnie zbity z tropu i patrzył tępym wzrokiem na swego dręczyciela. Fediukowicz spytał go jeszcze:
— A możecie powiedzieć, ile macie palców u rąk?
— Ja prosty człowiek — odparł na to stary — i jeżeli podoba się władzom wyśmiewać się ze mnie, to muszę to znosić.
Odpowiedź ta osadziła trochę Fediukowicza, tembardziej, że i przewodniczący wmieszał się, upominając obrońcę, aby nie zadawał bałamutnych pytań.
Na to obrońca skłonił się z godnością i oświadczył, że ukończył już badanie tego świadka. Swoją drogą, odpowiedzi Grigora wzbudziły tak w publiczności, jak i w przysięgłych pewne wątpliwości co do jego zeznań, przez co cel obrońcy został dopięty.
— Prócz otwartych drzwi, wszystko prawda, co mówił — zawołał ze swego miejsca Mitia. — Że hodował mnie dzieckiem, a teraz przebaczył mi, żem go pobił, za to wdzięczny mu jestem, a sam zaświadczam, że uczciwy był przez całe życie, a ojcu memu wierny, jak osiemset pudlów.
— Oskarżony! proszę się powściągać w mowie — zawołał srogo przewodniczący.
— Cóż to! czy ja pies? — warknął oburzony Grigor.
— Jeżeli nie ty, to z pewnością ja — krzyknął znów ze swego miejsca Mitia. — Postępowałem jak pies i z tobą i ze starym Ezopem.
— Z kim? z kim? — pytał surowo przewodniczący.
— Z moim ojcem, Fedorem Pawłowiczem.
— Sam sobie tylko pan szkodzi takiem zachowaniem się — zgromił go znowu przewodniczący.
Podobnie również odbyło się badanie świadka Rakitina, którego zeznania były także bardzo obciążające dla Miti. Okazało się wtedy, jak zadziwiająco prędko zaznajomił się obrońca z najdrobniejszymi szczegółami, dotyczącymi swojego klijenta. Rakitina uważał prokurator za pierwszorzędnej wartości świadka. Okazało się istotnie, że człowiek ten wiedział wszystko i o wszystkiem. Wszędzie był, z każdym rozmawiał, wszystko widział. Wprawdzie tak samo, jak inni nie miał sposobności oglądać naocznie owych trzech tysięcy, ale słyszał o nich, a o całej rodzinie Karamazowych posiadał najdokładniejsze informacye. Uważał on, że zbrodnia, popełniona przez Dymitra, była koniecznem następstwem ogólnego stanu Rosyi, przestarzałych praw i zastarzałych przesądów. Słowem, wsiadł na wysokiego konika i poraz pierwszy zwrócił na siebie uwagę ogółu. Prokurator wiedział, że Rakitin pisze społeczne studyum na tle wypadków, zaszłych w rodzinie Karamazowych i ma zamiar ogłosić tę pracę w jednym ze stołecznych dzienników. Wogóle, zeznania Rakitina wprawiły w podziw publiczność głębokością myśli i szlachetnością formy, parę razy nawet dały się słyszeć oklaski, zwłaszcza w miejscach, gdzie była mowa o zastarzałych przesądach, panujących w Rosyi. Rakitin, upojony powodzeniem, zapędził się trochę za daleko, a mówiąc o Gruszy, używał wyrażeń bardzo pogardliwych i ta drobna okoliczność zgubiła go. Gdy przyszła kolej na badanie go przez obrońcę, ten zwrócił się do niego pełnym szacunku tonem i spytał go z zagadkowym uśmiechem, czy to on jest autorem cennej biografii błogosławionej pamięci starca Zosimy?
— Pisałem te notatki, nie przeznaczając ich do druku — odparł cokolwiek zmieszany Rakitin.
— To nic nie znaczy; dzieła takiego, jak pan, myśliciela, nie powinny być stracone dla ogółu, to też i broszura pańska rozeszła się bardzo szeroko (broszura była pisana w duchu bardzo zachowawczym, zupełnie przeciwnym teraźniejszym zeznaniom Rakitina). Nie o tem zresztą chciałem mówić — ciągnął dalej obrońca z wielką kurtuazyą — o ile wiem, pan należał także do blizkich znajomych pani Swietłowej (okazało się, że Gruszeńka nosiła nazwisko Swietłowej, o czem nikt w mieście pierwej nie wiedział).
— Nie mogę odpowiadać za wszystkie moje znajome — odparł wymijająco Rakitin. — Byłem młody...
— Rozumiem, rozumiem — przerwał obrońca, jakby sam zmieszany poruszeniem tak drażliwego tematu. — Chciałem tylko pana zapytać, czy jest panu wiadome, że przed dwoma miesiącami pani Swietłowa pragnęła koniecznie widzieć u siebie najmłodszego z braci Karamazowych, który był wówczas jeszcze klerykiem. Podobno pan, czyniąc zadość jej życzeniu, przyprowadziłeś go do niej istotnie.
— Pani Swietłowa przyrzekła panu 25 rb. za wprowadzenie do jej domu Aleksego Fedorowicza, a gdyś go pan istotnie przyprowadził, spełniła obietnicę i pieniądze te panu dała. Pan je wziąłeś, nieprawda?
— To był żart, — bronił się Rakitin, — zresztą nie widzę, jaki to ma związek... Wziąłem te pieniądze dla żartu, aby je potem oddać.
— W każdym razie, nie zwróciłeś ich pan dotąd.
— To nic niema do rzeczy, nie myślę odpowiadać na podobne pytania.
Tu zmieszał się przewodniczący, ale wtedy obrońca oświadczył, że skończył już badanie świadka Rikitina, i ten zniknął z widowni cokolwiek skonfundowany. Obrońca powiódł wzrokiem za odchodzącym, a potem spojrzał na publiczność, jakgdyby mówiąc „Patrzcie tylko, jakich to świadków przedstawia oskarżyciel”. W istocie Rakitin został zupełnie strącony z piedestału, a wrażenie wyższej szlachetności, z jaką się z początku zaprezentował, było zupełnie zniszczone. Nie obeszło się też bez wmieszania się Miti, który nie mógł darować Rakitinowi lekceważącego tonu przy wzmiance o Gruszy. To też gdy przewodniczący zwracał się do niego z pytaniem, czy nie chce dodać coś ze swej strony, Mitia zawołał natychmiast:
— To typowy Barnard, marny karyerowicz, pożyczał odemnie pieniądze teraz, nawet w więzieniu; nie wierzy w Boga, a pisze żywoty świętych, naciąga w ten sposób wielebnego przeora.
Przewodniczący upomniał Mitię, aby nie odstępował od rzeczy, ale Rakitin był dobity w opinii publiczności.
Następnie wprowadzono dymisyonowanego kapitana Śniegirowa, tego samego, którego Mitia wyrzucił z restauracyi, ale i jego przesłuchanie nie powiodło się, mimo że prokurator liczył na nie bardzo.
Eks-kapitan przyszedł brudny, oberwany, w zabłoconych butach i, nie bacząc na dostojność miejsca i chwili, okazał się najzupełniej pijany. Gdy prokurator zażądał od niego opisu krzywdy, jakiej doznał od Miti, kapitan nie chciał odpowiadać i mruczał tylko pod nosem.
— Bóg tam z nim, Iliuszka nie kazał mówić, Bóg niech sam sądzi.
— Kto panu zabrania mówić?
— Iliuszeczka, synek mój umierający.
Rzekłszy to, eks-kapitan ryknął wielkim płaczem i zwalił się z nóg u stóp przewodniczącego. Wyprowadzono go co prędzej wśród śmiechu publiczności i w ten sposób efekt, przygotowany przez prokuratora, chybił zupełnie.
Przyszła wreszcie kolej na Tryfona Borysicza. Obrońca zastosował i do niego swoją metodę. Tryfon Borysicz był niebezpiecznym świadkiem, bo wyliczał najdokładniej, co do grosza prawie, że Mitia za pierwszą bytnością w Mokroje wydać musiał co najmniej trzy tysiące.
— Na same cyganki kilkaset rubli wyrzucił. A ile pomiędzy chłopów rozdał, nie kopiejkami, ale po 25 rubli do ręki im wtykał, a ile mu skradli, tego nie zliczy. Parszywy u nas naród, złodzieje wszystko i zbóje, sumienia nie mają, Boga się nie boją. — Dowodził wszystkiego cyframi, z których wynikało, że Mitia nie mógł w żaden sposób zaoszczędzić wówczas półtora tysiąca, co było jedyną prawie podstawą obrony. Zeznanie oberżysty było po prostu przygniatające dla oskarżonego. Gdy jednak przyszła kolej na obrońcę, ten, nie bawiąc się w inne szczegóły, zajął się wyłącznie sprawą stu rb., które Mitia zgubił wówczas, a które miały się dostać do rąk Tryfona Borysicza.
Ten przeczył z początku, ale gdy sprowadzono dwóch chłopów, którzy zaświadczyli, że sami podjęli owe sto rubli i oddali je Tryfonowi Borysiczowi, który dał im za to po rublu znaleźnego, musiał się przyznać, broniąc się tylko niepewnie, że pieniądze owe oddał Miti, o czem on, prawdopodobnie, nie pamięta, bo był wtedy zupełnie pijany. Z przebiegu więc badania widać było jasno, jak na dłoni, że szanowny Tryfon Borysicz zataił znalezione pieniądze, wobec tego całe zeznanie jego traciło ogromnie na powadze. To samo stało się i z wielbicielem Gruszy, który z początku stawiał się bardzo butnie i z wielką godnością, gdy jednak skutkiem zeznania Kałganowa dowiedziono mu oszustwa przy grze w karty, odszedł zawstydzony, wśród śmiechu publiczności. W ten sposób obrońca zdyskredytował wszystkich prawie świadków strony przeciwnej. Widząc to, adwokaci i juryści rozkoszowali się po prostu artystycznie prowadzoną obroną, wszystko to jednak nie odpierało jeszcze dostatecznie ogromu obciążających faktów, to też prawdopodobnie „wielki mag”, t. j. Fediukowicz, musiał mieć jakiś inny ukryty plan, na którym opierał spokój swój i pewność siebie.
Nastąpiła teraz ekspertyza lekarska, która jednak nie wywarła żadnego wpływu na przebieg procesu.
Obrońca zdawał się to rozumieć i nie przykładał do aktu tego żadnej prawie wagi. Ekspertów było trzech. Stary lekarz miejski, dr. Hercenszube, asystent jego, dr. Warwiński i trzeci znakomity doktór, przybyły z Moskwy, a raczej sprowadzony stamtąd przez Katarzynę Iwanównę. Pierwszy przemawiał stary Hercenszube, Niemiec, oddawna już osiadły w Rosyi, którego wszyscy lubili bardzo i szanowali. Staruszek był dobry, ludzki i rozumny człowiek, tylko bardzo uparty w raz powziętem mniemaniu.
Oświadczył on odrazu, że umysł podsądnego uważa za nienormalny i że zresztą nienormalność ta uderza w całem jego zachowaniu się. Gdy go pytano, w czem upatruje ową nienormalność, odpowiedział na to, że np. oskarżony wszedł teraz do sali, stąpając jakoś dziwnie, jak żołnierz, że wzrok utkwił nieruchomo przed siebie, podczas gdy, zdaniem jego, powinien raczej patrzeć na lewo, gdzie siedzą damy, gdyż był on zawsze wielkim przyjacielem płci pięknej. Opinię tę wygłosił staruszek zupełnie poważnie, co wywołało żartobliwe szepty wśród publiczności.
Znakomity moskiewski doktór uważany za powagę lekarską, oświadczył bardziej jeszcze stanowczo, że oskarżony ma umysł nienormalny. Mówił dużo i uczenie, utrzymując wciąż, że w chwili popełnienia zbrodni, oskarżony musiał być w afekcie, wogóle ciągle używał wyrażeń „afekt” i „mania”. Za dowód nienormalności uważał używanie przez Mitię jakichś nie zrozumiałych określeń, jak n. p. „Bernard” i t. d. Mania jego miała przedewszystkiem dotyczyć owych trzech tysięcy, o których Mitia nie był w stanie mówić spokojnie, podczas kiedy wszystkich innych zarzutów słuchał zupełnie bez gniewu. „Co się zaś tyczy mniemania uczonego mego kolegi, — dodał, zwracając się, nie bez ironii, do doktora Hercenszube, — że oskarżony powinien patrzeć na lewo, to ja przeciwnie sądzę, że o ile byłby normalny, powinienby raczej patrzyć na prawo, szukając wzrokiem swego obrońcy, od którego cały los jego zależy”.
Przyszła teraz kolej na młodego doktora Warwińskiego, który całkiem niespodzianie wyraził zdanie, zupełnie przeciwne wygłoszonym poprzednio. Utrzymywał mianowicie, że oskarżony ma umysł najzupełniej jasny i normalny, chociaż przed katastrofą mógł się znajdować w silnem nerwowem rozdrażnieniu, wynikającem z całkiem naturalnych przyczyn, np. z zazdrości, gniewu, pijaństwa, i t. p. — Nie może tu być mowy o żadnym afekcie, lub manii. „Jeżeli mi zresztą wolno wyrazić skromne moje zdanie, — dodał wreszcie, — to powiem, że, wchodząc do sali, oskarżony powinien był właśnie patrzeć prosto przed siebie nie zaś na lewo, lub na prawo, bo przed nim siedzieli sędziowie i przysięgli, od których obecnie los jego zależy, i że właśnie to jego patrzenie przed siebie dowodzi normalności jego umysłu” zakończył z pewnym zapałem młody lekarz.
— Brawo! doktorze, brawo! — zawołał Mitia, — właśnie tak jest, jakeś to pan powiedział.
Tego samego zdania była i publiczność, która nie wierzyła bynajmniej w obłęd Dymitra.
Po ukończonej ekspertyzie dr. Hercenszube wystąpił znowu w nowej roli, jako świadek. Tu całkiem niespodzianie zeznania jego wypadły na korzyść Miti.
Stary doktór znał go od dzieciństwa i, wspominając dawne czasy, uległ nagle mimowolnemu rozrzewnieniu. Mówił on po rosyjsku dużo i płynnie, ale akcentem cudzoziemskim i używając niekiedy niemieckich wyrażeń tam, gdzie mu brakowało słów.
— Biedny młodzieniec nie zasłużył jednak na los, — przemówił wśród badania, — bo od dzieciństwa okazywał dobre i czułe serce. Ale, jak mówi ruskie przysłowie: „lepiej dwa rozumy, niż jeden” (staruszek lubił bardzo przytaczać rosyjskie przysłowia, które zwykle przekręcał).
— No i cóż te dwa rozumy? — nalegał niecierpliwie prokurator, słuchający niechętnie naiwnych wywodów starego doktora.
— A tak właśnie mówię, dobry jest jeden rozum, jeszcze lepiej dwa, ale do tego biedaka nikt nie przyszedł z rozumnem słowem, a jego własny rozum powędrował gdzieś „spazieren”.
— Jak to powędrował?
— Tak, gdzieś zawędrował, że się mu zupełnie zgubił, ztąd i wszystko poszło, a dobre było z niego dziecko. Pamiętam go ot takim pędrakiem, jak biegał boso w porteczkach na jednej szelce, w domu ojca, gdzie nikt o niego nie dbał.
Przyszło mi wtedy na myśl, czyby nie kupić chłopcu funt tego, co to dzieci tak lubią... Jakże się to po rosyjsku nazywa, — pytał doktór rozłożywszy ręce. — Takie, co to na drzewie rośnie i obijają to, a potem zbierają.
— Jabłka może?
— O nie, nie, jabłka to się na dziesiątki kupuje, a nie na funty. To takie drobne, co się do ust wkłada, a potem trrach!
— Orzechy?
— Aha, tak, tak, orzechy.
Więc przyniosłem mu funt orzechów, bo trzeba wiedzieć, że temu dziecku nikt nigdy nic nie kupował. Podniosłem tedy palec do góry i mówię mu. Słuchaj chłopcze. Gott der Vater, Gott der Sohn, Gott der heilige Geist, a on wszystko za mną powtarza. Dałem mu orzechy i poszedłem. We trzy dni potem przechodzę koło ich domu, a chłopak, skoro mnie tylko zobaczył, woła wnet „Gott der Vater”, „Gott der Sohn” tylko Gott der heilige Geist nie spamiętał. Tak mi się go znowu żal zrobiło. Wywieźli go potem ztąd i całe 23 lata wcale go nie widziałem. Aż tu pewnego ranka siedzę w swoim gabinecie, i wchodzi do mnie młody człowiek, którego w żaden sposób poznać nie mogę, wtedy on podnosi palec i mówi: „Gott der Vater, Gott der Sohn” i t. d., a potem znów: Przyszedłem podziękować panu za funt orzechów, które mi pan kupił wtedy, kiedy mi nikt nic nie kupował. Wtedy dopiero poznałem, że to on i uściskałem go i błogosławiłem, a łzy miałem w oczach, on także, mimo, że się śmiał, bo ruski człowiek śmieje się często tam, gdzie płakać trzeba. A teraz!
— I teraz łzy mam w oczach i teraz, — wołał ze swego miejsca Mitia. — Boży z ciebie człowiek, doktorze.
W każdym razie, opowiadanie to wywarło wrażenie sympatyczne, wogóle od chwili, w której zaczęto przesłuchiwać świadków, powołanych przez obrońcę, szczęście zdawało się przechylać na stronę obwinionego. Najmocniejszym efektem było ukazanie się Katarzyny Iwanównej, ale przedtem jeszcze przesłuchano Aloszę. Nie żądano od niego przysięgi i zarówno prokurator, jak i obrońca zachowywali się względem niego niesłychanie łagodnie, i prawie serdecznie. Poprzedzała go nieskazitelna opinia. Alosza mówił skromnie i powściągliwie. Ale z każdego jego słowa przeglądało współczucie i przywiązanie do nieszczęśliwego brata. Określając charakter Dymitra, zaznaczył, że uważa go wprawdzie za człowieka gwałtownego i zbyt łatwo dającego się powodować namiętnością, ale jednocześnie szlachetnego i zdolnego nawet do poświęcenia, w razie potrzeby. Przyznawał, że miłość do Gruszy i rywalizacya z ojcem doprowadziły go w ostatnich czasach do najwyższego rozdrażnienia, ale z oburzeniem odpierał przypuszczenie, jakoby brat jego był w stanie zamordować ojca w zamiarze rabunku. Na pytania prokuratora, dotyczące stosunku Miti do obu kobiet, t. j. Gruszy i Katarzyny, nie chciał wcale odpowiadać.
— A czy mówił kiedy brat w pańskiej obecności, że ma zamiar zabić ojca?
— Bezpośrednio nigdy.
— Więc może pośrednio.
— Wspominał o nienawiści swej i wstręcie do ojca i mówił, że boi się tych uczuć, aby w ostatniej chwili nie doprowadziły go do morderstwa.
— Czy pan wierzył w możliwość morderstwa?
— Bałem się tego niekiedy, ale przekonany byłem, że w chwili stanowczej szlachetne i wyższe uczucia powstrzymają go, i tak się rzeczywiście stało, bo brat mój nie zabił ojca. — Słowa te wyrzekł głośno i dobitnie, tak, że usłyszano je w całej sali. Prokurator wzdrygnął się, jak koń ukłuty ostrogą.
— Bądź pan pewien — rzekł, zwracając się do Aloszy, — że ani na jedną chwilę nie poddaję w wątpliwość szczerości pańskiego przekonania, wyraziłeś je pan zresztą już przy pierwszem przesłuchaniu. Ale pozwoli pan, że zadam mu pytanie, jakie mianowicie dane masz pan na poparcie tego swego przeświadczenia o niewinności brata, i z jakich powodów zwracasz pan podejrzenie na innego człowieka, jak to już pan uczyniłeś w śledztwie.
— W śledztwie odpowiadałem tylko na pytania — odparł cicho i spokojnie Alosza, — nie wystąpiłem sam z oskarżeniem Smerdiakowa.
— Wszakżeż wskazałeś pan na niego.
— Zrobił to także mój brat, Dymitr, w chwili, gdy go uwięziono, wiem zresztą na pewno, że nie on popełnił to morderstwo, jeżeli zaś nie on, to mordercą może być tylko Smerdiakow.
— Dlaczego koniecznie Smerdiakow? i dlaczego obstajesz pan tak stanowczo przy niewinności brata?
— Wierzę bratu, on by przedemną nie skłamał, z twarzy jego poznałem.
— Czy tylko z twarzy? Niemasz pan innych dowodów.
— Innych? nie.
— Więc i przekonanie o winie Smerdiakowa opierasz pan tylko na słowach brata?
— Tak jest, na nich tylko.
Na tem prokurator zakończył przesłuchiwanie Aloszy.
Wynik tego badania przyniósł rozczarowanie publiczności.
Wszyscy spodziewali się, że Alosza przygotował jakieś nadzwyczajne dowody, zwłaszcza w sprawie obwinienia Smerdiakowa, a tu przytaczał on tylko twierdzenia, oparte na własnem przekonaniu, bez dotykalnych podstaw.
Przyszła jednak kolej na obrońcę. Ten zadał Aloszy pytanie, kiedy i w jakich okolicznościach Dymitr mówił o nienawiści swej do ojca.
Usłyszawszy to pytanie, Alosza wzdrygnął się, jakby mu coś nagle przyszło na myśl.
— Przypominam sobie jedną okoliczność, — rzekł, — o której na razie zapomniałem, a która przedstawia mi się teraz daleko jaśniej, niż pierwej.
Tu opowiedział, jak Mitia, żegnając się z nim wieczorem pod drzwiami, na gościńcu, prowadzącym do klasztoru, uderzył się kilka razy w piersi, wołając, „że ma tu środki na wyjście z hańby, w jakiej jest pogrążony”.
— Myślałem wtedy — mówił Alosza, — że mówi o sercu swem, w którem znajdzie dość sił na podniesienie się, a potem pamiętam, jak mi przyszło na myśl, że brat mój uderza się w pierś nie w tem miejscu, gdzie znajduje się serce, ale znacznie wyżej, zaraz pod szyją. Myśl ta wydała mi się wówczas błahą i niedorzeczną.
Teraz jednak widzę, że nie myślał on o sercu swem, a ukazywał po prostu na woreczek, wiszący mu na szyi, w którem zaszyte były pieniądze, zapewne owe półtora tysiąca.
— Ależ tak, tak, — zawołał ze swego miejsca Mitia, — uderzyłem pięścią w woreczek.
Fediukowicz rzucił się do oskarżonego, zaklinając go, aby się nie mieszał.
Następnie wpił się po prostu pytaniami w Aloszę.
Ten, uderzony również ważnością swego odkrycia, wykazał jasno, że hańba, o której mówił Mitia, polegała zapewne na tem, że, mając na piersi pieniądze, należące do Katarzyny i mogąc je zwrócić, jako połowę swego długu, wolał je jednak zataić, aby je później użyć na uwiezienie Gruszy.
— I pan jest pewien, że brat pański uderzał się tak wysoko powyżej serca? — pytał pożądliwie Fediukowicz.
— Ależ tak, — potwierdził żywo Alosza, — pamiętam doskonale, że mię to nawet dziwiło, że bije się w piersi w tym mianowicie punkcie, a nie niżej, a potem pomyślałem, że niema się nad czem zastanawiać.
Nie rozumiem doprawdy sam, jak mogłem dotąd zapomnieć o tym fakcie.
Oczywiście, wmięszał się tu i prokurator.
Prosił Aloszę, aby zechciał powiedzieć wyraźnie, czy brat jego ukazywał na jakiś punkt, czy też po prostu bił się pięścią w piersi.
— Ależ nie, nie pięścią, ale palcem wskazującym, uderzał się w to miejsce, teraz dopiero przypominam to sobie całkiem dokładnie.
Przewodniczący zwrócił się do oskarżonego, pytając go, czy rzecz miała się tak, jak to brat jego opowiada. Mitia potwierdził to w zupełności, dodając, że uważa to właśnie za największą hańbę swego życia, że, mając przy sobie te pieniądze, oddać ich nie chciał i wcale nie oddał, przez co stawał się złodziejem w oczach Katarzyny Iwanówny.
— Alosza powiedział prawdę, Bóg ci zapłać, Alosza — zakończył zeznanie swoje Mitia.
Zeznanie Aloszy było rzeczywiście nadzwyczaj ważne, dawało ono jedyny materyalny dowód, a przynajmniej nadzieję dowiedzenia istnienia tych półtora tysiąca, zaszytych w woreczku.
Dowodziło to, że oskarżony nie kłamał, utrzymując jeszcze przy pierwszem śledztwie, że pieniądze te miał przy sobie. „Jak mogłem o tem zapomnieć”? — powtarzał sobie wciąż w duchu Alosza.
Przyszła nareszcie kolej na Katarzynę Iwanównę.
Za jej wejściem niezwykły ruch zapanował w sali. Kobiety przykładały do oczu lornetki, mężczyźni wstawali z miejsc, aby ją lepiej widzieć. Wszyscy opowiadali później, że, ujrzawszy ją, Mitia zbladł jak chusta.
Katarzyna ubrana była czarno. Zbliżyła się do trybunału skromnie i jakby nieśmiało. Twarz jej nie zdradzała wzruszenia, ale w czarnych jej oczach, gorejących posępnym blaskiem, widać było stanowczą decyzyą. Wyglądała przedziwnie pięknie.
Przemówiła cicho, ale wyraźnie, tak, że głos jej słychać było dokładnie w całej sali. Przewodniczący zachowywał się względem niej z dyskretnym szacunkiem, starając się nie potrącać żadnej draźliwej struny.
Ona jednak pierwsza oświadczyła odrazu, że była narzeczoną Dymitra.
— Dopóki mnie sam nie porzucił — dodała cicho.
Gdy spytano ją o trzy tysiące, powierzone przez nią Miti, odpowiedziała, że nie polecała mu wcale, aby je wysłał natychmiast, a dopiero w przeciągu miesiąca.
— Przeczuwałam, że potrzebuje pieniędzy, i napróżno, doprawdy, dręczył się tak bardzo tym długiem.
Byłam zupełnie pewna, — mówiła dalej — że prędzej, czy później, odda mi te trzy tysiące, nie wątpiłam nigdy ani przez chwilę o bezwzględnej jego rzetelności w sprawach pieniężnych. On sam był najmocniej przekonany, że pieniądze te otrzyma od ojca, co mi też często powtarzał.
Nie przypominam sobie, aby rzucał jakie pogróżki przeciw ojcu, przynajmniej nie robił tego nigdy w mojej obecności. Gdyby był przyszedł do mnie, uspokoiłabym go natychmiast co do tych nieszczęsnych trzech tysięcy, ale wtedy nie bywał już u mnie, a byłam w takiem położeniu, że nie mogłam go pierwsza zawezwać...
Nie miałam zresztą prawa być bardzo dla niego surową, — dodała nagle jakimś wyzywającym tonem — bo w swoim czasie sama pożyczałam od niego więcej, niż trzy tysiące i nie wahałam się przyjąć, mimo, że wtedy jeszcze nie przeczuwałam nawet, że będę kiedyś w możności zwrócić mu ten dług.
W tej chwili właśnie przyszła na Fediukowicza kolej zadawania pytań.
— Gdzież się to działo — podchwycił ostrożnie, dorozumiawszy się w mig, że będzie to coś korzystnego dla jego klijenta. — Czy w początkach znajomości pani z Dymitrem Karamazow?
(Tu nadmienić trzeba, że obrońca nie wiedział o tem pierwszem zajściu między Katarzyną a Dymitrem).
Katarzyna opowiedziała wtedy całą rzecz, nie pomijając żadnego szczegółu. Opisała położenie swego ojca, zagrożonego katastrofą, zataiła tylko wspaniałomyślnie to, że Dymitr to sam zaproponował jej siostrze, aby przyszła do jego mieszkania dla otrzymania tych pieniędzy. Przedstawiła tak rzecz, jakoby to ona sama, z własnego popędu, pobiegła do mieszkania młodego oficera w nadziei znalezienia u niego ratunku. Opowiadanie to wywarło potężne wrażenie. Cała sala zamarła w ciszy, łowiąc chciwie każde słowo zeznania. Postępek Katarzyny był czemś bezprzykładnem. Jakto! ta dumna, samowolna dziewczyna nie wahała się, nie wstydziła, złożyć w ofierze cześć swą i wstydliwość, głosząc publicznie taki fakt? Co za ofiara i jakie zaparcie się siebie, to poprostu bohaterstwo... I dla kogóż to? dlaczego? Dla ocalenia człowieka, który zdradził i skrzywdził. Dla przyniesienia mu drobnego choćby źdźbła ratunku, dla przysłużenia mu się czemś choćby trochę.
I rzeczywiście, obraz młodego człowieka, oddającego bez wahania ostatnie swoje pieniądze niewinnej dziewczynie i żegnającego ją natychmiast pełnym szacunku ukłonem, było to coś niezmiernie szlachetnego i sympatycznego. Wprawdzie później szeptano sobie do ucha ze złośliwym uśmieszkiem, że opowiadanie to nie musiało być zbyt dokładne i że bardzo było wątpliwe, aby młody oficer wypuścił od siebie dziewczynę tylko z pełnym szacunku ukłonem. Najlepiej nawet usposobione panie utrzymywały potem, że gdyby nawet opowiadanie Katarzyny zgodne było z prawdą, to i wtedy jeszcze taki postępek, był bardzo niewłaściwy i nielicujący z godnością, jaką mieć winna każda uczciwa kobieta. Wszystkie te jednak gadania zaczęły się dopiero później, a pierwsze wrażenie było dodatnie.
Kobieta tak rozumna, jak Katarzyna, przewidywała zapewne z góry, że wyznanie jej wywoła podobne gadaniny, mimo to jednak, zdecydowała się na nie.
Członkowie sądu wysłuchali jej opowiadania w pełnym czci i, że tak powiem, wstydliwem milczeniu, prokurator nawet nie pozwolił sobie na żadną uwagę, a Fediukowicz podziękował jej tylko głębokim ukłonem.
Opowiadanie to rzucało zupełnie nowe światło na charakter Dymitra. Człowiek, który z tak szlachetną bezinteresownością oddawał ostatni grosz dla uratowania bliźniego, nie byłby w stanie popełnić ojcobójstwa dla marnej grabieży.
W ciągu opowiadania Katarzyny, Mitia skoczył parę razy z miejsca, jakby chciał coś powiedzieć, ostatecznie jednak opadł na ławkę i siedział bez słowa, ukrywszy twarz w dłoniach. Gdy wreszcie skończyła, zawołał do niej głosem, w którym drżało łkanie.
— Katia! I za coś mnie zgubiła?
Rzekłszy to, zapłakał głośno, a właściwie załkał przez chwilę, poczem opanował się znów i dodał tylko:
— Teraz jestem skazany!
Od tej chwili jakby skostniał na miejscu, siedział nieruchomy, z rękoma założonymi na piersiach. Katarzyna usiadła na wskazanem sobie krześle, bardzo blada i jakby osłupiała; ci, którzy siedzieli obok niej, opowiadali później, że przez jakiś czas drżała, jak w febrze.
Teraz przyszła kolej na Gruszę.
Weszła ubrana również czarno, w pluszowym szalu, zarzuconym na ramiona. Postępowała swoim cichym, płynnym krokiem, patrząc prosto przed siebie i nie spuszczając wzroku z przewodniczącego. Wyglądała także bardzo pięknie i wcale nie była blada. Niektórzy utrzymywali, że twarz jej ma wyraz gniewny i zły, w istocie ciężyły jej zwrócone na nią wejrzenia, nawpół ciekawe, nawpół pogardliwe, i drażniło ją specyalne zainteresowanie, jakie budził jej widok w tej żądnej skandalu publiczności. Dumna jej natura nie znosiła pogardy i na samą myśl o tem budziła się w niej gniewna i przekorna chęć odwetu. Mimo to, czuła się jednak onieśmielona, a jednocześnie wstydziła się tego braku odwagi, co wszystko razem wzięte sprawiło, że odpowiedzi jej były nerwowe, a zachowanie się nierówne.
Chwilami unosiła się gniewem, lub siliła się na rozmyślną trywialność, to znów w głosie jej dźwięczała rzewna nuta, jakby żalu i skruchy.
Na zapytanie o stosunek jej do Fedora Pawłowicza, odpowiedziała niecierpliwie:
— Głupstwo to wszystko, czy to moja wina, że się we mnie zakochał?
Po chwili jednak dodała:
— Tak, to moja wina, ciągnęłam ich obu do siebie, ot tak, dla śmiechu, i przezemnie to wszystko się stało.
Gdy zaczęto ją badać o Samsonowa, rzuciła się wyzywająco:
— Co komu do tego, jak z nim żyłam? To był mój dobroczyńca, wziął mnie bosą, biedną, wtedy, gdy mnie własna rodzina na bruk wyrzuciła.
Przewodniczący zwrócił jej uwagę, że należy odpowiadać na pytania, poczerwieniała wówczas, a oczy jej błysnęły gniewem.
— Pakietu z trzema tysiącami nie widziałam, — mówiła dalej — chociaż ten zbrodniarz opowiadał mi, że Fedor Pawłowicz przygotował dla mnie ten podarek, ale to głupstwo, nie byłabym nigdy do niego poszła.
— Kogo pani nazywa zbrodniarzem? — pytał prokurator.
— A wiadomo, że służącego Smerdiakowa, tego, który zabił swego pana, a wczoraj się powiesił.
Oczywiście, zażądano od niej dowodów, na których opierała to oskarżenie, okazało się jednak, że dowodów nie miała żadnych.
— Dymitr Fedorowicz mówił mi to i możecie mu wierzyć. Ale ta obłudnica zgubiła go, ona jest przyczyną wszystkiego, ot co!
Mówiąc to, drżała od nienawiści i gniewu.
Zapytano ją, o kim mówi.
— A o niej, o tej jaśnie pannie Katarzynie Iwanownie. Ona wszystkiego narobiła, zaprosiła mnie do siebie, poiła czekoladą, myślała, że mnie oczaruje. Wstydu ona niema, ot co.
Próżno przewodniczący usiłował ją uspokoić, serce zazdrosnej kobiety rozgorzało już gniewem i niktby go nie powstrzymał.
— A przecież w chwili aresztowania oskarżonego wypadła pani z drugiej izby i wszyscy słyszeli, jak wołałaś pani, żeś sama wszystkiemu winna — przypomniał jej prokurator. — Musiała więc pani mieć wtedy przeświadczenie o winie oskarżonego.
— Nie pamiętam ówczesnych moich uczuć — odparła Grusza. — Wszyscy wtedy zakrzyczeli, że on zabił ojca, więc i ja poszłam za innymi i uczułam się winną, ale gdy on sam powiedział mi, że nie jest winien, to mu odrazu uwierzyłam i do śmierci wierzyć mu będę, bo to nie taki człowiek, któryby kłamał.
Gdy przyszła kolej na obrońcę, ten zaczął ją dopytywać o Rakitina.
— A co to dziwnego, że wziął odemnie dwadzieścia pięć rubli — odparła z lekceważącym uśmiechem, — alboż to on raz brał odemnie pieniądze? Nieraz kilkadziesiąt rubli na miesiąc wyciągał odemnie. A wszystko na hulanki, bo jeść miał co i bezemnie.
— Z jakiejże przyczyny była pani tak szczodra dla tego młodzieńca?
— Przecież to mój cioteczny brat — objaśniała Grusza, — matka moja i jego były to rodzone siostry. Prosił mnie zawsze i zaklinał, abym to trzymała w sekrecie, tak się mnie już bardzo wstydził.
Niespodziewana ta wiadomość wywołała ogólne zdziwienie. Istotnie, nikt dotąd nie wiedział o tem kuzynostwie Rakitina, nawet mnisi klasztorni, nawet Mitia. w każdym razie fakt ten zniszczył do reszty urok szlachetnych jego wystąpień w sprawie koniecznych reform w społeczeństwie rosyjskiem, wogóle Rakitin został zupełnie pogrzebany w opinii. On sam, słuchając zeznań Gruszy, stał się karmazynowy ze wstydu; Fediukowicz ucieszył się bardzo; była to woda na jego młyn. Zresztą, przesłuchanie Gruszy nie trwało długo i nie przyniosło nic ważnego do znanych dawniej szczegółów. Wogóle osoba jej wywarła niesympatyczne wrażenie na publiczności. Setki pogardliwych spojrzeń ścigały ją, gdy powracała na miejsce. Przez cały ciąg jej przesłuchania Mitia siedział jak skamieniały, spuściwszy oczy w ziemię. Grusza usiadła jaknajdalej od Katarzyny.
Teraz stanął przed trybunałem Iwan Fedorowicz.
Iwan wezwany był już dawniej i składać miał zeznanie wcześniej, niż Alosza. Ale uczuł się nagle chory i poprosił o zwłokę. Teraz jednak oświadczył, że siły mu powróciły i że gotów jest odpowiadać na wszystkie zadane sobie pytania. Ukazanie się jego nie wywarło początkowo żadnego wrażenia. Ciekawość publiczności zaspokojona już była widokiem dwóch rywalek, obecnie nastrój był już jakby znużony, nie spodziewano się już usłyszeć nic tak dalece ciekawego. Iwan zbliżył się do trybunału nadzwyczaj powolnym krokiem. Nie patrzył na nic, ani na nikogo i zdawał się myśleć o czemś bardzo głęboko, z oczyma wbitemi w ziemię. Ubrany był bez zarzutu, ale wygląd miał przykry i chorobliwy. W twarzy jego było coś grobowego, niby w twarzy konającego. Oczy miał mętne, a gdy podniósł zwolna powieki i powiódł wzrokiem po otoczeniu, Alosza zerwał się ze swego miejsca i krzyknął nagle „Ach!”, co jednak nie zwróciło niczyjej uwagi. Przewodniczący objaśnił go, że jako świadek niezaprzysiężony, może mówić to tylko, co sam uzna za stosowne, wolno mu też nie odpowiadać na niektóre pytania. Iwan słuchał tego wszystkiego, patrząc przed siebie mętnym wzrokiem, stopniowo jednak twarz jego zaczynała się rozjaśniać dziwnym jakimś uśmiechem, a gdy zdziwiony sędzia przestał wreszcie mówić, rozśmiał się na głos, a potem spytał:
— No! i cóż tam jeszcze?
W sali ucichło nagle, wyczuwano już coś niezwykłego, przewodniczący zmieszał się.
— Może pan jeszcze nie czujesz się całkiem dobrze? — pytał, szukając oczyma woźnego.
— Niech pan będzie bez obawy, panie prezesie — odparł Iwan, tonem bardzo spokojnym i uprzejmym. — Jestem już zupełnie zdrów i mogę opowiedzieć państwu coś bardzo ciekawego.
— Czy w samej rzeczy chce pan nam udzielić jakiejś nowej informacyi? — pytał sędzia niedowierzająco.
Iwan Fedorowicz zdawał się namyślać, po kilku sekundach podniósł głowę i rzekł, jąkając się:
— Nie... nie mam... nic do powiedzenia.
Zaczęto mu zadawać pytania. Iwan odpowiadał na nie niechętnie i jakby z coraz wzrastającym wstrętem. Mimo to, odpowiedzi jego były całkiem logiczne i nie zdradzały wcale umysłowego rozstroju. W wielu wypadkach tłómaczył się nieświadomością, nie znał np. zupełnie rachunków ojca z Dymitrem i nigdy się tem nie zajmował, o kopercie, zawierającej trzy tysiące, słyszał od Smerdiakowa.
— W każdym razie nie powiem wam nic nowego — dodał po chwili znużonym głosem.
— Rozumiem zupełnie pańskie położenie, — odparł przewodniczący ze współczuciem — a potem zdaje mi się, że pan się jeszcze czujesz niedobrze.
Rzekłszy to, zwrócił się do strony, t. j. do prokuratora i obrońcy, zapytując ich, czy uważają za stosowne prowadzenie dalszego badania, ale wtedy sam Iwan rzekł prosząco:
— Pozwólcie mi, panowie, odejść, czuję się bardzo słaby.
I, nie czekając na odpowiedź, zawrócił się i odszedł, ale wkrótce zatrzymał się znów, nie przeszedłszy nawet czterech kroków, uśmiechnął się cicho i, jakgdyby obmyśliwszy coś, powrócił na dawne miejsce.
— Prześwietny sądzie! Jestem teraz, jak ta chłopska dziewka, którą wieść mają do ślubu i chodzą za nią z wiankiem, a ona odpowiada: „Zechcę — wskoczę, nie zechcę — nie wskoczę.”
— Co pan chcesz przez to powiedzieć? — spytał surowo przewodniczący.
— A ot! — rzekł Iwan Fedorowicz, wydobywając z zanadrza paczkę banknotów, — oto pieniądze, z powodu których zamordowano mego ojca, te same, które były w tej kopercie, — dodał, kładąc je na stół, na którym zgromadzono wszystkie przedmioty, stanowiące materyał dowodowy. — Panie sędzio, proszę je wziąć, gdzie je mam złożyć?
Sędzia wziął paczkę i podał ją przewodniczącemu.
— Jakim sposobem pieniądze te znalazły się w pańskiem ręku? Jeżeli to wogóle te same? — pytał ze zdziwieniem przewodniczący.
— Otrzymałem je od Smerdiakowa, mordercy, na parę chwil przed jego samobójstwem. To on zabił mego ojca, a nie brat, a ja go do tego doprowadziłem. I któż nie pragnie śmierci ojca?
— Czy pan jest przy zdrowych zmysłach? — wyrwało się mimowoli przewodniczącemu.
— A właśnie, że przy zdrowych, tak zupełnie, jak pan, jak wszystkie te mordy dokoła, — dodał, odwracając się i wskazując na publiczność. — Wszyscy pozabijali ojców, a przyznać się boją, bo się lękają, — zgrzytnął z bezbrzeżną pogardą. — Tają się jeden przed drugim, kłamcy, bezwstydniki, wszyscy pragną śmierci swoich ojców.
„Niech się źrą gady”, gdyby się okazało, że tu niema ojcobójstwa, wpadliby w gniew i rozeszliby się wściekli. Widowiska im trzeba, chleba i widowiska, a i ja nie lepszy. Chryste panie! czy nie macie tu wody, dajcie mi się napić. — Tu chwycił się obu rękoma za głowę.
Woźny przyskoczył do niego, Alosza również.
— Nie wierzcie temu, — wołał Alosza, — on chory, w malignie, on bredzi.
Katarzyna Iwanówna, unieruchomiona przerażeniem, powstała i popatrzyła na Iwana. Dymitr zerwał się także, usta jego skrzywiły się jakimś dzikim uśmiechem, nasłuchiwał pilnie co brat mówi.
— Uspokójcie się, nie jestem waryatem, tylko zabójcą, — zaczął znów Iwan. — Od mordercy nie można wymagać, aby był krasomówcą, — dodał nagle, śmiejąc się szyderczo.
Prokurator bardzo widocznie poruszony, pochylił się do przewodniczącego, Fediukowicz stał się cały słuchem, sala zamarła w oczekiwaniu, wreszcie przewodniczący opamiętał się.
— Zeznania pańskie są niejasne, — rzekł do Iwana, — staraj się pan opanować i opowiadać dokładnie, jeśli masz pan istotnie coś do powiedzenia. Czy masz pan jakie dowody na poparcie słów swoich?
— A właśnie, że nie mam. Ten pies Smerdiakow nie wróci z tamtego świata, aby świadczyć za mną. Dowodów wam trzeba? czy drugą jeszcze paczkę pieniędzy? jedna wam nie wystarcza? Nie, nie mam żadnych dowodów, ani świadków, z wyjątkiem wprawdzie jednego — dodał, uśmiechając się z zamyśleniem.
— Któż to jest? — pytał sędzia.
— A! taki sobie jegomość, z ogonem i z rogami. Nieprawdziwy? co? „Le diable n’existe point”. Taki, powiadam wam, podły, marny czart, — dodał, przestając się nagle uśmiechać i przybierając ton poufny. — Musi tu być, z pewnością, gdzieś ukryty, ot, choćby tam, pod tym stołem z dowodami, gdzież by był, jak nie tam? Widzicie ja mu powiedziałem stanowczo, że milczeć nie będę, a on zaczął ze mną o okresach geologicznych. No! wypuścił na wolność brata mego, to zwierz, ale hymn zaintonuje, bo jemu lekko na duszy. O! za dwie sekundy radości, oddałbym kwadryliony kwadrylionów. Czy to rozumiecie? Jakie to wszystko głupie! Czemuż mnie nie bierzecie, zamiast brata mego? po to przecie przyszedłem.
I cóż mi szkodzi, że pijana kanalia zawyje chórem „Oj, pojechał Wańko w Piter”. Och, jakie to wszystko u was głupie, — dodał, odwracając się powoli i patrząc uważnie na publiczność.
Ale w sali już zakotłowało. Alosza rzucił się na brata, przedtem jednak woźny uchwycił go silnie za ramię.
— A to co znowu? — krzyknął Iwan, patrząc groźnie w oczy woźnemu, potem rzucił go o ziemię z niezmierną siłą. W tej chwili podbiegła straż i wyprowadziła szaleńca, który wydawał wciąż dzikie okrzyki i mówił coś bez związku.
Podniosła się wrzawa. Przewodniczący zgromił surowo prystawa, który wprowadził Iwana i miał go na oku, zanim ten wszedł do sali. Prystaw usprawiedliwiał się, że świadek zachowywał się przedtem zupełnie spokojnie i że lekarz nawet uznał go za zdolnego do składania zeznań. Zaledwie się to wszystko uspokoiło, zaszła nowa scena. Oto Katarzyna Iwanówna dostała ataku nerwowego i oświadczyła, wśród głośnych łkań, że nie da się wyprowadzić, bo ma do złożenia jedno jeszcze ważne zeznanie.
— Czuję się w obowiązku złożyć tu jeszcze jedno zeznanie, koniecznie, koniecznie. Oto list, proszę, przeczytajcie go panowie, tylko zaraz! zaraz! To list od niego, od niego! — mówiąc to, ukazywała na Mitię. — To on zabił ojca, obaczycie i zaraz obaczycie, przekonacie się. Pisze tu do mnie, że zabije ojca i jak go zabije. A tamten chory, w szaleństwie mówił, w malignie, od trzech dni już widzę, że on jest w malignie.
Wykrzykiwała tak na cały głos, wychodząc prawie z siebie. Sędzia wziął z jej rąk list i podał go przewodniczącemu; list był pisany przez Mitię, po pijanemu, ten sam, który Iwan nazywał ściśle matematycznym dokumentem. Za taki też przyjął go sąd i gdyby nie ów nieszczęsny dokument, Mitia nie byłby tak doszczętnie zgubiony. Katarzyna zakryła oczy rękami i łkała cicho, powstrzymując się, o ile możności, z obawy, aby nie wyprowadzono jej z sali.
Po odczytaniu listu, przewodniczący zwrócił się do niej z pytaniem, czy uspokoiła się już o tyle, aby udzielić mogła jeszcze parę objaśnień.
— Gotowa jestem! zupełnie gotowa — zawołała żywo, pragnąc widocznie gorąco, aby pozwolono jej mówić.
Zapytano ją, w jakich okolicznościach otrzymała ów list.
— Napisał do mnie na dwa dni przed popełnieniem morderstwa, z restauracyi, patrzcie panowie, pisał do mnie na jakimś rachunku restauracyjnym — wołała, unosząc się coraz bardziej — nienawidził mnie już wówczas za to, że się sam spodlił, idąc za tą, tą ladacznicą, i za to, że winien był mi te trzy tysiące. Wstydził się tych tysięcy, wstydził się podłości swojej, a to tak: Przyszedł raz do mnie z rana, a ja wiedziałam już, że potrzebuje pieniędzy i wiedziałam na co, wiedziałam, że chce kupić sobie miłość tej kobiety i wywieźć ją za moje pieniądze. Wiedziałam już, że zdradza mnie i że chce mnie porzucić i umyślnie dałam mu te trzy tysiące, patrzyłam mu prosto w oczy, mówiąc, że nie potrzebuje wysyłać ich zaraz do Moskwy, ale może to zrobić nawet po upływie miesiąca. Zrozumiał doskonale o co mi chodzi i że to miało znaczyć: Potrzeba ci pieniędzy, żeby mnie zdradzić z tą nędznicą, masz je, masz, te pieniądze, sama ci je daję, weź je, jeżeli masz czoło. Chciałam go wypróbować i cóż? Wziął je, wziął i zabrał z sobą i stracił je przez jedną noc z tą kobietą, a wiedział, rozumiał, co robi, i że wiem o wszystkiem. Upewniam was panowie, że rozumiał wybornie, że, dając mu te pieniądze, myślę w duszy: Czyż będzie on tak nikczemny, żeby je wziąść? patrzyłam mu w oczy i on patrzył w moje i rozumiał, a jednak przyjął, jednak wziął te pieniądze.
— Prawda Katiu! prawda, — jęknął Dymitr. — Rozumiałem wybornie, że shańbić mnie chcesz tymi pieniędzmi, a jednak przyjąłem je. Pogardzaj więc teraz, pogardzaj nikczemnikiem, zasłużyłem na to.
— Jeżeli oskarżony powie choć jedno jeszcze słowo, każę go wyprowadzić — zagroził przewodniczący.
— Myśl o tych pieniądzach dręczyła go, — mówiła dalej Katia, z gorączkowym pośpiechem, — prawda, że mi je chciał zwrócić, ale potrzebował ich jednocześnie dla swojej kochanki. Więc, zabiwszy ojca, pieniędzy mi nie oddał, tylko pojechał z nią na hulankę i tam go chwycili. Przehulał znów pieniądze, które ukradł zabitemu. A na dzień przed zabójstwem napisał do mnie ten list, po pijanemu, prawda, ale napisał go z nienawiści do mnie, wiedząc, że go nikomu nie pokażę, że mścić się nie zechcę i listu nie pokażę, choćby ojca zabił. A przeczytajcież panowie, przeczytajcie list, tylko uważnie, a obaczycie, jak on tam wszystko dokładnie opisuje, kiedy i jak zabije i gdzie pieniądze leżą. Zauważcie tylko panowie, starajcie się nie przeoczyć, jest tam jedno takie zdanie. „Zabiję skoro tylko Iwan odjedzie”. To znaczy, że on z góry już obmyślił, jak ojca zabije, wszystko było z góry uplanowane, wszystko, — podsuwała te myśli sędziom z jakąś złą zaciętością. Widać było, że wczytała się do głębi w ten list fatalny, i zbadała go do gruntu.
Wypowiadała to wszystko, nie bacząc na następstwa, choć, oczywiście, przewidywała je. Być może, przed miesiącem już przychodziło jej na myśl, aby list w sądzie przeczytać, ale wahała się do ostatniej chwili, teraz leciała jak w otchłań, paląc za sobą mosty. List, odczytany głośno przez sekretarza, wywarł wstrząsające wrażenie.
Przewodniczący zapytał Miti, czy uznaje ten list za swój.
— Ja go pisałem, ja — zawołał Mitia. — Nie napisałbym go, gdybym nie był pijany. O! Katiu! Katiu! Jakże my się strasznie nienawidzimy, tylko, że ja kochałem cię nawet poprzez nienawiść, ty mnie zaś nigdy.
Mitia umilkł, załamując rozpaczliwie ręce. Prokurator i obrońca zadawali Katarzynie szereg krzyżujących się pytań, co mianowicie skłonić ją mogło do zatajenia aż dotąd tak ważnego dokumentu i dlaczego zeznawała najpierw w zupełnie innym duchu?
— Kłamałam! tak, kłamałam przeciw prawdzie i sumieniu, przeciw czci własnej! bo chciałam go ocalić, właśnie dlatego — krzyczała Katarzyna, blizka, zda się, szaleństwa. — Lekceważył mnie zawsze, pogardzał mną od początku, od pierwszej chwili, gdym poszła do niego, prosząc o pieniądze. Patrzył wciąż na mnie tak, jakby mi chciał powiedzieć, a przecież tyś pierwsza do mnie przyszła. Nie rozumiał mnie wówczas, nie pojął, on nie jest w stanie zrozumieć nic szlachetnego, sądzi o wszystkiem według siebie, według własnych niskich wyobrażeń. Chciał się ze mną ożenić tylko dlatego, że otrzymałam spadek, tylko dlatego, a przytem, miał zamiar poniewierać mną przez całe życie, wiedząc, że ja przez całe życie rumienić się będę ze wstydu i drżeć przed nim z powodu tej pierwszej mojej wycieczki. Chciałam zwyciężyć go miłością moją bez granic, chciałam mu wszystko przebaczyć, nawet zdradę jego, chciałam do ostatka tegoż dnia jeszcze, gdy mi przyniesiono ów list (to było wieczorem), z rana jeszcze chciałam mu wszystko darować.
Prokurator i przewodniczący uspokajali ją, jak mogli, byli prawie zażenowani koniecznością wysłuchiwania takich wywnętrzeń. Mimo to, nie wahali się wydobywać od oszalałej kobiety potrzebnych sobie zeznań. Opowiedziała im w najwyższem podnieceniu, jak bardzo Iwan cierpiał nad śmiercią ojca i jak gorąco pragnął ocalić brata.
— Dręczył się sam — wołała — zmniejszyć chciał winę brata i dlatego mówił o tem, że sam nie lubił ojca i że pragnął jego śmierci. Och! to głęboka natura! to sumienie podrażnione; zamęczał się tą draźliwością. Wszystko mi wyznał, wszystko! przychodził do mnie codzień i nie miał przedemną tajemnicy, jak przed jedyną swą przyjaciółką — krzyknęła z mocą, a oczy jej błysnęły wyzywająco — chodził dwa razy do Smerdiakowa (bo tu puścili tę bajkę, że to Smerdiakow zabił) i wtedy począł robić sobie wyrzuty, sądząc, że jeżeli tak, to i on winien, ponieważ wyrażał się nieprzychylnie o swym ojcu w obecności Smerdiakowa. Wtedy pokazałam mu ten list, dowodzący, że brat jego jest ojcobójcą i z tego powodu zachorował, zaczął bredzić, miewał chwile nieprzytomne. Widziano go tak na ulicy, a także i u mnie, i to wszystko przez tamtego, przez tamtego potwora. — Były to wyznania, które się robi chyba raz tylko w życiu, na łożu śmierci, lub wstępując na rusztowanie. Ale postępowanie takie było właśnie w jej stylu. Był to ten sam impetyczny poryw, który pchnął ją niegdyś w objęcia rozpustnego młodzika, dla uratowania ojca, ten sam, co ją zniewolił do poświęcenia dziewiczego wstydu, przez obnażenie wobec sędziów i publiczności najtajniejszych szczegółów stosunku swego z niewiernym narzeczonym. Poświęciła się dla Miti, jak wpierw dla ojca, a teraz postanowiła poświęcić się jeszcze dla Iwana, który, jak się jej zdawało, gubił się swojem wyznaniem. Była to zawsze ta sama Katia, niepowściągliwa i namiętna, a przytem, mimo tych wszystkich sprzeczności, robiła wszystko w dobrej wierze. Nie kłamała, twierdząc, że Mitia pogardzał nią zawsze, wierzyła bowiem w to sama, a miłość jej dla niego była pewnego rodzaju zemstą. Ta mściwa miłość byłaby się może z czasem zmieniła na inną, prawdziwą, ale Mitia zdradził ją, obraził do głębi i duma jej nie przebaczyła mu tego. Występując w obronie Iwana, uczuła po raz pierwszy może, jak bardzo człowiek ten jest jej drogim i zapragnęła poświęcić się dla niego. To wszystko razem doprowadziło ją do wybuchu, którym gubiła nietylko Mitię, ale i siebie. To też gdy chwilowe jej podniecenie minęło, zrozumiała co się stało, uczuła dławiący wstyd. Pod wpływem tego dostała ataku i upadła, jęcząc i łkając spazmatycznie. Pośpieszono jej z pomocą i wyniesiono z sali.
Tymczasem Grusza rzuciła się znów ku Miti, zanim ją zdołano zatrzymać i cała drżąca z gniewu, krzyknęła głośno:
— Zgubiła cię ta gadzina! Mitia. Macie ją teraz! widzicie, jaka jest! — wołała do sędziów. Wyprowadzono ją także z sali, mimo jej oporu.
W każdym razie żądne sensacyi damy były całkowicie zadowolone, łaknąca ich wyobraźnia otrzymała dziś bardzo obfity żer; usposobienie publiczności znajdowało się też w stanie wysokiego napięcia i wszyscy oczekiwali z niecierpliwością ostatecznego rozwiązania. Fediukowicz był widocznie zgubiony wynikiem ponownych zeznań Katarzyny Iwanównej, za to prokurator tryumfował. Po kilku jeszcze, mniej ważnych, zeznaniach i po przesłuchaniu doktora z Moskwy, który stwierdził stanowczo, że Iwan Fedorowicz był obłąkany — nastąpiła godzinna przerwa. Wreszcie, około godziny ósmej wieczór, prokurator rozpoczął swoją mowę.
Hipolit Kiryłowicz przygotował był już dawno swoje przemówienie, mimo to, rozpoczynając je, był niesłychanie wzruszony. Kroplisty pot wystąpił mu na czoło, a zimne dreszcze wstrząsały nim nieustannie. Ale bo też uważał on to wystąpienie swoje jako arcydzieło nad arcydzieła, jako swój łabędzi śpiew, jakim się też stało rzeczywiście, bo w kilka miesięcy potem umarł na galopujące suchoty. Mowa też jego wywarła głębokie wrażenie, nawet na przeciwnikach. Trzeba tu zaznaczyć, że, wypowiadając ją, prokurator nie spełniał tylko oficyalnego obowiązku, ale wierzył najmocniej sam w słuszność swojej sprawy. O winie Dymitra był przekonany, a oskarżając go poruszył rozmaite palące kwestye, ważne, zdaniem jego, dla kraju i społeczeństwa.
„Panowie! — zaczął, — sprawa, która się tu obecnie rozgrywa, nabrała olbrzymiego rozgłosu w całej Rosyi. I skądże to pochodzi? Wszakże w zawodzie naszym podobne rzeczy są czemś tak powszedniem, że w końcu wrażliwość nasza tępieje i staje się obojętna na objawy najbardziej potworne. Ależ panowie, w tem właśnie tkwi niebezpieczeństwo, w tem nieszczęście nasze, że objawy te stały się u nas tak pospolite, że nie budzą nawet niczyjego zdziwienia. Każdy, kto się poczuwa do obowiązków obywatelskich, zastanowić się powinien nad tą raną palącą, która tak się już wżarła w istotę naszego organizmu, że walczyć z nią prawie niepodobna.
I jakież to fakta notuje codziennie prawie prasa nasza? Tu młody, świetny oficer, należący do wyższych sfer towarzyskich, morduje nikczemnie i podstępnie skromnego urzędnika, od którego wydobyć chce swój weksel, a w dodatku mimochodem, zabija także jego służącą i grabi jego mienie. Schwytany, nie odczuwa żadnych wyrzutów sumienia i twierdzi, że zrobić to musiał dla karjery swej i przyszłości.
Tu inny młody wojskowy, ozdobiony nawet krzyżami za waleczność, zabija na gościńcu, jak prosty zbój, matkę generała swego i dobroczyńcy, a zbierając szajkę do tego morderstwa, zachęca ich obietnicą, że staruszka strzedz się ich nie będzie, bo kocha go jak syna i ma do niego zupełne zaufanie.
Takie to zdarzenia są dziś w Rosyi na porządku dziennym. A pomyślcie tylko, panowie, ilu młodych ludzi popełnia u nas teraz samobójstwa i to bez żadnych hamletowskich roztrząsań co będzie tam, za grobem; kwestya ta, kwestya życia duchowego, dawno już pogrzebana została w ich umyśle, pogrzebana i zasypana pyłem zapomnienia.
Zważcie przytem, panowie, jaka u nas panuje obyczajność. Ilu rozpustników mamy wśród siebie! — Nierzadko spotykamy okazy, wobec których nieszczęsna ofiara dzisiejszego procesu, zamordowany Fedor Pawłowicz, uchodzić może za niewiniątko. A przecież wszyscy wiemy jakim był. Żył przecie wśród nas. O tak! Psychologia zbrodni rosyjskiej zajmie kiedyś pokaźne miejsce w kryminalistyce europejskiej. Zainteresują się nią niezawodnie wszelkie pierwszorzędne umysły, nasze i obce, bo, zaiste, przedmiot wart zachodu. Jeden z naszych znakomitych pisarzów, porównywując Rosyę do rozpędzonej w galopie trójki, woła w zachwycie: „O trójko! ptaku lotny i któż cię wymarzył”. Przytem uniesiony pychą, dodaje, że przed tą rozpędzoną trójką ustępują z powolnym szacunkiem wszystkie inne narody.
Być może, być może, panowie, że ustępują z szacunkiem, czy od szacunku, ale, na mój skromny rozum, poważę się wyrazić przypuszczenie, że artysta puścił wodze fantazyi, czy może po prostu bał się cenzury[2].
Bo jeżeli owa rozbiegana trójka wieziona być ma przez takie rumaki, jak bohaterowie jego powieści, Sobakewicz, Nozdrew, Czirikow, to, zaprawdę, niedaleko zajedzie, choćby miała nie wiem jakiego woźnicę. —
Tu mowa prokuratora przerwana została oklaskami. Liberalny pogląd na wielkość Rosyi, podobał się niektórym. Oklaskujący byli wprawdzie nieliczni, tak, że przewodniczący nie zadał sobie nawet trudu rzucenia zwykłej groźby o opróżnieniu sali i spojrzał tylko z niesmakiem w ich stronę, ale prokurator był podniesiony moralnie, nigdy dotąd nie oklaskiwano go. Mówił też dalej, z coraz to większą pewnością siebie.
— Przypatrzmy się teraz tej rodzinie Karamazowych, która smutnym rozgłosem dała się dziś poznać całej Rosyi, nie będzie to może przesadą, gdy powiem, że w historyi jej odzwierciadlają się dzieje całej prawie współczesnej rosyjskiej inteligencyi, w miniaturze, oczywiście, jak słońce w kropli wody.
Weźmy więc najpierw pod uwagę ojca tej nieszczęsnej rodziny, rozwiązłego, cynicznego starca, któremu los tak smutny zgotował koniec. Za młodu biedny szlachetka, wieszający się przy cudzych klamkach, zdobywa sobie spory kapitalik niespodzianym ożenkiem, a obdarzony niezaprzeczonemi zdolnościami, powiększa swoje mienie. Porosły w pierze, nabiera śmiałości, z pieczeniarza i błazna staje się cynikiem, a przedewszystkiem lichwiarzem. Zanikają w nim zwolna wszelkie duchowe pierwiastki, a żądza życia i użycia staje się jego hasłem.
W tym duchu też oddziaływa na dzieci; szydzi z nich, zaniedbuje, zostawiając na łasce służby, w końcu zapomina prawie o ich istnieniu; najchętniej też odstępuje ich obcym, skoro się sposobność nadarzy. Sam nie poczuwa się do żadnych społecznych ani obywatelskich obowiązków. Odgrodzony od społeczeństwa, żyje tylko dla siebie.
„Niech świat cały cierpi, byle mnie było dobrze”, a dobrem, jest dla niego jedynie rozpusta i używanie. Odziera własnego syna z należnego mu po matce dziedzictwa i za jego własne pieniądze odbija mu kochankę.
Wyręczę tu uczonego mego kolegę z Petersburga, który tak umiejętnie prowadzi obronę oskarżonego i sam przyznam, że wiem i rozumiem, ile goryczy nagromadzić się mogło w sercu syna, względem takiego ojca. Zostawmy zresztą w spokoju nieszczęsnego starca, który poniósł już karę za swoje winy. Widzimy przecież, że to typ współczesny, jeden z licznych u nas nowożytnych ojców. Nie wszyscy, zapewne, są tak cyniczni, brutalni, tak źle wychowani, ale na ogół filozofia ich jest ta sama, co zamordowanego. Jakimiż mogły być dzieci tego człowieka? tego ojca? Jeden, jak widzimy, siedzi na ławie oskarżonych. Drugi, młodzieniec błyszczący inteligencyą i nauką (znacie go wszyscy), ale odrzucił już wszelką wiarę, pogrzebał wszelkie ideały, zupełnie jak ojciec jego, przekonań swych nie ukrywał, głosił je jawnie, dlatego też pozwalamy to sobie mówić o nim, nie jako o jednostce, lecz jako o członku rodziny Karamazowych.
Tu prokurator zaznaczył destrukcyjny wpływ poglądów Iwana na otoczenie, czego dowodem miało być samobójstwo Smerdiakowa, który, zdaniem jego, wpadł w obłąkanie, dzięki teoryom zasłyszanym z ust młodego Karamazowa. Nie przypuszczał ani na chwilę, aby Smerdiakow miał być mordercą, natomiast przytoczył z naciskiem spostrzeżenie zmarłego epileptyka, który miał utrzymywać w śledztwie, że Iwan Fedorowicz jest najpodobniejszy do ojca ze wszystkich synów Fedora Pawłowicza.
Niektórzy twierdzili potem, że prokurator mścił się w ten sposób na Iwanie za to, że ścierając się z nim kilka razy w towarzyskich dysputach, wychodził z nich zawsze pokonany, być może jednak, że było to szczere przekonanie. W każdym razie, wystąpienie to jego przeciw Iwanowi uznane zostało za wysoce niedelikatne.
Z kolei przeszedł Hipolit Kiryłowicz do charakterystyki Aloszy.
— Najmłodszy syn tej rodziny — mówił — to jeszcze młodzieniec, prawie chłopię słodkie i cnotliwe. I cóż czynić ma nieszczęsny? w przeciwieństwie do ponurego świato-poglądu starszego brata, wpada on w drugą ostateczność; rzuca się, jak wielu zresztą u nas, w objęcia, tak zwanych rodzinnych pierwiastków. Z tego powodu przylgnął z początku całem sercem do życia zakonnego i omal sam nie został mnichem. W nim odbił się bezświadomie może ów prąd tak rozpowszechniony dziś wśród pewnej części naszej inteligencyi, który zupełnie mylnie zresztą przypisuje wszystko złe, jakie się u nas dzisiaj dzieje zgubnemu wpływowi europejskiej cywilizacyi. Ludzie ci, przejęci jakiemś chorobliwem zalęknieniem, rzucają się rozpaczliwie na macierzyste łono rodzinnej ziemi i szukają tam zapomnienia, zamykając oczy na wszystko, jak niemowlęta, pragnące usnąć przynajmniej przy wyschłej piersi matczynej, która już ich wyżywić nie zdoła. Ztąd, moi panowie, wyradzają się u nas dwa dziwnie szkodliwe pojęcia, mroczny mistycyzm zamiast wiary, a w miejsce uczuć obywatelskich tępy szowinizm.
Wyrazy „szowinizm” i „mistycyzm” wywołały oklaski, a prokurator, unosząc się coraz bardziej, odbiegał coraz dalej od przedmiotu, gubiąc się w swych ogólnych spostrzeżeniach.
Wreszcie jednak powrócił pośrednio do procesu i zajął się komentowaniem psychologii Dymitra.
Ten trzeci, panowie, ten trzeci syn, siedzący obecnie na ławie oskarżonych, kto wie, czy nie jest przedstawicielem Rosyi, pośredniej Rosyi, że tak rzeknę, normalnej. My, przeciętni Rosyanie, umiemy, jak nikt inny, pomieszać i zjednoczyć w sobie pierwiastki i dobra i zła. Potrafimy przejąć się cywilizacyą i zachwycać poezyą, robiąc jednocześnie awantury w restauracyach i szynkach.
Umiemy zachwycać się ideałami i ideami byleby dążenie do nich nic nas nie kosztowało, byleśmy niczem nie musieli za nie płacić.
My strasznie nie lubimy płacić, ale za to brać lubimy wszystko i wszystkim. Nie jesteśmy chciwi, ani skąpi, dajcie nam złota, i to wiele, wiele złota, a obaczycie z jaką wielkoduszną pogardą potrafimy je rozrzucić i wydać przez jedną noc rozpasanej hulanki.
Ale sprobójcie nie dać, a obaczycie, jakich sposobów chwycimy się dla zdobycia tego złota.
Tu prokurator opisał treściwie dzieciństwo i młodość Dymitra, nie szczędząc wyrazów sympatyi i współczucia dla osierocenia i zaniedbania, wśród jakich upłynęły pierwsze jego lata. Potem zastanowił się nad sprzecznością, zachodzącą pomiędzy dwoma zeznaniami Katarzyny Iwanównej.
— W zwykłych warunkach, usłyszawszy o jednej i tej samej rzeczy dwa sprzeczne twierdzenia, chwytamy się drogi pośredniej. Tu postąpić musimy inaczej. Wierzcie mi, panowie, że w obu wypadkach, charakterystyka podsądnego była zupełnie dokładna. Zdolny on był jednocześnie do najwyższej szlachetności i najmarniejszej podłości. A dlaczego? Szeroka nasza rosyjska natura potrafi przecie objąć wszystko, zjednoczyć w sobie najodleglejsze otchłanie i bezmiar nadgwiezdny i bezdenną głębię upadku, stać nas przecie na to, szeroką mamy naturę, jak ta ziemia, na której żyjemy, jak matuszka nasza, Rosya. A teraz zastanówmy się nad kwestyą owych trzech tysięcy. — Prokurator nie wierzył stanowczo, aby Dymitr był w stanie nosić przy sobie połowę tej kwoty i nie naruszyć jej.
Prokurator wykazał jasno, jak na dłoni, że charakter tak nieskończenie słaby, jak Dymitra, nie byłby w stanie oprzeć się pokusie, mając przy sobie tak znaczną kwotę i naruszyłby ją przy pierwszej sposobności, dla pozyskania względów nowej kochanki. „Gdyby nawet w istocie zaszył był te pieniądze w woreczku, to niezawodnie wyprułby wkrótce najpierw jedną setkę, potem drugą i tak dalej, aż do ostatniej, pocieszając się wciąż myślą, że wyda tylko tę jedną, a resztę odniesie, nie będzie zatem złodziejem. Takby postąpił prawdziwy Karamazow.” Dalej, wspominając o lekarskiej ekspertyzie, Hipolit Kiryłowicz twierdził, zgodnie ze zdaniem najmłodszego z lekarzy, że oskarżony miał umysł zupełnie normalny. „Ależ, oczywiście, panowie, niema tu mowy o żadnej chorobie, prócz zazdrości, spowodowanej namiętnością. Oskarżony sam opowiadał, że udał się po raz pierwszy do Agrafii Aleksandrównej po to tylko, aby ją zbić. Zamiast tego jednak, pozostał u jej stóp, oczarowany i rozkochany. Fatalność chciała, że tych samych uczuć doznał jednocześnie Fedor Pawłowicz. Starzec ten, dla którego pieniądz był zawsze bóstwem, użył natychmiast złota jako środka, prowadzącego do celu i przyrzekł swojej wybranej trzy tysiące.” Tu prokurator przeszedł do charakterystyki Gruszy, opierając się pod tym względem głównie na objaśnieniach Rakitina. „Utalentowany młodzieniec, związany stosunkami znajomości z ludźmi, wplątanymi w ten dramat, użył go za temat do rozprawy, w której wyraża się w ten sposób o kobiecie, która wzbudziła taką namiętność w obwinionym: „Rozczarowana w zaraniu życia, opuszczona i zdradzona przez człowieka, którego kochała pierwszem uczuciem, zagłuszyła w sobie lepsze porywy serca. Charakter jej zgorzkniał, stała się chciwą i interesowną, a nagromadziwszy w sobie całe zapasy gniewu i pogardy względem społeczności, nauczyła się szydzić z ludzi i igrać z miłością. Wobec tego, bawiła ją rywalizacya syna z ojcem i rozmyślnie podsycała w nich zazdrość. Cóż więc dziwnego, że młody i zakochany w niej Karamazow odchodził prawie od zmysłów i szalał z zazdrości? W ten sposób powstała w nim myśl ojcobójstwa, a trzy tysiące, które uważał za należne sobie, stały się jego manią. To całe postępowanie oskarżonego jest niezmiernie charakterystyczne, czysto rosyjskie. Chodzi po restauracyach, krzyczy i zwierza się obcym ludziom z uczuć swych i zamiarów. To zupełnie po naszemu. Lubimy udzielać się i potrzebujemy, żeby nas natychmiast obdarzano sympatyą, jeżeli zaś nie spotyka nas spodziewane współczucie, zaczynamy robić awantury, przewracamy do góry nogami wszystko dokoła siebie i szukamy zwady. (Tu opisał scenę wyrzucenia z restauracyi Śniegirowa.) Słyszeliście go, panowie, widzicie więc sami, jak dalece wszystko było obmyślane. „Zabiję, skoro tylko Iwan odjedzie” — pisze wyraźnie. A zabić chce dla zdobycia trzech tysięcy, które uważa za swoją własność, a które, przez dziwną ironię losu, posłużyć mają starcowi do przekupienia jego ukochanej. Trudno się prawie dziwić, że fakt ten wyprowadza go z równowagi.
„Przyznaję — mówił dalej prokurator — że oskarżony długo próbował uniknąć ostateczności i starał się dostać owe trzy tysiące z innego źródła. Zwrócił się np. do czcigodnej, powszechnie tu poważanej pani Chachłakow, która udzieliła mu najrozsądniejszej w świecie rady, aby porzucił cały ten bezrząd i udał się na Sybir do kopalni złota. Wiemy, jak rozdraźniony szaleniec przyjął tę zbawienną wskazówkę i jak prosto ztamtąd pobiegł do mieszkania Agrafii Aleksandrównej, gdzie zastraszona służąca zataiła przed nim prawdę. Gdyby mu była powiedziała otwarcie, że pani jej pojechała do pierwszego swego kochanka, prawdopodobnie nie byłoby morderstwa — wobec jednak podejrzenia, że pani ta znajduje się u jego ojca, nieszczęsny chwyta pierwszy lepszy przedmiot, jaki mu pod rękę wpadł (w tym wypadku był to mosiężny tłuczek) i leci mścić się.” — Tu prokurator zaczął długo i uczenie dowodzić, że tłuczek mógł być morderczem narzędziem i że był nim w istocie, czego już śledztwo dowiodło. „Tak więc, panowie, widzimy go w ojcowskim ogrodzie pod oknem. Noc i cisza, obaj słudzy chorzy — zatem wolne pole działania.
„Dokoła noc, cisza, brak zupełny świadków, a w sercu szalejąca burza zazdrości i szarpiących podejrzeń. Nie podejrzeń już nawet, a faktów, bo oskarżony przekonany był wówczas, że kochanka jego znajduje się tam, w tym oświeconym pokoju, za parawanem.
„Czy byłby kto w stanie, w takiem położeniu, zajrzeć dyskretnie przez okno, a następnie odejść rozważnie i roztropnie, unikając ostatecznej katastrofy? Czy zwłaszcza zdolnym był do tego oskarżony, którego niepohamowaną gwałtowność znamy przecie wszyscy? Trzeba być niesłychanie naiwnym, aby uwierzyć w taką wersyę, a przecież obrońcy podsądnego usiłują nas przekonać, że właśnie tak się rzecz miała. Przypomnijcie sobie jeszcze, panowie, że oskarżonemu wiadome były umówione znaki, za pomocą których otworzyć mógł w każdej chwili zaryglowane drzwi, prowadzące do mieszkania.”
Z powodu umówionych znaków, prokurator wspominać też musiał o Smerdiakowie. Korzystając z tej sposobności, uczuł się w obowiązku przedstawić obszerną charakterystykę tego człowieka, a to, aby skończyć już raz z niedorzecznem przypuszczeniem, jakoby to on był sprawcą morderstwa.
Załatwiwszy się z tem, powrócił znów do Dymitra i skreślił barwnemi słowy nagły przewrót duchowy, jaki się w nim musiał dokonać na wiadomość o przybyciu dawnego kochanka Gruszy. „Nie mogę pominąć milczeniem tego ciekawego rysu charakteru oskarżonego. On, tak szalenie zazdrosny o wszystkich, tu uznaje nagle prawa serca ukochanej przez siebie kobiety i gotów jest ustąpić miejsca temu dawnemu, który przybył, aby wynagrodzić jej dawną krzywdę. W tej chwili jednak życie traci dla niego wartość i pozostaje w nim myśl samobójstwa, tembardziej, że i przelana krew ojca wołała w sercu jego o pomstę. Wykupuje więc zastawione u Perchotina pistolety i postanawia roztrwonić w jeden wieczór okupione morderstwem pieniądze. Pieniądze te potrzebniejsze mu są teraz bardziej, niż kiedykolwiek. Karamazow ma przecież zginąć! Niechże to stanie się tak, aby świat cały o tem wiedział, a ludzie długo pamiętali. To także czysto po naszemu. Myśmy przecie poeci. Umiemy spalić się na popiół, podpalając z obu końców pochodnię życia naszego. Hej! do niej lećmy! myśli Karamazow, do niej! do miłej! Wyprawić ucztę, jakiej świat nie widział, a potem skonać u jej stóp. Tak! skonać tam, wśród pijanych okrzyków, wśród dzikich pląsów cygańskich roztrzaskać sobie czerep w jej oczach. Niech popamięta Dymitra Karamazowa! Pożałuje go może, wspomni czasem. A było w tem jeszcze, panowie, coś innego, coś, czego żaden człowiek w sobie zagłuszyć nie zdoła. Głos sumienia, gorące wyrzuty. Pistolet zaradzi wszystkiemu — zmaże grzechy, uspokoi i wywalczy mu dobrą pamięć u kochanki. Czy myślał w owej chwili Karamazow o tem, co czekać go może tam, na drugim brzegu? Wątpię, aby był zdolny do tych hamletowskich refleksyi. Tak, panowie, Europa ma Hamletów, my, jak dotąd, samych tylko Karamazowów.” Tu przytoczył Hipolit Kiryłowicz mnóstwo słów, gestów, faktów, które dowodziły krzycząco winy obwinionego. „Ten człowiek nie wystrzegał się już i zdradzał się sam co krok. I pocóż się miał wystrzegać, kiedy i tak życie było już dla niego skończone. Przyznawał się też prawie otwarcie. Wszakże wołał do wiozącego go chłopaka: „A czy wiesz, że wieziesz mordercę?” I wypowiedział mnóstwo podobnych, aż nadto przejrzystych słów. Ale tu nagle zaszedł fakt, który wtrącił nieszczęsnego w zupełnie nową niepewność. Oto za przybyciem do kochanki, której chciał wspaniałomyślnie zejść z drogi, dowiaduje się naraz, że i ona go kocha, że tryumf jego nad rywalem jest całkowity i niezaprzeczony. Chwila to była dla niego okropna. Pogwałcone prawa natury mszczą się nieraz tak okrutnie na duszy przestępcy, że wobec tortury tej blednie najsroższa ludzka sprawiedliwość. I czemuż moment szczęścia przyszedł tak późno, w chwili, gdy ręce jego zbroczyły się już krwią ojca? Łatwo wystawić sobie, jakie wówczas przechodził katusze. Ale wrodzona Karamazowym żądza życia przeważyła szalę. Zapragnął posiąść wpierw ukochaną kobietę, która aż do tej chwili była dla niego czemś zupełnie niedostępnem, a teraz ucztowała i szalała wraz z nim. Nie odstępował więc jej ani na krok, przylgnął do niej, a myśl o popełnionej zbrodni oddalał od siebie. Wszak ma jeszcze czas, nie zaaresztują go przecież tak nagle.
„Oskarżony musiał doznawać wtedy podobnego uczucia, jakie ma przestępca, skazany na karę śmierci, w chwili, gdy wiozą go na rusztowanie. Pojechać ma na nędznym swym wózku jeszcze dwie długie, długie ulice i to krok za krokiem, bo wszędy ciśnie się tłum ludzi, ciekawy, obojętny tłum.
„Skazaniec ma wrażenie, jakby miał jeszcze przed sobą długie, długie życie. Jadą przecie tak powoli, a miejsce stracenia tak jeszcze daleko. Spogląda więc śmiało na prawo i lewo, spotykając tysiące wlepionych w siebie spojrzeń i zdaje mu się wciąż, że jest jeszcze takim samym człowiek jak drudzy, jak ci, co mu się tak pilnie przypatrują. A tu wózek posuwa się wciąż, minął już jednę ulicę, to nic, jest jeszcze druga, mijają dom za domem, to nic, tyle jeszcze domów zostało i tak do ostatniej chwili, aż do fatalnego miejsca, na którem oczekuje go śmierć.
„Tego samego doświadczać musiał Karamazow, w czasie owej uczty w Mokroje.
„To nic, że jestem mordercą, nie dowiedzą się od razu, przedemną taka długa noc, pomyślał zapewne o obronie, bo jednak udało mu się ukryć gdzieś bez śladu połowę zrabowanych ojcu pieniędzy. Prawdopodobnie ukrył je w tej starej gospodzie, której znał wszystkie zakamarki.
„Być może, że pieniądze te znajdują się tam jeszcze, mimo, że ich dotąd nie znaleziono.
„W chwili aresztowania, podsądny klęczał przed swoją ukochaną, wyciągając ku niej ramiona i tak się zapamiętał w tym zachwycie, że nie słyszał nawet zbliżających się kroków aresztujących go. Na razie nie obmyślił też sobie żadnego planu obrony, zaskoczony zupełnie niespodzianie.
„Teraz, panowie, zaczął się dla niego psychologiczny moment, który budzi współczucie nawet w takich, jak my, przedstawicielach sprawiedliwości. Te minuty oczekiwania, w których ścigany obmyśla na prędce tysiące planów obrony, a lęka się usta otworzyć, aby się nie przegadać. Ta minuta, w której śledzi ze strachem każdy ruch, każdy wyraz twarzy swoich sędziów, usiłując odgadnąć, jak i z której strony padnie pierwszy cios. To poniżające osamotnienie osądzonego zbrodniarza, to naprawdę rzecz godna litości.
„Tak było i teraz. Oszołomiony morderca nie wiedział, co ma począć i wyrwało mu się kilka słów mocno kompromitujących: „krew” „zasłużyłem na to” i t. p. Ale wnet zoryentował się a nie wiedząc, co mówić, postanowił tylko zaprzeczać.
„Zaprzeczenie — to pierwszy obronny szaniec, za który chroni się każdy przestępca. Za takim szańcem zyskuje się na czasie i można tymczasem obmyśleć nową barykadę.
„Śmierci ojca nie jestem winien, chciałem zabić, ale nie zabiłem.
„Widzicie panowie, takie już nam robi ustępstwo, że przyznaje, jakoby chciał zabić.
„Ale wówczas sąd stawia mu niewinne pytania. Więc to może Smerdiakow? Pan zaprzecza i to gwałtownie, dowodząc, że Smerdiakow nie byłby nigdy w stanie dopuścić się takiego czynu. To już zakrawa na szczerość, nieprawdaż, panowie? A jednak nie wierzcie mu, to tylko fortel wojenny, zaprzecza w pierwszej chwili, ale na to tylko, aby za parę godzin, a choćby za parę dni, wysunąć znów tego dawnego Smerdiakowa. Śledztwo przystępuje do osobistych oględzin, co gniewa niesłychanie oskarżonego. Ale wynik oględzin jest dla niego korzystny, bo nie znajdują przy nim poszukiwanej kwoty. Wtedy wpada na pomysł owej legendy o ukryciu połowy trzech tysięcy, i przechowaniu ich na piersiach w woreczku (woreczek taki nigdy nie istniał). Układając tę wersyę, obwiniony czuje bezwątpienia sam całą jej błahość, ale, uchwyciwszy się jej raz, jako deski ratunku, trzyma się jej wytrwale, dodając rozmaite romantyczne szczegóły, które mają przyczynić jej prawdopodobieństwa. Ale sąd śledczy ma i na to swoje znane sposoby i zadaje oskarżonemu niezmiernie proste, mało znaczące na pozór pytanie. Z czego uszyty był ten woreczek? Drobiazg, dzieciństwo, a jednak, gdyby oskarżony był w stanie dowieść, pokazać strzępek jakiś z którego wykroił ten mały kawałek płótna, byłby ocalony. On jednak plącze się w odpowiedziach. „Z koszuli oddarłem” powiada najpierw, ależ w takim razie koszula taka musiałaby się znaleźć w jego kuferku, w komodzie, szafie. „Nie pamiętam zresztą” dodaje, „może z czego innego, z czepka gospodyni, zdaje się.” Ależ to nie jest fakt, panowie, tylko przypuszczenie, a my potrzebujemy faktów. Przecieżeśmy nie szakale, nie łakniemy krwi ludzkiej. Dajcie nam jeden drobny, ale pewny fakt, a ja pierwszy odstępuję od oskarżenia.
„Tak jednak, jak dziś rzeczy stoją, sprawiedliwość woła o pomstę i nie możemy w żaden sposób odstąpić od oskarżenia”.
Wreszcie prokurator przeszedł do ostatniej części mowy, a zapalając się coraz bardziej mówił, jak w gorączce. Wspominał wciąż o przelewie krwi, o ojcobójstwie. Powoływał się na nieubłaganą logikę faktów. „Panowie — mówił. — Bez względu na to, co powie za chwilę znakomity nasz kolega, (nie mógł się wstrzymać od chęci popsucia sprawy obrony), bez względu na jego znane krasomówstwo, nie zapominajcie ani przez chwilę, że znajdujecie się tu w świątyni sprawiedliwości. Nie zapominajcie, że obowiązkiem waszym jest wystąpić w obronie prawdy, w obronie świętości naszych, w obronie całej Rosyi, która wyczekuje z wytężeniem wyroku, jaki wyjdzie z ust waszych. Pamiętajcie, że w kraju naszym odzywają się już głosy, żądające okiełznania rozszalałej trójki, która ponosi nas coraz niebezpieczniej. Tak, panowie, czas zatrzymać ją, lecącą na złamanie karku, bo może już blizką jest chwila, w której obce narody, ustępujące dotąd przed nią z szacunkiem, jak mówi poeta, a może raczej z odrazy i wstrętu, zajmą się same zatrzymaniem znarowionych rumaków. A będą musiały to zrobić choćby dla własnego bezpieczeństwa. Tak jest, panowie, zaczynają się już rozlegać w Europie straszne głosy. Nie lekceważcie ich, nie wzmagajcie rosnącej ku nam nienawiści pobłażliwem traktowaniem zbrodni tak potwornej, jak ojcobójstwo.
Mitia wysłuchał całej mowy prokuratora całkiem spokojnie i nie ruszając się z miejsca. Parę razy tylko podniósł głowę, jakby chciał coś powiedzieć, ale powstrzymał się. Raz tylko przy wzmiance o Rakitinie, wyrwało mu się mimowoli „przeklęty Bernard”. Gdy Hipolit Kiryłowicz opowiadał przebieg badania w Mokroje, nasłuchiwał pilnie, ale nie rzekł nic, tylko parę razy wzruszył pogardliwie ramionami.
Po skończonej mowie nastąpiła dwudziestominutowa pauza. Korzystając z niej, publiczność zaczęta rozmawiać, dzieląc się na liczne grupy.
— Wspaniała mowa. — Mówił jakiś poważny pan.
— Psychologii dużo, — odparł drugi.
— A wszystko takie prawdziwe.
— Nie ma co mówić, majster z niego.
— Ależ to nam dojechał.
— A tak. Twierdził, żeśmy wszyscy tacy sami, jak Fedor Pawłowicz.
— Koniec tylko jakiś urwany.
— No! Póki milczał, to milczał, ale jak się rozgadał. Che! Che!
— Ciekawym, co powie obrońca?
— A i temu nic nie darował.
— Ostrzegał przed nim. — To nie bardzo taktownie.
— Nerwowy człowiek.
— No! Nam tu śmiech, a co tam musi czuć oskarżony.
Zaczął śledzić lornetką pierwsze krzesło z boku.
— Generałowa jedna, rozwódka.
— Pikantna, nie ma co mówić.
— Tamta blondyneczka ładniejsza. Ale jednakże sprytnie przeprowadzili to śledztwo.
— To też prokurator nie omieszkał pochwalić się publicznie.
— Zarozumiały człowiek.
— A jak gromił nasze społeczeństwo. Trójka, — powiada — rozbiegana. W Europie Hamlety, u nas Karamazowy.
— Liberałom chciał podkadzić.
— Boi się przytem Fediukowicza.
— Ciekawym, co ten powie.
— Może mówić, co mu się podoba, nic to nie pomoże. Nie zbałamuci naszych poczciwych kmiotków, siedzących na ławie przysięgłych..
— Jednak to porównanie z trójką, to mu się udało.
— Ślicznie powiedział, zwłaszcza o tych obcych narodach.
— A wiecie, kogo miał na myśli? Anglików, niezawodnie. Niedawno w parlamencie angielskim, jeden z posłów interpelował rząd, czy nie czas by już wmieszać się w sprawy naszego barbarzyńskiego kraju? Było to z powodu nihilistów.
— Niedoczekanie ich. Daleko im zresztą.
— Jakto, daleko?
— Kronsztat zamkniemy — a wtedy co? zkąd wezmą zboża.
— Z Ameryki. Cóż to, Ameryki niema?
I t. d. szły rozmowy i szepty, aż zabrzmiał dzwonek i Fediukowicz wstąpił na mównicę.
Sala ucichła w niemem oczekiwaniu na widok obrońcy, a wszystkie oczy skierowały się ku niemu.
Fetiukowicz zaczął mówić niezmiernie prosto, naturalnie, nie siląc się na krasomówstwo, zupełnie tak, jakby opowiadał coś w kółku życzliwych i zaufanych. Nie układał systematycznie faktów, ale chwytał je na pozór przypadkowo, w miarę, jak mu się same nasuwały, w gruncie jednak, stanowiło to, po ukończeniu mowy, zupełnie zamkniętą w sobie całość.
— „Panowie! — rzekł, zwracając się do przysięgłych. — Jestem tu człowiek obcy, nie wżyty w tutejsze stosunki, dlatego też łatwiej mi spojrzeć na całą sprawę bezstronnem, nieuprzedzonem okiem.
„Oskarżony nie miał sposobności obrazić mnie, jak setki może innych w tem mieście, co, jak się zdaje, podburzyło przeciw niemu opinię. Nie przeczę, że charakter to bujny, nieokiełznany, który się mógł łatwo narazić na niechęć. A przecież, o ile wiem, przyjmowany był w całem tutejszem towarzystwie, a i w domu czcigodnego mego kolegi, Hipolita Kiryłowicza, był mile widzianym gościem.
Tu dało się słyszeć kilka stłumionych śmiechów, wiedziano bowiem ogólnie, że żona prokuratora przyjmowała Mitię u siebie wbrew woli męża.
— Nie mniej jednak pozwolę sobie przypuścić, że nawet człowiek, posiadający tak wysoki zmysł sprawiedliwości, jak mój szanowny przeciwnik, mógł uledz pewnym osobistym uprzedzeniom. W znakomitej swej mowie poddał on nieubłaganej krytyce charakter i postępki oskarżonego. Wyświetlił nam niejako samą esencyę tej sprawy, z tak głęboką znajomością psychologji, że na pozór nie może być w żaden sposób posądzony o stronnicze zapatrywania. A przecież, moi panowie, tu jest coś więcej, niż stronność, bo artystycznie rozmiłował się w przedmiocie, wkraczając prawie w dziedzinę romantycznej twórczości. Psychologia jest sama w sobie cudowną nauką, co jednak nie przeszkadza, że bywa to niekiedy coś, jakby kij o dwóch końcach (śmiech wśród publiczności). Raczcie mi panowie przebaczyć trywialność tego porównania, nie jestem krasomówcą, ale pozwólcie mi wziąć pierwszy lepszy przykład, wyjęty z aktu oskarżenia. Oskarżony, uciekając w dniu morderstwa z ogrodu swego ojca, ugodził ciężko ścigającego go sługę, Grigora. Gdy zaś ten padł na ziemię, oskarżony, który już był na murze, zeskoczył napowrót do ogrodu i ukląkł przy ranionym, dla przekonania się, czy żyje jeszcze. Prokurator nie daje wiary zeznaniu oskarżonego, który twierdzi, że uczynił to przez odruch współczucia. Zdaniem jego, Dymitr Karamazow powrócił do rannego po to tylko, aby upewnić się, że jedyny świadek jego zbrodni już nie żyje. Przypuszczenie to byłoby zupełnie trafne, gdyby oskarżony zamordował istotnie ojca. Tylko, że w takim razie nie bawiłby się zapewne w pielęgnowanie swojej ofiary, lecz dobiłby ją kilku uderzeniami młotka, który miał jeszcze w ręku. Cóż jednak robi oskarżony? Klęka przy rannym i ociera mu krew chustką, która służy potem jako ważny dowód przeciw niemu, a narzędzie morderstwa odrzuca daleko od siebie z klątwą, z uczuciem żalu i skruchy. Czy byłby zdolny do takich uczuć, gdyby się poprzednio splamił krwią ojca? Widzicie, panowie, jak wygląda ten sam fakt w tem samem oświetleniu psychologicznem, wyprowadzonem tylko z innego założenia.
Tu obrońca zaprzeczył zupełnie istnieniu trzech tysięcy rubli, dowodząc jasno, że wszyscy o nich mówią, ale nikt ich nie widział. — Smerdiakow twierdził, że ukryte były pod materacem, a przecież oględziny wykazały, że pościel na łóżku była nietknięta. Jedynym dowodem ich istnienia jest rozdarta koperta, znaleziona na podłodze. Ale któż może twierdzić na pewno, że pieniądze były w niej rzeczywiście? Nie możemy pozwalać sobie na tworzenie psychologicznych romansów, chodzi tu o życie i los człowieka. Mówi się wiele o ogromnych sumach, rozrzuconych i marnotrawionych przez oskarżonego, ale dlaczegóżby miały to być pieniądze jego ojca? Wiemy przecież, że wziął trzy tysiące od narzeczonej swojej, panny Werchowcew. Mógł w istocie odłożyć połowę tych pieniędzy, jak to sam twierdzi. Przecież to przypuszczenie zupełnie jest prawdopodobne i całkiem zgodne z charakterem podsądnego.
Prokurator stawia swoją własną fikcyę psychologiczną o słabej woli oskarżonego, który miał setkę po setce roztrwonić odłożone pieniądze. — A jeżeli rzecz miała się zupełnie inaczej?
„Świadkowie twierdzą, że podsądny już w pierwszą noc stracił całe trzy tysiące. Ale któż ze świadków mógł sam policzyć te pieniądze? Wiadomo zresztą, że mienie sąsiada wydaje się nam zawsze większe, niż nasze własne.
„Jakąż wartość mogą mieć zeznania tego rodzaju świadków. Taki np. Maksymow utrzymuje, że widział w ręku oskarżonego 20.000 rubli.
„Co się zaś tyczy panny Werchowcew, narzeczonej oskarżonego, ta, jak wiadomo, złożyła dwa zupełnie sprzeczne zeznania. Poprzednik mój, wiedziony uczuciem delikatności, nie chciał dotykać romantycznej strony tego stosunku, pójdę i ja w jego ślady. Pozwolę sobie wszakże na jedną uwagę. Jeżeli osoba tak niepospolita i czysta, jaką jest niewątpliwie panna Wierchowcew, dopuszcza się jednak fałszywego zeznania wobec sądu, a raczej zmienia nagle ton i duch swoich rewelacyi, w wyraźnym celu zgubienia podsądnego, to działać musi pod wpływem wyjątkowego rozdrażnienia. Z tego łatwo wywnioskować, że w obu jej zeznaniach musiało być dużo przesady. Owe trzy tysiące nie były powierzone Dymitrowi Karamazow na warunkach tak poniżających, jak ona to utrzymuje. Przeciwnie, dane były w ten sposób, że człowiek lekkomyślny, jak on, mógł przyjąć je w dobrej wierze, w nadziei, oczywiście, że je wkrótce zwróci.
„Nie odmawiajcie panowie oskarżonemu poczucia honoru, bo ono tkwi w nim, być może skrzywione, błędne, nieprawidłowe, ale niezaprzeczone i to bardzo daleko posunięte, mimo, że kolizya namiętności i zazdrości, wciąż podsycana, doprowadza go do szału. Pocóż odrzucać tak stanowczo jego własne zeznania o pieniądzach, ukrytych w woreczku na piersi? Nic prawdopodobniejszego przecie. Prawdziwość tego faktu potwierdza szczere i uczciwe zeznanie Aleksego Karamazowa. Ten zaś list, który oskarżony napisał w restauracyi, jest przecież najwyraźniej pisany po pijanemu. Czyż można przywiązywać jakieś znaczenie do zawartych w nim pogróżek? „Zabiję — pisze — skoro tylko Iwan odjedzie” i na tych słowach opiera się oskarżenie. Ależ, panowie, to nie romans, to rzeczywistość, tu idzie o życie człowieka, tu nie można wyrokować lekkomyślnie bez dostatecznych dowodów. A dowodów takich niema. Nie może być jednym z nich ten pijacki list, na który powołuje się oskarżenie. Przebieg wypadków nie był bynajmniej takim, jak jest w nim zapowiedziany. Gdyby nawet zachodził fakt morderstwa, to w każdym razie nie było tu premedytacyi, ani z góry powziętego planu. Oskarżenie uważa za dowód zachowanie się obwinionego w czasie, poprzedzającym morderstwo. Wiadomo, że włóczył się on po handelkach i restauracyach i wykrzykiwał po pijanemu, że zamorduje ojca, w razie, jeśli mu ten nie zwróci należnych trzech tysięcy. Ależ panowie! czyż tak postępuje prawdziwy morderca, czy taką jest w istocie jego psychologia? Całkiem przeciwnie, człowiek, któryby taką rzecz zamierzył, unikałby towarzystwa, rozgłosu, gwaru, szukałby ciszy, skupienia, tajemnicy. I działałby tak nie przez wyrachowanie, a poprostu instynktowo. Nie obcą jest i nam psychologia przestępców, ta psychologia, która, jak wyżej powiedziałem, ma przecież dwa końce, dwie strony. Obwiniony przyznaje sam, że w dniu morderstwa znajdował się w ogrodzie ojca, pod jego oknem, ale dodaje zarazem, że, przekonawszy się o nieobecności swojej ukochanej, odszedł spokojnie i powróciłby bez wypadku, gdyby nie ścigający go sługa. Widzieliśmy, z jakim sarkazmem przyjął oskarżyciel do wiadomości to naturalne wyznanie. A przecież jeżeli tak było rzeczywiście „Być może matka moja czuwała nademną w tej chwili” — mówi oskarżony. — Niema tu powodu do śmiechu, bo uczucia są całkiem naturalne i oskarżony mógł w owej chwili ochłonąć z nienawiści do ojca, zwłaszcza, gdy się dowiedział, że niema tu jego kochanki. Prokurator opisał nam tu barwnymi słowy stan duszy oskarżonego w chwili, gdy się ten dowiedział o wzajemnej miłości pani Świetłow. Oskarżyciel utrzymuje, że obudził się w nim wówczas zmysł samozachowawczy, wytrącając samobójczą broń z rąk oskarżonego. O, jakże powierzchowny jest ten sąd. Miałem sposobność poznać obecnie bliżej dziką, nieokiełznaną naturę obwinionego. Gdyby miał wówczas w istocie za sobą trupa zamordowanego ojca, zabiłby się niezawodnie, czując, że droga do szczęścia zamknięta mu jest na zawsze. Jeżeli stało się przeciwnie, to tylko dlatego, że może w samej rzeczy duch matki czuwał nad nim w owej chwili i uchronił go od zbrodni ojcobójstwa. Miał więc serce czyste i sumienie lekkie i uczuł się w prawie sięgnąć po nowe szczęście, stojące na jego drodze. Tak twierdzi on sam i jakież mamy prawo odrzucać tak stanowczo to twierdzenie?
Oskarżony uchodzi dotąd za winowajcę, jedynie dlatego, że nie umiano wskazać innego mordercy. Oskarżenie wyklucza możliwość winy Smerdiakowa, a przecież przypatrzcie się tylko panowie, ile w ostatnich czasach namnożyło się poszlak w życiu tego człowieka. Przedewszystkiem ten jego zagadkowy atak epileptyczny, którego czas on sam zapowiedział. Zeznania podsądnego i obu jego braci, a wreszcie to samobójstwo w wilją rozprawy sądowej. Nie taję, panowie, że zdanie moje w tej mierze jest zupełnie przeciwne mniemaniu prokuratora. Ten ostatni charakteryzuje Smerdiakowa, jako człowieka bardzo prostodusznego, ograniczonego, prawie idyotę. Byłem u niego, panowie, rozmawiałem z nim i zrobił na mnie zupełnie inne wrażenie. To nie był wcale człowiek naiwny, przeciwnie, nieufny, podejrzliwy i niesłychanie zawistny. Wstydził się swego pochodzenia, a uważając się za nieprawego syna Federa Pawłowicza, oburzony był niesprawiedliwością swego stanowiska służbowego w domu ojca i nienawidził domniemanych swoich braci. Chciał koniecznie wyjechać za granicę gdzieby nic o nim nie wiedziano i potrzebował na to środków pieniężnych. On jeden wiedział o trzech tysiącach i sam je układał w paczkę banknotów, wraz z Fedorem Pawłowiczem, sam mi ten szczegół opowiadał, a niemożna wątpić, że cel, na który przeznaczono te pieniądze, był mu nienawistny. Obudziwszy się w nocy na krzyk pana, którego był powiernikiem, dowiedział się od niego, że przed chwilą znajdował się tu Dymitr Karamazow. Wtedy w chorobliwym jego mózgu zrodzić się mógł nagle pomysł morderstwa. Zdarza się to wielu zbrodniarzom, którzy na parę minut przed zbrodnią nie wiedzą, że staną się mordercami. Przyszła mu nagle myśl, że podejrzenie zwalić może na zapalczywego syna Fedora Pawłowicza, sam zaś popełni morderstwo i przywłaszczy sobie tak pożądane trzy tysiące. Powziąwszy taką myśl, mógł ją wykonać, nie budząc niczyich podejrzeń, ponieważ uchodził za chorego. Wprawdzie Marta, żona Grigora, utrzymuje, że przez całą noc słyszała stękanie jego za ścianą, ale przecież staruszka spała mocno część nocy i obudziła się tylko parę razy. To tak, jak owa dama, która utrzymywała, że ujadanie psa nie dało jej zasnąć noc całą, podczas kiedy biedny psina szczeknął zaledwie raz, lub dwa razy. Oskarżyciel przypuszcza, że w razie, gdyby Smerdiakow był mordercą, zostawiłby kartkę z przyznaniem się do winy. „Jakto — powiada — starczyło skruchy na ukaranie się, a nie starczyło na przyznanie”. Ależ panowie, gdzie dowód, że zabił się z uczucia skruchy, ja sądzę, że to raczej z rozpaczy. Skrucha a rozpacz, to dwa uczucia zupełnie odmienne. Rozpacz może być mściwa, a człowiek ten, odbierając sobie życie, nienawidził z pewnością podwójnie tych, o których zazdrosny był przez całe życie.
Strzeżcie się, panowie przysięgli, abyście nie wydali mylnego wyroku. Jeżeli nieszczęsny mój klient zostanie potępiony, to jedynie skutkiem owej czysto pozornej logiki faktów, z których żaden, ale to żaden, panowie, dowiedziony nie jest. A gdyby nawet był on rzeczywiście winnym (czego zresztą ja sam nie przypuszczam ani na chwilę) to i wtedy jeszcze wysłuchajcie panowie co wam tu powiem, bo przeczuwam i ja, że w sercach waszych i umysłach toczyć się musi ciężka walka. Przebaczcie, że wam to mówię, ale jedynem zadaniem mojem jest wykrzesać czystą prawdę z głębi dusz i serc waszych, aby zaś tego celu dopiąć, stoję tu sam przed wami, ze słowem prawdy i szczerości na ustach i takim pozostać chcę do końca”.
Tu huczne oklaski przerwały mowę obrońcy, w którego głosie brzmiała w istocie dziwna, szczera i serdeczna nuta.
Te objawy entuzyazmu zgorszyły bardzo przewodniczącego, który po raz już nie wiem który zagroził opróżnieniem sali. Po chwili cisza została przywrócona, a Fediukowicz ciągnął dalej z głębokiem przejęciem.
— ...A wiecie panowie, co tutaj może być przyczyną zguby oskarżonego? Nie logika faktów, które, jak to już chyba dostatecznie wykazałem, nie są bynajmniej faktami, a tylko pozornymi fantastycznymi, powierzchownymi przypuszczeniami. Inny tu czynnik działa na wasze serca i wyobraźnię. Czynnikiem tym jest trup zamordowanego, trup bezbronnego starca, trup ojca, zabitego przez własnego syna. Wszystko się wzdryga w was na myśl, że moglibyście puścić wolno ojcobójcę, i z tego powodu gotowi jesteście potępić niewinnego. I w samej rzeczy, ojcobójstwo to straszna zbrodnia. Zabić tego, który nam dał życie, który żył naszem szczęściem, cierpiał naszym smutkiem, starał się uchylać od nas wszelkie zmartwienie — zabić takiego człowieka, to przecież rzecz tak ohydna, że prawie pomyśleć o niej niepodobna.
Jak widzicie, próbuję dać tu wam obraz tego, czem ojciec powinien być dla swoich dzieci. Przypatrzmy się teraz, o ile Fedor Pawłowicz odpowiadał pojęciu takiego ojca. Miejcie panowie odwagę przyznać to, nie zamykajcie oczu na prawdę, nie trwóżcie się przed nią jak lękliwe niewiasty. Wszakże nawet przeciwnik mój głosił tu przed chwilą, że rozumie wybornie, jakich uczuć oskarżony doświadczać musiał wobec takiego ojca i przytaczał to dla usprawiedliwienia mego klienta, on, prokurator. Przypomnijcie sobie, jakie były dziecinne lata tego człowieka, czy uczył go kto, wychowywał, oświecał? Musi to być jednak serce wdzięczne, jeśli po 23 latach pamiętał i czuł wdzięczność za drobny podarek, garstkę orzechów, danych mu w dzieciństwie. Bo też nikt mu nic nigdy nie dawał. A gdy po 23 latach powrócił z na wpół zatartemi wrażeniami lat chłopięcych, to pragnął niezawodnie odnaleźć ognisko rodzinne, miał nadzieję, że spotka ojca, który pokocha go na nowo i tęsknił za tą miłością. I cóż znalazł wzamian za te marzenia? Cyniczne urągania, chytre zasadzki w celu pozbawienia go należnego mu dziedzictwa, a w końcu doszło do tego, że ojciec odbijał mu kochankę za własne jego pieniądze. Przeciwnik mój wspomniał tu z szyderstwem, że klient mój umiał lubować się poezyą, dążył do rzeczy pięknych i wzniosłych, a przecież niema tu powodu do śmiechu. Nie wiecie panowie, ile ukrytej tkliwości mieszczą w sobie te bujne, pozornie dzikie natury, jak lgną do piękna i dobra, jak tęsknią za niem. Klient mój ma właśnie taką duszę. Ale nie znalazł sposobności, nie miał możności objawienia tych swoich uczuć. Wspomnieliśmy już wyżej, że ojciec jego nie zasługiwał, bynajmniej, na miano ojca. Bo trzeba się już raz rozstać z przesądem, że ojcem lub matką nazwać można tych, którzy dali życie dziecku, jeśli nie dali nic więcej. Niedawno sądzono jedną kobietę, która zabijała własne dzieci zaraz po urodzeniu. W kuferku jej znaleziono trzy szkielety zamordowanych przez nią noworodków. Czy ta kobieta była matką? Czy zasługiwała na to święte miano? Nie dość jest urodzić, trzeba zasłużyć na macierzyństwo”. W tem miejscu rozległy się huczne oklaski, ale Fediukowicz zrobił ruch rękami, jakby się od tych oklasków opędzał i prosił o ciszę.
— Panowie — mówił dalej — młodzieniec, który ma ojca niegodnego, mimowoli zadaje sobie pytanie: I za cóż mam kochać mego ojca? Na to odpowiadają mu sucho: „Bo jest twoim ojcem”. „A czyż on kochał mnie kiedy?” myśli młodzieniec, czy myślał o mnie w chwili, gdy mi dawał życie? Prawdopodobnie nie pragnął wcale mego istnienia, ulegając namiętności, może pod wpływem wina. Pociąg do pijaństwa, oto jedyne dziedzictwo, które mu przekazał. Czy mam mu być za to wdzięczny?... „Ojcowie nie gorszcie synów waszych” — mówi pismo święte. Pozwalamy sobie powtórzyć te słowa, nie stosując ich tylko do tutejszych ojców, ale do wszystkich ojców całej Rosyi. Syn, któryby stanął przed ojcem swoim, pytając, za co go ma kochać, powinien usłyszeć odpowiedź. — Jeśli ojciec jest w stanie odpowiedzieć na to pytanie i dowieść synowi, że ten go kochać powinien, nastąpić może normalny stosunek rodzinny. W przeciwnym razie, syn jest wolny, nie obowiązany do niczego i uważać może ojca swego za obcego, lub nawet za swego wroga. Tak, panowie. Nie waham się głosić tej zasady, bo trybuna, z której przemawiam, powinna być szkołą prawdy i uczciwych, zdrowych pojęć. Przypomnijcie sobie, panowie, ową fatalną noc morderstwa, noc, o której tyle tu dziś opowiadano. Gdyby nawet Dymitr Karamazow, korzystając z umówionych znaków, przeniknął do wnętrza mieszkania (czego, jak wiadomo, nie było, bo stanął tylko pod oknem), to wtedy nie popełniłby morderstwa. Wszak chodziło mu tylko o ukochaną kobietę. Przekonawszy się, że jej tu niema, pośpieszył jak najprędzej na jej poszukiwanie. „Gdzie ona?” oto jedyne pytanie, które miał wtedy na myśli. Przecież gdyby miał zamiar zabić, zaopatrzyćby się musiał w jakąś odpowiednią broń, nie zaś w kuchenny tłuczek. Gdyby nawet w przystępstwie nieprzytomnego niepokoju uderzył nim ojca (czego niezawodnie nie było) to nie w zamiarze zabicia go i w takim razie nawet byłby to czyn dokonany w przystępie instynktownego afektu, nie zabójstwo, a zwłaszcza nie ojcobójstwo. I w takim razie jednak odwołałbym się jeszcze do serc waszych, abyście nie gubili nieszczęśliwego. Jeśli go potępicie, ten człowiek powie sobie: „Ludzie ci nigdy nic dla mnie nie zrobili, nie troszczyli się o mnie, nie dali mi światła nauki, nie nakarmili mnie, ani przyodziali, umieli tylko wtrącić mnie do ciemnicy i skazać na ciężkie roboty. Skwitowany jestem z nimi i nic nikomu nie winien. Źli oni są i ja złym będę, okrutni są, i ja okrutnym się stanę”. Tak panowie, potępiającym wyrokiem zgubicie duszę jego i sumienie, odbierzecie mu możność skruchy i sprawicie, że nie żałować będzie, a przeklinać. Przeciwnie, jeśli mu okażecie miłosierdzie, dusza jego odrodzi się i zmartwychwstanie. Znam to dzikie, ale szlachetne serce, które zdobyć można jedynie aktem wielkiej miłości. Dusza jego przestanie wówczas przeklinać i nienawidzieć, a rozpłynie się we łzach skruchy i żałości. Nie powie wówczas: „Skwitowany jestem i nic ludziom nie winien” przeciwnie, uzna się dłużnikiem całej ludzkości i dla niej żyć zacznie. Wymówcie panowie słowa przebaczenia, przyjdzie to wam przecie tak łatwo, wobec tego, że nie macie ani jednego niezbitego dowodu winy. Pamiętajcie, że wyroku waszego słucha Rosya cała, ta Rosya, której sądy mają za cel swój odrodzenie, nie zaś ukaranie przestępcy. Jeżeli uczynicie zadość sprawiedliwości i miłosierdziu, zniknie wam z oczu rozszalała trójka, od której stronią ze wstrętem sąsiednie narody, a pozostanie wóz tryumfalny, ze wspaniałym spokojem dążący do celu. W rękach waszych nie tylko los klienta mego, ale i los naszej rosyjskiej prawdy, której jesteście stróżami i szafarzami, pokażcie, że w dobrem jest ręku i żeście godni stać na jej straży.
Gdy obrońca skończył swoją mowę, zerwała się niepohamowana burza oklasków i ogólnego zachwytu, kobiety płakały, płakali także niektórzy mężczyźni. Przewodniczący nawet nie próbował powściągnąć tych objawów zapału. Prokurator jednak nie dał za wygraną i ukazał się znów na trybunie, blady i wzruszony. Mówił krótkiemi, urywanemi zdaniami, mimo niezadowolenia publiczności, która stała stanowczo po stronie obrońcy. Prokurator usiłował nawet ściągnąć na swego przeciwnika zarzut spełnienia obrazy religii, a to dlatego, że ten ostatni, mówiąc o Chrystusie, użył parę razy wyrażenia „wielki miłośnik ludzkości.” Obrońca odparł te insynuacye z właściwym sobie sarkazmem. Nie pomogły również i przedrwiwania prokuratora, który zapytywał ironicznie: „I cóż to będzie, gdy każde dziecko zapyta ojca: i za cóż mam ciebie kochać? a w razie niepomyślnej odpowiedzi upoważnione będzie do ojcobójstwa.” W końcu ta wymiana słów przerwała się i przyszła kolej na oskarżonego, któremu służyło prawo przemówienia paru słów w swojej obronie.
Mitia wstał z miejsca i przemówił krótko. Był niesłychanie znużony moralnie i fizycznie. Nie wyglądał tak hardo i zuchwale, jak w początkach rozpraw.
— I cóż mam mówić, panowie przysięgli? — rzekł znużonym i cichym głosem — przyszła na mnie godzina sądu i koniec memu bezładnemu życiu. Ale mówię wam, jak przed Bogiem na świętej spowiedzi. Nie ja zabiłem ojca i krwi tej nie jestem winien. Byłem ja szalony, ale kochałem dobro. Codzień chciałem się zmienić, a żyłem podobny dzikiemu zwierzęciu. Dziękuję panu prokuratorowi, że powiedział mi dziś o mnie samym wiele rzeczy nowych i ważnych, którychbym bez niego nie usłyszał, ale i tak omylił się, bo ja ojca nie zabiłem. Dziękuję i obrońcy, płakałem, słuchając go, ale niepotrzebnie tak się trudził, bo ja napewno nie zabiłem. Jeżeli mnie uwolnicie, pomodlę się za was i stanę się lepszym. Jeśli nie, pierwszy szpadę nad głową swoją złamię. Ale raczej oszczędźcie mnie, nie odbierajcie mi Boga mego, bo czuję, że jeśli zostanę skazany, to znów w grzech wpadnę; dłużej mówić nie będę, bo mi na duszy ciężko.
Po spełnieniu ostatniej formalności, sąd udał się na osobność dla ostatniej narady. Była to północ, mimo to, nikt nie chciał wracać do domu. Korzystając z przerwy, publiczność przechadzała się po sali, lub posilała się w bufecie.
Spodziewano się powszechnie uwolnienia. Otaczano obrońcę i winszowano mu z góry. On także pewny był powodzenia.
— Słuchajcie, uwolnią go z pewnością — wołał jakiś młody człowiek.
— Oczywiście, że uwolnią.
— Wstyd! hańba! gdyby było inaczej. Chociażby i zabił, to pomyślcie tylko, jaki to był ojciec. Przytem w chwili morderstwa, w jakim on był stanie, mógł przypadkowo machnąć tłuczkiem i powalił tamtego. Niepotrzebnie tylko wciągali tego Smerdiakowa; na miejscu obrońcy, powiedziałbym poprostu: zabił, ale nie zabił.
— On też tak i powiedział.
— Zmiłujcie się, panowie, muszą go w każdym razie uwolnić. Czy pamiętacie, jak w zeszłym roku sąd uwolnił aktorkę, która poderżnęła gardło żonie swego kochanka?
— Ależ nie dorżnęła jej, zaczęła dopiero rżnąć.
— A jak on o dzieciach świetnie przemówił!
— Wspaniale!
— I o mistycyzmie.
— Dajcie sobie pokój z mistycyzmem, pomyślcie lepiej, co czeka prokuratora, gdy do domu powróci — żona oczy mu za Mitię wydrapie.
— Alboż jej tu niema?
— W domu siedzi; gdyby tu była, zaraz, na miejscu natarłaby mu uszu, che, che!
— Che, che, che!
— Co też nasz Mitia zrobi, gdy go wypuszczą?
— Poleci do restauracyi „Stołeczny gród” i pić będzie na umór, co najmniej z dziesięć dni.
Tu zabrzmiał dzwonek. Przysięgli naradzali się całą godzinę, nie mniej i nie więcej. Głębokie milczenie zaległo salę. Nareszcie się dowiedzą.
Nastąpił szereg pytań.
— Czy winien morderstwa w celu grabieży?
Odpowiedź brzmiała: tak!
Jasno, dobitnie, jednogłośnie.
I tak aż do końca.
Przysięgli na wszystkie pytania odpowiadali: „Winien.”
Było to czemś niespodziewanem. Wszyscy skamienieli — i ci, którzy pragnęli uwolnienia i przeciwnicy. Po kilku minutach dopiero zaczął się chaotyczny gwar. Mężczyźni byli przeważnie zadowoleni, ale kobiety podniosły prawie bunt. Na galeryi rozległ się przenikliwy jęk. To Grusza, która dostała się tam po wyprowadzeniu jej z sali.
Mitia zerwał się i wyciągnął ręce przed siebie.
— Klnę się Bogiem i strasznym sądem jego, że nie przelałem tej krwi. Katiu, przebaczam ci. Bracia, czuwajcie nad tamtą.
— Dwadzieścia lat ciężkich robót!
— Nie dali się przekonać nasi kmiotkowie!
— I dobili naszego Mitię.
— Szkoda.





EPILOG.


Na piąty dzień po wypadkach opisanych w sądzie, Alosza odwiedził Katarzynę Iwanównę w jej mieszkaniu. Przyszedł wcześnie, o dziewiątej zrana, bo omówić miał z nią jedną ważną sprawę, a i w innem miejscu czekano na niego z niecierpliwością.
Katarzyna przyjęła go w tym samym salonie, gdzie rozmawiała niegdyś z Gruszą, w sąsiednim zaś pokoju leżał Iwan Fedorowicz, chory i bezprzytomny. Widząc okropny jego stan, Katarzyna przenieść go kazała do siebie i pielęgnowała troskliwie, nie odstępując go dniem i nocą i nie zważając na plotki i gadania, które z jej powodu krążyły po mieście. Chorego leczyli dwaj miejscowi lekarze, Hercenszube i Warwiński, moskiewski zaś doktór odjechał, nie wygłaszając żadnej stanowczej decyzyi o możliwym wyniku choroby. Lekarze dodawali otuchy Katarzynie, widoczne jednak było, że sami niewiele mają nadziei. Alosza odwiedzał brata dwa razy dziennie, teraz jednak przyszedł wyłącznie do Katarzyny, nie mógł się jednak zdobyć na powiedzenie jej tego, co go tu sprowadziło. Rozmawiali tak już blizko kwadrans, Katarzyna siedziała blada i z błyszczącemi oczami, przeczuwając, o czem mówić chce z nią Alosza.
— Bądź spokojny, — mówiła żywo — on się zgodzi, musi się zgodzić, niema przecie innego wyjścia. Wszystko przygotowane do ucieczki. Ten nieszczęsny rycerz honoru i sumienia (nie mówię tego o Dymitrze, a o tamtym — dodała, ukazując na drzwi, za którymi leżał Iwan) zwierzył mi już dawno cały plan. Stać się to ma na drugim etapie; Iwan Fedorowicz jeździł sam na miejsce i poznał się z naczelnikiem etapu. Niewiadomo tylko, kto prowadzić będzie partyę zesłańców, tego nie można nigdy z góry przewidzieć. Jutro pokażę ci cały projekt, spisany szczegółowo na papierze. Przyniósł mi go Iwan Fedorowicz w opieczętowanej kopercie w wigilię rozprawy. Przeczuwał, biedak, że sam nie będzie w stanie. A czy wiesz, o co się wtedy posprzeczaliśmy?
— Niewiem — odparł Alosza.
— Właśnie o ten plan. Iwan Fedorowicz chciał, aby Dymitr uciekał za granicę w towarzystwie tej istoty, tej Gruszy, i o to się tak rozgniewałam. Sama nie wiem dlaczego, ale i dziś nie mogę znieść myśli, że ta wstrętna kobieta pójdzie z nim. — Mówiąc to, Katarzyna i teraz drżała z oburzenia. — Iwan Fedorowicz, widząc mój gniew, wyobraził sobie, że zazdrosna jestem o tamtą i że jeszcze kocham Dymitra, to mnie obraziło. Nie mogłam pojąć, jakim sposobem człowiek o tak wyższych uczuciach, jak Iwan, podejrzewać mnie może o tak nizką namiętność. Pokłóciliśmy się więc na dobre, tembardziej, że dawno już mówiłam Iwanowi, że jego tylko kocham, a nie Dymitra. Mimo to, przyniósł mi tę kopertę, zawierającą szczegółowy plan ucieczki, dołączył do tego dziesięć tysięcy rubli na koszta, i prosił, żebym się sama tem zajęła, w razie, gdyby on zachorował lub umarł. Czy rozumiesz, jaka to była z jego strony ofiara, zazdrosnym będąc o Dymitra, mnie właśnie polecać jego ratunek. Ach! nikt, nikt z was nie jest w stanie ocenić tej wielkiej duszy. A i sama tak byłam wtedy rozdraźniona niesłusznem podejrzeniem, że zamiast paść przed nim na kolana, do czego rwało mnie serce moje, zrobiłam mu tylko scenę. Taki już mam charakter. Skończy się jeszcze na tem, że i ten porzuci mnie dla innej, która mu da lżejsze życie, jak Dymitr. Tylko, że ja nie zniosę już tego i zabiję się sama. A przecież wtedy, gdyście weszli do mnie razem, wieczorem, w wigilię sądu, spostrzegłszy nienawistny i pogardliwy wzrok, którym mnie Iwan obrzucił, wpadłam w straszny gniew i umyślnie rzuciłam mu w oczy, że to on pierwszy nazwał brata zabójcą, kiedy to przeciwnie, ja sama wmawiałam mu to zawsze, mimo, że się nie dawał przekonać. Taka już jestem, taka jestem. Przezemnie stała się ta cała historya w sądzie, ja jedna jestem przyczyną wszystkiego.
Nigdy jeszcze Katarzyna nie robiła Aloszy tak szczerych wyznań. Widocznie nadeszła chwila, w której to dumne serce doszło do takiego stopnia cierpienia i bólu, że samo uczuło potrzebę zdeptać własną dumę i rzucić ją pod czyjeś stopy. Alosza cierpiał nad tem dla niej i starał się z możliwą delikatnością oszczędzić jej dalszego poniżenia, musiał jednak wspomnieć imię Dymitra.
— Nie lękaj się o niego — przerwała mu żywo Katia. — Zgodzi się na ucieczkę, o, zgodzi. Znam go dobrze. Teraz niby się waha, ale za kilka dni przystanie na wszystko. Jakże ma nie przystać, skoro w katordze nie pozwoliliby mu mieć przy sobie tej awanturnicy, a bez niej on żyć nie może.
Dlatego głównie prosiłam cię, abyś przyszedł, ty go musisz sam namawiać do ucieczki, chyba, że i według ciebie, będzie to postępek małoduszny, tchórzliwy, niechrześcijański, — mówiła zawsze szyderczo.
— I owszem powiem mu wszystko, — szepnął Alosza — ale przedewszystkiem, on prosi, abyś pani zechciała przyjść do niego dziś jeszcze, Katarzyno Iwananówno; — wymówił te słowa szybko, jakby się chciał ich pozbyć i spojrzał Katarzynie prosto w oczy, ta odsunęła się od niego gwałtownie.
— Ja do niego? czyż to możliwe? — wyjąkała, blednąc.
— To możliwe a nawet konieczne — nalegał Alosza, ożywiając się nagle. — On musi panią widzieć, zwłaszcza teraz. Nigdybym się nie poważył dręczyć pani niepotrzebnie, gdyby nie ta niezbędna konieczność! On chory, prawie obłąkany, wiele, o, wiele zmieniło się w nim od tego dnia, czuje, jak bardzo przed panią zawinił, nie o przebaczenie prosić będzie, sam mówi, wiem, że mi przebaczyć nie można — ale niech ona przyjdzie, niech tylko stanie na progu, więcej nie pragnę.
— Tak nagle... — szepnęła Katia, — a przecież wiedziałam, że z tem do mnie przyjdziecie, wiedziałam, że on mnie zechce widzieć. On się ciebie boi, Alosza, — mówiła dalej Katia, — boi się twojej nagany, z punktu widzenia moralności. Pozwólże mu raz, skoro twoja sankcja jest mu tak niezbędnie potrzebna, — dodała z ironią. Zamilkła na chwilę, potem mówiła dalej:
— Wiem, że tam, w więzieniu, bredzi on coś o krzyżu do zniesienia, obowiązkach do spełnienia, o jakichś hymnach pochwalnych, powtarzał mi to Iwan Fedorowicz. I gdybyś wiedział, z jakiem przejęciem, jak kochał widocznie tego brata i nienawidził go jednocześnie.
Mówił mi to ze łzami prawie, a ja, nikczemna, umiałam tylko drwić i pogardzać — podła jestem, podła, to ja wtrąciłam go w tę chorobę. Tamten, to zupełnie co innego — mówiła dalej z rosnącem rozdrażnieniem, które budziło w niej zawsze wspomnienie o Dymitrze. — Czy myślisz, że on gotów jest cierpieć? takiby potrafił? nigdy, przenigdy, tacy, jak on, nie cierpią.
Mówiła to wszystko z bezgraniczną nienawiścią i tonem bezwzględnie pogardliwym. Alosza zrozumiał wyzwanie, zawarte w ostatnich jej słowach, ale umyślnie je pominął, „zawiniła względem niego, dlatego go chwilami nienawidzi” pomyślał. Pragnął gorąco, aby ta nienawiść była tylko chwilową.
— Zrób, pani, tę niemożliwość, Katarzyno Iwanówno, i zechciej pójść do niego. Niech pani pomyśli, że on pierwszy raz w życiu zrozumiał i odczuł, jak bardzo względem pani zawinił. Mówił mi: „Jeśli ona nie zechce przyjść, to ja przez całe życie będę nieszczęśliwy”. — Słyszy pani, skazany na 20 lat, a jeszcze zamierza być szczęśliwym — czy to nie żal?! — A przecież on jest bez winy, ręce jego są czyste, niesplamione krwią, pani musi, pani powinna go odwiedzić.
Ostatnie słowa wymówił Alosza z dziwną mocą i prawie z wyzwaniem.
— Powinnam, ale nie mogę, — jęknęła Katarzyna, — patrzyć będzie na mnie, a ja tego nie zniosę.
— Oczy wasze muszą się spotkać. Jakże pani potrafi później żyć przez całe życie, jeśli pani nie spełni jego życzenia.
— Wolę cierpieć przez całe życie.
— Pani powinna, pani powinna pójść — nalegał nieubłagany Alosza.
— Ale nie dziś, nie zaraz, nie mogę przecież opuścić chorego.
— Może pani na minutę, to nie potrwa dłużej, inaczej on także zachoruje, na miłość Boga, niech pani pójdzie, niech się pani zlituje...
— To wy się nademną zlitujecie, — odparła z goryczą Katia i rozpłakała się.
— Więc pani przyjdzie na pewno? biegnę go uprzedzić — zawołał Alosza!
— Nie, nie, — powstrzymywała go Katia — nie uprzedzaj go, bo może wcale nie pójdę, — głos jej załamał się, dyszała ciężko.
— A jeśli spotkam tam kogo? — szepnęła blednąc nagle.
— Dla tego trzeba się śpieszyć, teraz nie spotka pani nikogo — nalega! Alosza.
Poszli więc oboje do szpitala miejskiego, gdzie Mitia umieszczony był teraz.
Na drugi dzień po wyroku dostał nerwowej gorączki, oddano go więc na oddział, przeznaczony dla więźniów. Na usilne jednak prośby Aloszy i wielu pań z towarzystwa z panią Chachłakow i Lizą na czele, doktór Warwiński pozwolił na przeniesienie go do separatki, tej samej, w której niedawno jeszcze leżał Smerdiakow.
Okno, mocno zakratowane i żołnierz uzbrojony na korytarzu, dawały gwarancyę, że to przekroczenie ustaw więziennych nie pociągnie za sobą złych skutków. Doktór Warwiński, człowiek młody i ludzki, rozumiał, jak ciężko takiemu człowiekowi, jak Mitia przerzucić się nagle do sfery, zwyczajnych złodziei i morderców, do takiej zmiany przywykać trzeba stopniowo.
Krewnym wolno było odwiedzać chorego, ale z pozwolenia tego korzystali, jak dotąd, tylko Alosza i Grusza.
Zgłaszał się parę razy Rakitin, ale tego sam Mitia nie chciał wcale przyjąć.
W chwili wejścia Aloszy, Mitia siedział na łóżku w szpitalnym kaftanie, głowę miał obwiązaną — był w gorączce. Nie śmiał zapytać brata czy Katarzyna przyjdzie, ale Alosza wyczytał pytanie to z jego twarzy.
— Bądź spokojny bracie, — rzekł — przyjdzie na pewno, choć może nie dziś jeszcze.
Mitia zadrżał, od pewnego czasu miał na myśli wciąż Katarzynę, czuł także, że każde słowo okrutne z jej strony zabolałoby go, jak pchnięcie noża.
— Bracie, — mówił dalej Alosza, — Katarzyna Iwanówna pragnie bardzo przezwyciężyć twoje skrupuły, co do ucieczki, sama zajmie się wszystkiem, jeżeli Iwan nie wyzdrowieje.
— Mówiłeś mi już to, — odparł Mitia.
— A ty nie miałeś nic lepszego, jak powtórzyć to zaraz Gruszy.
— To prawda — przyznał Mitia. — Ale ona nie przyjdzie dziś rano — dodał nieśmiało, — przyjdzie dopiero wieczór. Gdy powiedziałem jej, że Katia zajmie się moją ucieczką, zacięła tylko usta i powiedziała „dobrze”.
Czuje sama, że tak być musi, zresztą, zrozumiała już chyba, że Katia kocha Iwana, a nie mnie.
— Czy naprawdę?
— Iwan, to człowiek niepospolity, nie powinien umrzeć.
— Katia wierzy w jego wyzdrowienie.
— Jeżeli tak mówi, to musi być przekonana, że brat nasz umrze i mówi tak ze strachu...
— Iwan ma silny organizm, wytrzyma. Ja także wierzę w jego wyzdrowienie.
— I ja także, ale Katia nie musi wierzyć. Ach! jak ona musi cierpieć.
— Alosza! — rzekł znów Mitia po chwili milczenia, — ja bardzo kocham Gruszę!
— W katordze nie pozwolą wam być razem, — zauważył pośpiesznie Alosza.
— Wiem, wiem... a potem. Jeżeli będą mnie bili, nie zniosę tego, zabiję kogo i rozstrzelają mnie. 20 lat. — Mój Boże, już teraz posługacze szpitalni mówią mi ty. Całą noc przemyślałem o tem, no i wiem, że nie wytrzymam... nie mam siły. Ja, który miałem zamiar odrodzić się w podziemiach, nie mogę nawet znieść poufałości ze strony służby szpitalnej. Dla Gruszy zniósłbym wszystko, prócz knuta.
— Bracie — rzekł łagodnie Alosza, — wysłuchaj co ci powiem, wiesz przecie, że nigdy nie kłamię. Za ciężkiby to dla ciebie był krzyż, a zresztą, nie zasłużyłeś na niego. Gdybyś był istotnie mordercą, nie namawiałabym cię nigdy do uchylenia się od kary, ale tak, jak jest, możesz śmiało skorzystać ze sposobności ratunku.
— Wiem, wiem, ukartowaliście wszystko. Taki jak ja, musi uciekać, oczywiście. Tylko, że nigdy sobie tego nie daruję. — Mówię tak, a przecież ucieknę. — Obłudni jesteśmy, mój bracie, ja i ty nawet.
— To prawda, — powiedział Alosza.
— Tak, ja cię kocham bracie, za to, że ty zawsze mówisz prawdę. Powiem ci zresztą wszystko. Jeżeli zgadzam się, to dlatego, że dla mnie Ameryka będzie także wygnaniem. Nienawidzę tej Ameryki, niech ją dyabli wezmą! Ja kocham kraj nasz, Alosza, i tęsknić będę, tęsknić na śmierć. — A ona! a Grusza! czy podobna do Amerykanki? zatęskni się tam, a ja będę przyczyną jej nieszczęścia. A ci Yankesi, wielcy inżenierowie może, ale niech ich dyabli wezmą, nienawidzę ich. Pójdziemy chyba między czerwonoskórych, nauczymy się ich języka, a potem, po kilku latach, zmienimy się tak oboje, że będziemy mogli powrócić, jako amerykańscy obywatele. Prawda, Alosza?
— Prawda, — odparł ten, aby mu nie przeczyć.
— Alosza! Czy przyjdzie Katia?
— Przyjdzie z pewnością, choć ją to wiele kosztuje.
— Wierzę! wierzę! Och, ja oszaleję. A Grusza patrzy wciąż we mnie, rozumie wszystko. Dlaczego tak pragnę Kati? nic nie rozumiem. Och te namiętności Karamazowych! podłe dusze! Podły jestem, nie umiem cierpieć.
— Otóż i ona! — zawołał Alosza.
Drzwi otworzyły się i Katia stanęła w progu. Błędne jej oczy szukały wzroku Miti. On zbladł ze wzruszenia, ale po chwili nieśmiały uśmiech prześlizgnął się przez jego wargi i wyciągnął ręce do wchodzącej. Katia rzuciła się ku niemu, zmusiła go, by usiadł i sama siadła obok niego. Ściskała mu ręce i drżała. Oboje nie mogli wyrzec słowa i patrzyli na siebie w milczeniu.
— Czy przebaczyłaś mi? — szepnął wreszcie Mitia. — Słyszysz Alosza, słyszysz o co ją pytam? — Zawołał z dziwną radością.
— Masz serce szlachetne i za to cię kocham. Nie potrzebujesz mego przebaczenia, ty raczej daruj mi. Wszystko jedno zresztą, czy darujemy sobie, czy nie, zraniliśmy sobie dusze na wieki, tak widać było trzeba.
Tchu jej zabrakło.
— Czy wiesz, poco przyszłam? aby ci do nóg paść i ściskać ręce twoje, aż do bólu, jak pamiętasz, tam, w Moskwie, i żeby powiedzieć ci raz jeszcze, żeś ty szczęściem mojem, bóstwem mojem, że cię kocham szalenie. — Mówiąc to przycisnęła chciwie usta do jego ręki.
Alosza patrzył na to osłupiały, zmieszany, nie spodziewał się takiej sceny.
— Miłość umarła, Mitia, — mówiła Katarzyna, — ale przeszłość pozostanie, pamiętaj o przeszłości i przez jedną chwilę pomówmy o tem, coby być mogło. Dziś ty kochasz inną, ja kocham innego — ale i tak kochać cię będę zawsze i ty kochaj mnie, o kochaj! — dodała prawie głośno.
— Będę, będę cię kochał, — powtarzał Mitia, oddychając ciężko, po każdem słowie. — I wiesz, Katia, pięć dni temu, w sądzie, kochałem cię naprawdę, w chwili, gdy cię wynoszono omdlałą. Tak już wiecznie będzie z nami.
Mówili sobie rzeczy szalone, może nawet nieprawdziwe, w każdym razie mówili je w dobrej wierze.
— Katiu! — Zawołał nagle Mitia, — czy wierzysz, że jestem mordercą? t. j. wiem, że teraz nie wierzysz, ale wtedy, gdyś mnie oskarżała, wierzyłaś w to? powiedz.
— Nigdy, ani na chwilę, nienawidziłam cię i dlatego wmawiałam to w siebie umyślnie i może na jedno mgnienie uwierzyłam, ale już, kończąc oskarżenie, wiedziałam, że to fałsz. Wszakże przyszłam tu głównie po to, aby ci dać zadośćuczynienie, ukarać siebie. Zapomniałam, że po to tylko, — szepnęła, a z twarzy jej znikł wyraz rozkochania, goszczący na niej przed chwilą.
— Ciężko ci to przyszło, kobieto! — Wyrwało się mimowoli Miti.
— Puść mnie! — przerwała Katia, — przyjdę może jeszcze, ale teraz ciężko mi.
Wstała i poszła ku drzwiom, ale nagle cofnęła się, wydając głośny okrzyk. Na progu stała Grusza, która weszła już od chwili, Katia porwała się do wyjścia, przechodząc jednak obok Gruszy, przystanęła chwilkę, blada jak ściana i szepnęła cicho:
— Przebacz mi!
Grusza patrzyła na nią w milczeniu, poczem rzekła jadowitym głosem.
— Złe jesteśmy obie, ja i ty, matko, gdziebyśmy tam sobie mogły przebaczać, ale ocal go, a modlić się będę za ciebie przez całe życie.
— Bądź spokojna, oswobodzę go, — odparła Katia i wybiegła szybko z pokoju.
Dymitr był w rozpaczy.
— Jak mogłaś! jak mogłaś odmówić jej przebaczenia, kiedy się sama do ciebie zwróciła, — wołał do Gruszy.
— Daj pokój, nie masz prawa robić jej wyrzutów, — upominał go Alosza. — Nie mówiła tego z serca, a tylko przez pychę, — broniła się Grusza.
— Niech zresztą uratuje ciebie, a wtedy wszystko jej daruję.
— Alosza! idź za Katią, — nalegał Mitia, — powiedz jej, już sam nie wiem co...
— Biegnę bracie, wieczorem wrócę tu.
Alosza dogonił wkrótce Katarzynę.
— Brat nie wiedział, że ona przyjdzie — upewniał ją.
— Dobrze, już dobrze, nie mówmy już o tem.
Katarzyna przerwała szybko, po chwili dodała z oczyma, błyszczącemi od gniewu.
— Nie! przed tą kobietą nie potrafię się czuć winna. Dobrze zrobiła, że mi nie chciała odpuścić, lubię ją za to.

***

Nadszedł wreszcie dzień wyprowadzenia więźniów na Sybir; oprócz Dymitra, odbyć miało tę drogę dwóch jeszcze przestępców, skazanych także na 20 lat ciężkich robót. Alosza pobiegł od rana do bram więzienia. Z wielką trudnością otrzymał pozwolenie widzenia się z Mitią.
Grusza była już z nim.
— Bracie mój! — zawołał Mitia, — człowieku Boży! witaj mi. — Był on w stanie dziwnej egzaltacyi, twarz miał rozjaśnioną wielką radością.
— Czuję, — mówił, — że potrafię teraz wszystko znieść, nawet tam, na Syberyi, zresztą — dodał patrząc na Gruszę, — mogę i uciec, jeżeli tego koniecznie chcą. — Powiedział ostatnie słowa tonem, który dziwnie wstrząsnął Aloszą, było w tem zdaniu się na wolę innych coś z obojętności konającego. Zdawał się być zupełnie oderwanym od życia i patrzył się na nie, jak na coś zupełnie sobie obcego.
— Takie mi rzeczy mówi! — zawołała Grusza gwałtownie, — ucieknie, jeżeli tego chcą, jemu to wszystko jedno. To straszne, Aleksy Fedorowiczu, on już nikogo nie kocha... — płakała.
Dymitr uspokajał ją.
— Nie płacz Grusza, przeciwnie, kocham cię bardzo, ciebie, Aloszę, Iwana i...
— I Katarzynę Iwanównę, — zawołała Grusza z uniesieniem.
— Tak, Gruszo! i Katarzynę, kocham teraz wszystkich, nie umiem już nienawidzieć.
Grusza wybuchnęła śmiechem.
— Zwaryował zupełnie, wszystkich chce kochać.
— Nie inaczej, i ty tak samo, ty także musisz wszystkich kochać.
— Nawet Bondarewa?
— Nawet Katarzynę Iwanównę — odparł poważnie Mitia.
Wspomniany Bondarew był to ograniczony, brutalny oficer, który prowadzić miał partyę, więźniowie byli obecnie zdani na jego łaskę.
— Bracie! — rzekł Alosza — Katarzyna już nie przyjdzie i poleciła mi pożegnać cię i pobłogosławić na drogę. Mnie zostawiła wykonanie planu ucieczki.
— Tobie! jak to dobrze, ty już potrafisz wyprowadzić ich wszystkich w pole, mój ty święty obłudniku. Czy wiesz, że ty jesteś straszny człowiek?
Alosza uśmiechnął się słabo.
— Przyrzeknij mi tylko, że spełnisz wszystko, czego od ciebie żądam — rzekł prawie uroczyście do brata. Mitia bez chwili wahania zgodził się na wszystko.
Nieznaczny uśmiech przemknął przez usta Aloszy.
— Słuchaj, bracie — mówił spokojnie. — Grusza i ja pójdziemy za tobą w przebraniu aż do trzeciego etapu. Ty staraj się spać i nabierać sił przez pierwsze dwa dni, na trzecią noc bądź gotów. Przyniosę ci przebranie, które włożysz na siebie i uciekniesz; Grusza czekać będzie na ciebie. Wszystko już gotowe, trójka, która cię odwiezie do dworca, pasporty i bilety kolejowe.
— To cudownie! — zawołał uradowany Mitia. — Jak to dobrze, że to ty kierujesz wszystkiem, jak anioł stróż, miałem cię zawsze za anioła.
Bracia uściskali się.
W tej chwili wszedł odźwierny, oznajmiając, że Konstanty Semenowicz Bondarew czeka już konno, gotów do drogi i klnie straszliwie.
— Obiecuje, że poganiać was będzie knutem — to bardzo gwałtowny człowiek.
— Pijany poprostu — rzekł Dymitr, wzruszając ramionami. — Do widzenia Grusza, bywaj zdrów Alosza!
Na dziedzińcu więziennym słychać było zmieszane głosy ludzkie, nad którymi górował ochrypły, pijacki głos Bondarewa. Dymitr wyszedł blady, z zaciśniętemi zębami i stanął pomiędzy dwoma złoczyńcami. Bondarew obsypał ich wszystkich przekleństwami i mały oddział wyszedł z dziedzińca. Na ulicy oczekiwały już trzy kibitki, na które wsadzono więźniów.
— Cierpliwości bracie! — zawołał Alosza.
Wszystko odbyło się, jak przewidział Iwan. Wiadomo, że urzędnik i żołnierz rosyjski nie są bynajmniej nieprzystępni dla przekupstwa. Zadanie Aloszy ułatwione jeszcze było tym szczególnym urokiem, jaki wywierał on na wszystkich, którzy się z nim stykali. Musiał jednak używać pieniędzy i wódki, jak inni.
Na trzecim etapie, Alosza i Grusza, przebrani za chłopów, oczekiwali na więźniów, wmieszani w tłum miejscowy, który wyległ na ulicę dla przyjrzenia się skazanym. W chwili, gdy Bondarew zsiadł z konia, Alosza zbliżył się do niego i zaprosił go dobrodusznie do swojej chaty na kieliszek i zakąskę. Był to fakt bardzo powszedni i oficer nie dał się dwa razy prosić, przeczuwając suty poczęstunek, którego mu zwykle po drodze nie szczędzono. Tam Alosza, który był w zmowie z gospodarzem owej chaty, zabawiał go rozmową, podsuwając mu stale kieliszki mocnej, w istocie doskonałej, wódki.
— Gdzie to wasza wielmożność prowadzi tych biedaków? — pytał niewinnie Alosza.
— Biedaków! To zbóje! zwłaszcza ten trzeci, zabił on dwie swoje żony i dwóch braci.
— Dwie żony i dwóch braci! — powtórzył z podziwem Alosza.
— I to w okropnych mękach. Ale zkąd to macie taką wyśmienitą wódkę? — spytał podejrzliwie Bondarew, — już ja tu nosem czuję, że musicie prowadzić kontrabandę.
— Boże uchowaj — bronili się obaj. — Mamy w mieście kuma gorzelnika, ten nam przysłał parę baryłek. Jeżeli wasza wielmożność raczy pozwolić, służyć możemy.
— Che! che! nie głupie z was mużyki, — zaśmiał się oficer, zataczając się już niepewnie. Alosza dolewał mu zaraz gęściej, a gdy się przekonał, że wódka zrobiła swoje, udał się na poszukiwanie naczelnika etapu. Poznał go, raczej domyślił się po przebiegłej twarzy i szepnął, przechodząc mimo.
— Gerasim Mikołajewicz?
Etapowy spojrzał nieufnie.
— Jestem bratem Iwana Fedorowicza.
Etapowy dał mu znak ręką, by poszedł za nim na górne piętro, tam porozumieli się.
Przekupienie żołnierzy, strzegących więźniów, przyszło już bez trudności, każdy z nich dostał po kilkadziesiąt rubli, za co pozwolili Dymitrowi przejść na górne piętro; nie przeczuwali zresztą ucieczki i sądzili, że chodzi tylko o chwilkę rozmowy. Dymitr nie wiedział także, na czem opiera się plan Aloszy, nie byłby się bowiem zgodził.
Naczelnik etapowy dostarczył już był klucza od kajdan, żądając tylko, aby cała rzecz odbyła się w czasie jego chwilowej nieobecności; za powolność swoją otrzymał 5 tysięcy rubli. Alosza dostarczył Dymitrowi chłopskiego ubrania zupełnie takiego, jak to, w którem sam przyszedł.
Gdy wszystko już było gotowe, Alosza rzekł:
— Czas już Mitia, Grusza czeka na ciebie i musi być niespokojna.
— A ty, bracie?
— Nie możemy wyjść razem, bo zwróciłoby to uwagę — odparł Alosza, odwracając głowę dla ukrycia zmięszania.
Mitia dał się ostatecznie nakłonić. Wychodząc, odwrócił się raz jeszcze, aby pożegnać brata. Opowiadał potem, że nigdy jeszcze nie widział u nikogo takiego wyrazu.
Rezygnacya, odwaga, poświęcenie, pogarda cierpienia malowały się na jego twarzy.
Po wyjściu Dymitra, Alosza ukląkł i pomodlił się chwilę, potem rozebrał się bez pośpiechu i włożył na siebie więzienny strój Miti.
Przystosował, jak mógł, kajdany do rąk i nóg, i zeszedł cicho na dół do sali etapowej, gdzie wszyscy żołnierze spojeni poprzednio, leżeli pokotem. Żaden się nie obudził i Alosza zajął bez przeszkody miejsce uwolnionego brata.
Tam usnął natychmiast prawie. Spokojny był zupełnie, czując się czystym w sumienie. Wówczas miał sen. Ten, którego nazywał zawsze ojcem i mistrzem swoim, starzec Zosima stanął przed nim, a położywszy mu ręce na głowę, złożył pocałunek na jego ustach.
— Synu, — rzekł, — to pierwszy twój czyn, dobrze zaczynasz życie. Posłałem cię w świat umyślnie, abyś poznał, co to boleść. Gdybyś został mnichem, życie twoje byłoby nadto świeże i błogie, trzeba też było nieszczęścia, abyś i ty miał swój udział w ludzkich cierpieniach. Ty jeden zresztą ocalić mogłeś swoją rodzinę, tyś powstrzymał od zbrodni Dymitra i tyś ułagodził wyrzuty Iwana. Poświęciłeś się dziś za brata, później poświęcisz się dla rodziny, dla ojczyzny, dla całej ludzkości wreszcie. Wtedy zrozumiesz jasno, że życie jest rajem dla tych, którzy kochać umieją. Piekło, to tylko brak miłości i ci, którzy żyją, nie miłując, za życia już mają piekło. Gdyby ludzie zechcieli to raz zrozumieć, raj zapanowałby na ziemi. Nam to, cichym i prostym sługom Bożym, powierzony jest obowiązek szerzenia tej wielkiej prawdy wśród ludzkości. Świat szydzi z nas i uważa za bezpożytecznych, a przecież ileż to między nami chroni się dusz, łaknących ciszy, spokoju i modlitwy. I powiadam ci, że oni to, ci ludzie prości i cisi, przyniosą zbawienie naszej ojczyźnie. Ludzie świeccy uznają tylko naukę, przemawiającą do logiki zmysłów, opierając się na tej nauce, ogłosili światu powszechną wolność, lecz spójrzcie tylko, w co obróciła się ta wolność w ich rękach. Niewola i samobójstwo. Niewola, gorsza od starożytnej, bo niewolnik rzymski czuł się wolnym przynajmniej w chwili, gdy nie miał nad sobą wzroku swego dozorcy, dzisiaj zaś, będąc niewolnikiem własnych żądz, ani na chwilę nie zazna swobody. W ten sposób biedni i bogacze giną jako ofiary samobójczego egoizmu, jedni z nadmiaru używania, inni z namiętnej zawiści, którą topią w pijaństwie, zatruwając się alkoholem. Przyjdzie wreszcie czas, gdy zamiast wina, popłynie krew. Wy, mnisi, żyjecie blisko ludu i od was może przyjść zbawienie. Lud ma waszą wiarę i on jeden zwycięży kiedyś ateizm. Strzeżcie więc duszy ludu i oświecajcie jego umysł. Po tobie, Aleksy, spodziewam się wiele, ale pamiętaj, że nikt niema prawa sądzić drugiego, bo nieraz sędzia, zasiadający w trybunale, winniejszy jest od tego, na którego wyrok wydaje. Zresztą, nie miej trwogi, wyjdziesz cało z tej pierwszej próby.
Starzec przeżegnał Aloszę, który w tej chwili zaczął się budzić. Gdy otworzył oczy, był już dzień, dokoła niego tłoczyła się gromada ludzi o twarzach ogorzałych, dzikich i brutalnych. Żołnierze, stróże jego, ci niewolnicy knuta i ślepej uległości, zalęknieni poczuciem odpowiedzialności, patrzyli na niego na wpół wrogo, na wpół ze strachem, ale on uśmiechał się.
Obudziwszy się z pijackiej drzemki, Konstantyn Semenowicz Bondarew miał wielką ochotę zatłuc więźnia na miejscu, gdyby nie wdanie się naczelnika etapu, który zwrócił uwagę gorliwego oficera, że może być na nowo ukarany za tak samowolnie wymierzoną sprawiedliwość. Bondarew pocieszał się tylko wogóle, że Alosza stanie przed sądem i poniesie tę samą karę, na jaką był skazany Dymitr. Odprowadził go więc pod strażą do miasta, gdzie Alosza został osadzony w więzieniu. Zaczął się więc nowy proces. Katarzyna Iwanówna chciała koniecznie wezwać obrońcę, znakomitszego jeszcze, niż ten, który bronił Dymitra, ale Alosza odmówił stanowczo.
— Siostro, — rzekł jej, — nie chcę uchylać się od odpowiedzialności za swój czyn. Dymitr był wprawdzie niewinny, ale, oswabadzając go, popełniłem uchybienie względem praw mego kraju i winienem im potem zadość uczynienie, zresztą, naraziłem na gniew przełożonych, tych, którzy strzegli Miti, wszystko to wymaga ekspiacyi.
— Ależ to szaleństwo, Aleksy! Taki człowiek, jak ty, niema prawa się gubić, nadto jesteś potrzebny nam wszystkim, krajowi wreszcie.
Alosza ruszył ramionami.
— Przepraszam cię, Katarzyno Iwanówno, czyż nie rozumiesz tego sama, że człowiek, który chce prowadzić innych, musi być i sam nieskazitelny? Nie chcę, żeby mówiono o mnie, Aleksy Karamazow jest złodziejem, bo ukradł wolność swego brata. Muszę ponieść odpowiednią karę, lub też otrzymać przebaczenie, a wtedy dopiero czuć się będę wolnym od winy. Zresztą, nie troszcz się o mnie, siostro, i nie wzywaj obrońcy, bronić się będę sam, już wiem, co powiem.
Pani Chachłakow odwiedziła także więźnia, obsypując go gradem pytań i pełnych zachwytu wykrzykników.
— Aleksy Fedorowiczu, — wołała, — ciebież to widzę w tem miejscu zbrodni i kary? Jakież to wzniosłe to, co zrobiłeś, gdybym ja była sędzią, wyznaczyłabym ci nagrodę. Ty, który zbawiasz wszystkich, ocal mi córkę, westchnij za nią do wszystkich świętych. Czy przynajmniej pojedziesz do kopalni złota?
— Kogóż to wysyłasz tam, mamo — zabrzmiał w korytarzu przenikliwy głosik Lizy.
— Ach Boże! zapomniałam. To Liza, musiałam ją tu przywieźć. Choruje, od kiedy cię uwięziono. Czy wiesz, Aleksy Fedorowiczu, jeżeli nie zmieniłeś zamiarów, oddaję ci ją teraz z matczynem błogosławieństwem. — Mówiąc to, pani Chachłakow zrobiła gest patetyczny. Alosza posunął się ku drzwiom na spotkanie Lizy, która śmiała, się jak zwykle, chociaż w głosie jej czuć było łzy.
— Jak się masz, droga Lizo — rzekł Alosza.
— Droga Lizo, ośmiela się mówić mi droga. Zrobiwszy to, co zrobił.
— Mówiłem ci przecie — rzekł poważnie Alosza, — że w sprawach ważnych radzić się będę tylko własnego sumienia. Zresztą, bądź spokojna, wyjdę zwycięsko z tej próby.
Proces Aloszy odbył się w zupełnie innych warunkach, niż Dymitra. Kochano go w całem mieście tak, jak niecierpiano tamtego i każdy pragnął jego uwolnienia. Prokurator nawet sformułował zupełnie inaczej akt oskarżenia, kładąc silny nacisk na mistyczny umysł oskarżonego, który działać mógł pod wpływem wyższych praw moralnych.
„To także Karamazow, panowie — mówił on — tylko, że rodowa namiętność skierowała się u niego ku dobru i stała się tą wiarą, która góry przenosi”. Mówił i dalej w tym duchu, a gdy skończył, oklaskom nie było końca.
Przewodniczący zadał Aloszy zwyczajne pytanie, czy ma co powiedzieć na swoją obronę?
Myślano zaś powszechnie, że oskarżony nie zabierze wcale głosu i ograniczy się, jak zwykle, do słodkiego skinienia głową. Wbrew jednak temu przypuszczeniu, Alosza powstał i chciał przemówić.
W sali uciszyło się natychmiast. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. Wszystko jednało mu ogólną sympatyę. Młodość jego, piękna twarz, szlachetna postawa, poświęcenie dla brata. Kobiety ocierały łzy na myśl, że mógł być skazany na ciężkie roboty.
— Nie chcę się bronić — rzekł spokojnie Alosza — i niczego się nie zapieram, ukradłem wolność dla mego brata, który padł ofiarą pomyłki sądowej, o co zresztą nikogo nie obwiniam. Nie będę próbował udowadniać jego niewinności, bo teraz już zapóźno i nie uwierzylibyście mi; nie żałuję zresztą mego czynu, czuję się jednak w obowiązku wyznać wam, że oddałem się dobrowolnie w ręce wasze, bo gdybym chciał, mógłbym był uciec wraz z bratem moim; chciałem jednak dać wam sposobność wymierzenia jeszcze raz sprawiedliwości, bo wiedzcie o tem, że, potępiając mnie, potępicie powtórnie mego brata; jeżeli zaś uwolnicie mnie od oskarżenia, dowodzić to będzie, że i brata mego macie za niewinnego; zawinił on jedynie myślą, a raczej słowem, bo rzucał groźby przeciw ojcu, groźby, którychby nigdy nie spełnił, które jednak były grzechem. Za grzech ten chyba został dostatecznie ukarany publicznem upokorzeniem i niesłusznym wyrokiem.
Wszyscy, którzy pośrednio lub bezpośrednio tu zawinili, ponieśli już karę. Prawdziwy morderca zbrodnię swoją opłacił życiem, brat mój, Iwan, czysto duchową winę odpokutował chwilowem, mam nadzieję, obłąkaniem, sądzę więc, że wasze poczucie sprawiedliwości jest już dostatecznie nasycone.
Co do mnie, poddam się bez szemrania waszemu wyrokowi i przyjmuję go z góry, bez względu na to, jak wypadnie.
Gdy umilkł, ogólne wzruszenie ujawniło się milczeniem, przerywanem łzami.
W tej chwili ruch jakiś zrobił się koło drzwi i do sali weszła młoda dziewczyna, blada i z rozwianym włosem...
Była to Liza...
Usuwano się jej z drogi ze zdziwieniem, wszyscy bowiem wiedzieli o jej chorobie, że nie może chodzić o własnych siłach. Ona szła prosto przed siebie, z wzrokiem utkwionym w sędziów i zatrzymała się przed trybunałem.
— Liza! — zawołała Katarzyna, śpiesząc ku niej, by ją podtrzymać, ale dziewczyna wstrzymała ją ruchem ręki.
— On niewinny! — zawołała przenikliwym głosem — on święty! uzdrowił mnie!
Słaniała się ze wzruszenia. Przewodniczący dał znak woźnym, aby jej przyszli z pomocą. Wielki był już czas na to, bo złamana wysiłkiem, utraciła na chwilę przytomność. Wrażenie jednak było niesłychane, sędziowie nawet ulegli wzruszeniu! Łzy, okrzyki, zachwyt! Alosza jeden spokojny był, uśmiechając się do tych wszystkich ludzi, garnących się do niego z taką miłością. W tej chwili czuł w sercu więcej, niż radość, więcej, niż szczęście.
I stała się rzecz niesłychana w dziejach naszego sądownictwa. Przysięgli nie udali się na osobność, lecz publicznie, jawnie, jednomyślnie, wydali wyrok uniewinniający.
Katarzyna Iwanówna zabrała do siebie Lizę i Aloszę, po drodze robiono im owacye. W mieszkaniu Katarzyny spotkała ich pani Chachłakow, która przybiegła tu zrozpaczona, nie wiedząc, co się stało z Lizą; zdumienie i radość sprawiły, że była tym razem wstrzemięźliwszą w słowach.
Tegoż dnia odbyły się zaręczyny Aloszy z panną Chachłakow. Katarzyna patrzyła na Aloszę ze czcią prawie, on zaś miewał dziwne uśmiechy i głębokie spojrzenia w dal, jakby przewidując przyszłe swe losy.
Iwan wolno bardzo powracał do zdrowia.

KONIEC.




  1. Chlestakow, postać komiczna z powieści Gogola.
  2. Mowa tu o Gogolu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Fiodor Dostojewski i tłumacza: Barbara Beaupré.