Gabinet starożytności/Gabinet starożytności

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Gabinet starożytności
Wydawca Biblioteka Boya
Data wyd. 1935
Druk Instytut Wydawniczy „Bibljoteka Polska“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Tytuł orygin. Le cabinet des antiques
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


GABINET STAROŻYTNOŚCI

W jednej z najpodrzędniejszych prefektur Francji, w centrum miasta, na rogu ulicy, jest dom; ale nazwa tej ulicy i miasta muszą pozostać nieznane. Każdy zrozumie pobudki tej dyskrecji, podyktowanej delikatnością. Pisarz, który chce zostać dziejopisem swojej epoki, dotyka wielu ran!... Dom nosił miano pałacu d’Esgrignon; ale bierzcie to tak, jakby d‘Esgrignon to było nazwisko urojone, równie nierzeczywiste jak Belval, Floricour, Derville w komedji, a Adalbert lub Monbreuse w powieści. Nazwiska głównych osób będą również zmienione. Autor chciałby tutaj nagromadzić sprzeczności, spiętrzyć anachronizmy, aby zagrzebać prawdę pod stekiem nieprawdopodobieństw i nonsensów; ale, cobądżby czynił, zawsze ona wyjdzie na wierzch, tak jak niezupełnie wyrwany szczep winny odrasta bujnymi pędami z zaoranej winnicy.
Pałac d‘Esgrignon był to poprostu dom, w którym mieszkał stary szlachcic, nazwiskiem Karol Marja Wiktor Anioł Carol, margrabia d‘Esgrignon lub des Grignons wedle starych dokumentów. Miejscowi kupcy, mieszczanie, nazwali drwiąco mieszkanie jego pałacem; zaczem, od dwudziestu lat, większość mieszkańców mówiła serjo pałac d‘Esgrignon, mówiąc o mieszkaniu margrabiego.
Nazwisko Carol (bracia Thierry pisaliby je Karawl) było to chlubne miano jednego z najpotężniejszych wodzów, przybyłych niegdyś z Północy aby podbić i ujarzmić Gallów. Nigdy Carolowie nie uchylili głowy ani wobec gmin, ani wobec korony, ani wobec Kościoła ani wobec finansów. Niegdyś powierzono im obronę marchii francuskiej; toteż ich tytuł margrabiów był zarazem powinnością i zaszczytem, a nie czczym cieniem urojonej godności; lenno d‘Esgrignon było zawsze ich mieniem. Była to prawdziwa szlachta prowincjonalna, nieznana od dwustu lat na dworze, ale wolna od wszelkiej przymieszki, ale wszechwładna na sejmach, ale szanowana przez okoliczną ludność wręcz zabobonnie, na równi z Matką Boską leczącą ból zębów. Dom ten zachował się w głębi prowincji, niby zwęglone pale jakiegoś mostu Cezara przechowują się w głębi rzeki. Przez tysiąc trzysta lat córki regularnie wydawano za mąż bez posagu lub też oddawano do klasztoru; młodsi synowie otrzymywali stale swoją część po matce, zostawali żołnierzami, biskupami, lub też żenili się na dworze. Jeden z młodszych synów rodu d‘Esgrignon był admirałem, został księciem i Parem, i umarł bezdzietnie. Nigdy margrabia d‘Esgrignon, głowa starszej linii, nie chciał przyjąć tytułu księcia.
— Margrabstwo d‘Esgrignon mam na tych samych warunkach na jakich król ma koronę Francji, rzekł do konetabla de Luynes, który był wówczas w jego oczach bardzo niewielką figurą.
Policzcie, iż w czasie zamieszek niejeden z d‘Esgrignonów dał gardło. Frankońska krew przechowała się, szlachetna i dumna, aż do r. 1789. Obecny margrabia d’Esgrignon nie wyemigrował: musiał bronić swojej monarchji. Szacunek, jaki budził wśród wieśniaków, ocalił głowę jego od rusztowania; ale nienawiść prawdziwych sankiulotów była dość potężna, aby go pomieścić na liście emigrantów w czasie gdy musiał się ukrywać. W imię wszechwładnego ludu, dystrykt wydal na hańbę dobra d‘Esgrignon, lasy sprzedano na skarb, mimo osobistych reklamacji margrabiego, wówczas liczącego czterdzieści lat.
Panna d‘Esgrignon, jego siostra, jako małoletnia, ocaliła cząstkę lenna za pośrednictwem młodego pełnomocnika rodziny, który zażądał podziału spadku w imieniu swej klientki: likwidacja, dokonana przez Republikę, przyznała mu zamek i kilka folwarków. Wierny Chesnel musiał kupić na swoje imię, za pieniądze dane mu przez margrabiego, niektóre części dziedzictwa na których panu jego najbardziej zależało, jak kościół, plebanję i ogrody zamkowe.
Skoro minęły powolne i chybkie lata Terroru, margrabia d‘Esgrignon, którego charakter budził szacunek w okolicy, zapragnął z powrotem zamieszkać w zamku wraz z siostrą swoją, panną d‘Esgrigtion, aby podnieść gospodarkę w dobrach, których ocalenia dokonał p. Chesnel, dawny jego pełnomocnik a obecnie rejent. Ale, niestety, zamek zrabowany, ogołocony, czyż nie był zbyt obszerny, zbyt kosztowny dla właściciela, którego wszystkie rentowne przywileje zniesiono, którego lasy rozdrapano, i który, na razie, nie mógł wydobyć więcej niż dziesięć tysięcy franków rocznie z gruntów ocalonych z dawnej dziedziny?
Kiedy rejent przywiózł margrabiego w październiku r. 1800 do starego feudalnego zamku, nie mógł się obronić głębokiemu wzruszeniu, widząc jak stoi w dziedzińcu patrząc na zasypane fosy, na wieże zrównane z poziomem dachów. Stary Frank spoglądał w milczeniu kolejno na niebo i na miejsce gdzie znajdowały się niegdyś piękne chorągiewki na gotyckich wieżyczkach, jakgdyby pytając Boga o przyczynę tego społecznego przewrotu. Jeden Chesnel mógł pojąć głęboki ból margrabiego, zwanego wówczas obywatelem Carol. Ten wielki d‘Esgrignon stał długo niemy, wdychał ojczystą woń powietrza i rzekł z bezgraniczną melancholją:
— Chesnel, wrócimy tutaj później, kiedy zamieszki się skończą; ale aż do edyktu pacyfikacyjnego nie potrafiłbym tu mieszkać, skoro oni mi bronią przywrócić moje herby.
Wskazał na zamek, odwrócił się i wsiadł na koń aby towarzyszyć siostrze, która przybyła na nędznej bryczce należącej do rejenta. W mieście, ani śladu pałacu d‘Esgrignonów. Szlachetny dom zburzono, na jego miejscu wznosiły się dwa warsztaty. Rejent Chesnel obrócił ostatni worek luidorów margrabiego na kupno starego narożnego domu w rynku, z gołębnikiem, z chorągiewką, z wieżyczką, gdzie niegdyś mieścił się trybunał pański, później prezydjalny. Dom ten należał do margrabiego d‘Esgrignon. Za cenę pięciuset ludwików, nabywca narodowy zwrócił ten stary budynek prawemu właścicielowi. Wówczas to, pól na drwiny, pól serjo nazwano ten dom pałacem d’Esgrignon.
W r. 1800 trochę emigrantów wróciło do Francji; skreślenie nazwiska z nieszczęsnej listy można było uzyskać dość łatwo. Wśród szlachty która pierwsza wróciła do miasta, znajdował się baron de Nonastre z córką: byli zrujnowani. P. d‘Esgrignon ofiarował im wspaniałomyślnie przytułek, gdzie baron, strawiony zgryzotą, umarł w dwa miesiące później. Panna de Nonastre miała dwadzieścia dwa lat; Nonastrowie pochodzili z najczystszej krwi szlacheckiej; margrabia d‘Esgrignon zaślubił ją aby podtrzymać ród; ale zmarła w połogu, zabita nieudolnością lekarza, zostawiając szczęśliwie d‘Esgrignonowi syna. Biedny starzec (mimo iż margrabia miał dopiero pięćdziesiąt trzy lat, nieszczęścia oraz piekące zgryzoty jego życia dały każdemu rokowi więcej niż dwanaście miesięcy), starzec postradał tedy pociechę swojej starości widząc jak gaśnie najpiękniejsza z istot ludzkich, szlachetna kobieta, w której odżyły legendarne dziś już wdzięki postaci niewieścich z XVI wieku. Był to dlań straszliwy cios, jeden z tych, które się odzywają w każdej chwili życia. Postawszy kilka chwil przy łóżku, ucałował czoło żony leżącej ze złożonemi rękami, jak święta; wydobył zegarek, złamał sprężynę i powiesił go nad kominkiem. Była jedenasta przed południem.
— Siostro, módlmy się do Boga, aby ta godzina nie przyniosła więcej nieszczęść naszemu domowi. Stryj mój, Jego Przewielebność arcybiskup, padł zamordowany o tej godzinie; o tej godzinie umarł także mój ojciec.
Ukląkł przy łóżku, wspierając na niem głowę; siostra poszła za jego przykładem. Po chwili, oboje wstali; panna d‘Esgrignon zalewała się łzami, stary margrabia spoglądał na dziecko, na pokój i na umarłą suchem okiem. Z frankońskim uporem człowiek ten łączył chrześcijański hart ducha.
To się działo w drugim roku naszego stulecia. Panna d‘Esgrignon miała dwadzieścia siedm lat; była piękna. Pewien dorobkiewicz, dostawca armji republikańskich, rodem z okolicy, mający sześć tysięcy talarów dochodu, wymógł po długim oporze na rejencie Chesnelu, aby w jego imieniu poprosił o rękę panny d’Esgrignon. I brata i siostrę jednako oburzyło podobne zuchwalstwo. Chesnel był w rozpaczy, że uległ perswazjom imć pana du Croisier[1]. Od tego dnia nie odnalazł już w zachowaniu ani w słowach margrabiego d‘Esgrignon owej miłej dobrotliwości, która mogła uchodzić za przyjaźń. Odtąd, margrabia miał dlań wdzięczność. Ta szlachetna i szczera wdzięczność była dla rejenta ciągłą udręką. Istnieją wzniosłe serca, którym wdzięczność wydaje się olbrzymią zapłatą, i które wolą słodką równość uczucia zrodzoną z harmonji myśli oraz dobrowolnego zlania się dusz. Rejent Chesnel zakosztował rozkoszy takiej zaszczytnej przyjaźni; margrabia wzniósł go aż do siebie. Dla starego szlachcica poczciwiec ten był mniej niż dzieckiem a więcej niż sługą, był dobrowolnym lennikiem, domownikiem przywiązanym wszystkiemi więzami serca do swego pana. Nie liczono się już z rejentem, wszystko wyrównywało się ustawną wymianą szczerego uczucia. W oczach margrabiego urzędowy charakter, jaki dawał Chesnelowi notarjat, nie znaczył nic; zdawało mu się, że jego sługa przebrany jest za rejenta. W oczach Chesnela, margrabia był istotą wciąż należącą do rasy boskiej; wierzył w szlachectwo i bez wstydu pamiętał jak ojciec jego otwierał drzwi salonu, mówiąc: „Panie margrabio, dano do stołu.“ Oddanie jego szlachetnemu a upadłemu domowi nie wynikało z wiary, ale z egoizmu, uważał się za należącego do rodziny. Strapienie jego było głębokie. Kiedy, mimo zakazu margrabiego, ośmielił się wspomnieć swój błąd, stary szlachcic odparł poważnym tonem:
— Chesnel, przed rozruchami nie byłbyś sobie pozwolił na tak zelżywe przypuszczenia. Jakież one muszą być te nowe pojęcia, skoro ciebie zepsuły!
Rejent Chesnel cieszył się zaufaniem całego miasta, zażywał powszechnego szacunku. Jego nieskazitelna uczciwość, znaczny majątek, przymnażały mu powagi. Od tego czasu żywił stanowczy wstręt do imć pana du Croisier. Mimo że rejent nie był zawzięty, bądź co bądź udzielił swojej niechęci wielu rodzinom. Du Croisier, człowiek mściwy i zdolny hodować zemstę przez dwadzieścia lat, powziął do rejenta i do rodziny d‘Esgrignon głuchą i zajadłą nienawiść, taką jaką się spotyka na prowincji. Rekuza ta zabijała go w oczach złośliwych prowincjałów, wśród których miał żyć i nad któremi chciał panować. Była to klęska tak istotna, że skutki jej niebawem dały się uczuć. Du Croisier dostał również kosza od starej panny, do której uderzył z desperacji. Tym sposobem ambitne jego plany spaliły na panewce, raz przez odmowę panny d‘Esgrignon, z którą związek byłby mu otworzył prowincjonalne Saint-Germain; następnie druga rekuza ośmieszyła go tak mocno, iż z trudem zdołał się ostać w śmietance mieszczańskiej.
W r. 1805, p. de la Roche-Guyon, starszy syn jednej z najlepszych rodzin w okolicy, spowinowaconej niegdyś z d’Esgrignonami, poprosił przez rejenta Chesnel o rękę panny d‘Esgrignon. Marja Armanda Klara d‘Esgrignon ani chciała słuchać rejenta.
— Mój drogi Chesnel, powinieneś był odgadnąć, że ja jestem matką, rzekła układając do snu bratanka, piękne pięcioletnie dziecko.
Stary margrabia wstał i podszedł do siostry, która wracała od kołyski; ucałował z szacunkiem jej rękę, poczem, siadając z powrotem, rzekł tylko:
— Jesteś prawdziwa d‘Esgrignon, moja siostro!
Szlachetna dziewczyna zadrżała i rozpłakała się. Na stare lata, p. d‘Esgrignon, ojciec margrabiego, ożenił się był z wnuczką poborcy, uszlachconego za Ludwika XIV. Małżeństwo to uważała rodzina za straszliwy mezaljans, bez znaczenia zresztą, gdyż owocem jego była jedynie córka. Armanda wiedziała o tem. Mimo że brat był dla niej bardzo dobry, uważał ją zawsze za obcą; otóż tem słowem legitymował ją. Ale też jej odpowiedź czyż nie wieńczyła przedziwnie szlachetnego jej postępowania od lat jedenastu, kiedy, zostawszy pełnoletnią, każdy swój postępek znaczyła najczystszem poświęceniem? Miała prawdziwy kult dla swego brata.
— Umrę panną d‘Esgrignon, rzekła poprostu rejentowi.
— Nie może być dla pani piękniejszego tytułu, odparł Chesnel, myśląc że mówi komplement.
Biedna panienka zarumieniła się.
— Głupstwoś powiedział, Chesnelu, odparł stary margrabia, zarazem pogłaskany słowami dawnego sługi i dotknięty przykrością jaką sprawiały siostrze. Panna d Esgrignon może wyjść za Monmorencyego: nasza krew nie jest tak mięszana jak bywała ich. D‘Esgrignonowie mają w herbie złoto z dwiema smugami czerwieni, i nic od dziewięciuset lat nie zmieniło się w ich tarczy. Stąd nasze zawołanie: Cil est nostre, wzięte na turnieju Filipa Augusta, zarówno jak rycerz w zbroi złotej z czerwonym lwem po lewej.
„Nie przypominam sobie, abym kiedy spotkał kobietę, któraby uderzyła moją wyobraźnię w tym stopniu co panna d‘Esgrignon, powiada Blondet[2], któremu współczesna literatura zawdzięcza między innemi rzeczami tę historję. Byłem, to prawda, bardzo młody, byłem dzieckiem; toteż obraz, który zostawiła w mej pamięci, zawdzięcza może żywość swoich barw owej skłonności która nas wówczas pociąga ku rzeczom niezwykłym. Kiedy ją widziałem zdaleka wchodzącą w aleję, gdzie bawiłem się z innemi dziećmi, i prowadzącą za rękę bratanka swego Wikturnjana, doznawałem wzruszenia podobnego działaniu prądu galwanicznego na trupy. Mimo że tak młody, czułem że wnika we mnie nowe życie. Panna Armanda miała włosy jasnoblond, policzki jej pokrywał bardzo delikatny srebrny puszek, któremu lubiłem się przyglądać stając w ten sposób iż światło oblewało owal jej twarzy. Poddawałem się czarowi tych szmaragdowych marzących oczu, których ogień czułem ilekroć na mnie spoglądały. Udawałem że się tarzam w trawie bawiąc się w jej pobliżu, ale starałem się dotrzeć do jej małych nóżek aby je podziwiać z bliska. Miękka białość jej cery, jej delikatne rysy, czysty rysunek czoła, wytworna i szczupła kibić, zachwycały mnie, mimo że nie widziałem ani linji jej kibici, ani piękności czoła, ani doskonałego owalu twarzy. Podziwiałem ją tak, jak się modli w moim wieku, nie bardzo wiedząc czemu. Kiedy moje uparte spojrzenia ściągnęły w końcu jej oczy, i kiedy się ozwała swym nieporównanym melodyjnym głosem: „Co ty tam robisz, malcze? Czemu mi się przyglądasz?“ podchodziłem, wiłem się, gryzłem sobie palce, czerwieniłem się i odpowiadałem: „Nie wiem.“ Jeżeli przypadkiem pogładziła białą ręką moje włosy i spytała ile mam lat, uciekałem pędem wołając zdaleka: „Jedenaście!“
Kiedy, czytając Tysiac i jedną noc, widziałem królowę albo wróżkę, dawałem im rysy i chód panny d‘Esgrignon. Kiedy nauczyciel rysunku kazał mi kopiować głowy z antyków, zauważyłem, że te głowy były tak uczesane jak panna d‘Esgrignon. Później, kiedy te szalone myśli pierzchły stopniowo, panna Armanda, której ludzie ustępowali z szacunkiem na ulicy i przyglądali się fałdom jej długiej ciemnej sukni aż ją stracili z oczu, panna Armanda została mglisto w mojej pamięci jako typ. Jej urocze kształty, których krągłość zdradzał niekiedy powiew wiatru a które ja umiałem odgadnąć mimo jej obszernej sukni, kształty te wracały w moich młodzieńczych marzeniach. Potem, jeszcze później, kiedym poważnie dumał o jakichś tajemnicach ludzkiej myśli, spostrzegłem że szacunek mój rodził się z uczuć odbijających się na twarzy i w postawie panny d‘Esgrignon. Cudowny spokój tej głowy przepojonej wnętrznym ogniem, godność ruchów, świętość spełnianych obowiązków wzruszały mnie i budziły we mnie podziw. Dzieci wrażliwsze są niżby kto mniemał na niewidzialne działanie myśli: nie drwią nigdy z osoby naprawdę godnej szacunku, prawdziwy wdzięk wzrusza je, piękność je pociąga, ponieważ same są piękne i ponieważ istnieją tajemnicze związki między rzeczami pokrewnemi sobie.
Panna d‘Esgrignon była jedną z moich świętości. Dziś, ilekroć moja rozigrana wyobraźnia wspina się po kręconych schodkach starego zamczyska, zawsze roi sobie pannę Armandę jako ducha feudalizmu. Kiedy czytam stare kroniki, ona jawi się moim oczom pod postacią sławnych kobiet, jest kolejno Agnieszką, Marją Touchet, Gabrjelą; stroję ją we wszystką miłość pogrzebaną w jej sercu i nie wyrażoną nigdy. Ta niebiańska twarz, oglądana przez mgliste iluzje dziecięctwa, zjawia się obecnie w chmurach moich snów.“
Zapamiętajcie sobie ten portret, wierny duchowo jak i fizycznie! Panna d‘Esgrignon jest jedną z najbardziej pouczających postaci w tem opowiadaniu: pouczy was ona, ile złego mogą wydać najczystsze cnoty, o ile brak im inteligencji.
W latach 1804 i 1805 dwie trzecie rodzin wychodźczych wróciło do Francji. Prawie cała szlachta z prowincji gdzie mieszkał margrabia d‘Esgrignon osiadła z powrotem pod rodzinnym dachem. Ale wówczas przyszły odstępstwa. Ten i ów szlachcic wstąpił do służby, czy to w armii Napoleona czy na jego dworze; inni skojarzyli się z nowemi ludźmi. Wszyscy ci, którzy przystali do Cesarstwa, wrócili do majątków i odzyskali swoje dobra dzięki hojności cesarza. Wielu osiadło w Paryżu. Ale był jakiś dziesiątek szlacheckich rodzin, które pozostały wierne proskrybowanemu szlachectwu oraz tradycjom zwalonej monarchji: jak la Roche-Guyon, Nonastre, Verneuil, Castéran, Troisville etc. Jedni byli bogaci, drudzy biedni, ale więcej czy mniej złota nie grało tu roli; starożytność i czystość rasy była wszystkiem, zupełnie tak jak dla antykwarjusza waga medalu mało znaczy w porównaniu z czystością napisu i głowy oraz ze starożytnością stempla. Rodziny te obrały sobie za naczelnika margrabiego d‘Esgrignon; dom jego stał się ich punktem zbornym. Tam, cesarz i król był zawsze tylko panem de Buonaparte; tam, monarchą był Ludwik XVIII, wówczas rezydujący w Mitawie; tam departament był zawsze prowincją a prefektura intendenturą. Wspaniała przeszłość, szlachecka prawość, nieugiętość margrabiego d’Esgrignon zjednały mu szczere hołdy; tak samo jak jego nieszczęścia, hart, niewzruszona wierność przekonaniom zyskały mu powszechny szacunek w mieście. Wspaniała ta ruina miała cały majestat zniszczałych wielkich rzeczy. Jego rycerska uczciwość była tak znana, że w wielu okolicznościach prawujący się brali go za jedynego sędziego. Wszyscy dobrze wychowani ludzie związani z Cesarstwem, nawet władze, mieli tyleż pobłażliwości dla jego przesądów ile względów dla jego osoby. Ale większość nowego społeczeństwa, ludzie którzy za Restauracji mieli się nazywać liberałami, a na których czele stał potajemnie du Croisier, drwili sobie z arystokratycznej oazy, gdzie nikt nie miał dostępu, o ile nie był dobrym szlachcicem i człowiekiem bez skazy. Uraza ich była tem żywsza, iż wielu godnych ludzi, poczciwych szlachciurów, a także i parę wysokich figur urzędowych, uparcie uważało salon margrabiego d‘Esgrignon za jedyny punkt zborny dobrego towarzystwa. Prefekt, szambelan cesarski, czynił zabiegi aby się tam dostać: posyłał tam pokornie swoją żonę, z domu pannę de Grandlieu. Wykluczeni tedy, przez nienawiść do tego małego prowincjonalnego Saint-Germain, dali przydomek Gabinetu Starożytności salonowi margrabiemu d‘Esgrignon, którego nazywali panem Carol i do którego poborca podatków wysyłał zawsze nakaz płatniczy z takim nawiasem: (dawniej des Grignons). Ten staroświecki sposób pisania nazwiska to była złośliwość, skoro ortografia d‘Esgrignon przeważyła.
„Co do mnie, mówił Emil Blondet, skoro sięgnę do wspomnień dzieciństwa, wyznaję iż ta nazwa Gabinet Starożytności zawsze mnie śmieszyła, mimo mego szacunku, czy nawet miłości do panny Armandy. Pałac d‘Esgrignon stanowił narożnik dwóch ulic; tak iż dwa okna salonu wychodziły na jedną, dwa na drugą. Obie ulice były najruchliwsze w mieście. Plac Targowy znajdował się o kilkaset kroków od pałacu. Salon ten był tedy niby klatka szklana; ktokolwiek przechodził miastem, musiał doń zajrzeć. Mnie, dwunastoletniemu bębnowi, pokój ten wydawał się jedną z tych osobliwości, które później, kiedy się o nich myśli, znajdują się na granicy rzeczywistości i fantazji, tak iż trudno określić czy są bardziej po tej czy po tamtej stronie. Salon ten, niegdyś sala rozpraw, wznosił się nad piwnicami o zakratowanych oknach, gdzie niegdyś trzymało się miejscowych przestępców, a gdzie obecnie znajdowała się kuchnia margrabiego. Nie wiem, czy ów wspaniały i wyniosły cudnie rzeźbiony kominek w Luwrze więcej mnie zdumiał, niż kiedy ujrzałem pierwszy raz olbrzymi kominek w tym salonie, pokryty żyłkami jak melon, nad którym znajdował się wielki konny portret Henryka III, za którego prowincję tę, dawniej lenno młodszych synów królewskich, przyłączono do korony. Portret ten była to płaskorzeźba okolona złoceniami. Sufit tworzyły belki kasztanowe, ułożone w kasetony wewnątrz zdobne arabeskami. Ten wspaniały sufit był niegdyś złocony na krawędziach, ale złocenia te ledwie było widać. Ściany, pokryte flamandzkiemi obiciami, przedstawiały Sąd Salomona w sześciu obrazach, oprawnych w złocone tyrsy, w których igrały amorki i satyry. Margrabia kazał dać w salonie posadzkę. Ze szczątków pałacowych, sprzedawanych między r. 1793 a 1795, rejent kupił konsole w stylu Ludwika XIV, gobelinowe fotele, stoły, świeczniki, żyrandole, które cudownie zdobiły ten olbrzymi salon nieproporcjonalnie wielki w stosunku do reszty domu. Szczęściem, salon ten miał przedpokój na tej samej wysokości; była to dawna poczekalnia sądowa, do której przylegała sala narad, przemieniona w jadalnię. Pod tym starym stropem, szczątkiem minionego czasu, kręcił się przedewszystkiem dziesiątek wdów, jedne z trzęsącą głową, inne wyschłe i czarne jak mumje; jedne wyprostowane, sztywne, inne przygarbione, wszystkie ubrane w suknie mniej lub więcej fantastyczne i kłócące się z modą; upudrowane głowy z włosem w pukle, czepki, zrudziałe koronki. Najucieszniejsze i najpoważniejsze malowidła nie dosięgły nigdy dziwacznej poezji tych kobiet, które jawią mi się we snach i mizdrzą się w moich wspomnieniach, skoro tylko spotkam staruszkę, której twarz lub strój przypomną mi jakieś ich rysy. Ale, czy to że nieszczęście wtajemniczyło mnie w sekrety niedoli, czy że zrozumiałem wszystkie ludzkie uczucia, zwłaszcza zgryzoty i starość, nigdy nie mogłem odnaleźć, ani u żywych, ani u konających, bladości niektórych szarych oczu, ani też przerażającej żywości innych, czarnych.
Słowem, ani Maturin ani Hoffmann, dwie najprzeraźliwsze wyobraźnie naszych czasów, nie przyprawili mnie o taką grozę, jaką napełniły mnie automatyczne ruchy tych ciał zakutych w gorsety. Ruż aktorów nie zdziwił mnie; widziałem tam ruż zastarzały, ruż od urodzenia, jak powiedział jeden z moich kompanów, taki sam urwis jak ja. Poruszały się tam twarze spłaszczone, ale poorane zmarszczkami, podobne głowom owych rzeźbionych dziadków do orzechów jakie wyrabiają w Niemczech. Widziałem przez szyby koszlawe ciała, źle dopasowane członki, których budowy i proporcji nigdy nie siliłem się zrozumieć; wydatne kwadratowe szczęki, sterczące kości, przelewające się biodra. Kiedy te kobiety poruszały się, wydawały mi się nie mniej cudaczne, niż kiedy, grając w karty, trwały w swej trupiej martwocie.
Mężczyźni w tym salonie mieli szare i spełzłe barwy starych dywanów, życie ich było jakby niezdecydowane. Strój ich zbliżał się do strojów używanych w owym czasie; jedynie białe ich włosy, zwiędłe twarze, woskowa cera, poorane czoła, wyblakłe oczy, stwarzały podobieństwo między nimi a owemi kobietami, podobieństwo kłócące się z realnością ich stroju. Pewność, iż zastanę te osoby nieodmienne przy stole lub na fotelach o tej samej godzinie, tem bardziej dawała im w moich oczach coś teatralnego, uroczystego, nadziemskiego.
Ilekroć zdarzyło mi się później wejść do owych słynnych muzeów w Paryżu, Londynie, Wiedniu, Monachium, gdzie sędziwi dozorcy pokazują wspaniałości minionych czasów, zawsze zaludniałem je postaciami z Gabinetu Starożytności. Często, uczniaki ośmio lub dziesięcioletnie, wybieraliśmy się dla rozrywki oglądać te osobliwości w ich szklanej klatce. Ale skoro tylko ujrzałem słodką pannę Armandę, dreszcz mnie przechodził; poczem z odcieniem zazdrości podziwiałem to urocze dziecko, Wikturnjana, w którym odgadywaliśmy wszyscy naturę wyższą od naszej. Ta młoda i świeża istota wśród tego przedwcześnie obudzonego cmentarza, uderzała nas czemś niezwykłem. Nie zdając sobie jasno sprawy z naszych pojęć, czuliśmy się czemś mieszczańskiem i małem wobec tego dumnego dworu.“
Katastrofy lat 1813 i 1814, które obaliły Napoleona, wróciły mieszkańcom Gabinetu Starożytności życie, a zwłaszcza nadzieję odzyskania dawnego znaczenia; ale rok 1815, niedole cudzoziemskiej okupacji, wreszcie chwiejność rządu, odroczyły aż do upadku pana Decazes nadzieje tych tak dobrze odmalowanych przez Blondeta osobistości. Opowiadanie to nabiera zatem treści aż w r. 1822.
W r. 1822, mimo korzyści jakie Restauracja przyniosła emigrantom, majątek margrabiego d‘Esgrignon nie pomnożył się. Ze wszystkiej szlachty dotkniętej prawami Rewolucji, on ucierpiał najwięcej. Główna część jego dochodów polegała przed r. 1789 na prawach dominialnych, opartych, jak u wielu możnych rodzin, na zawisłości gruntów lennych, które wielcy panowie starali się rozdrobnić aby powiększyć dochód. Rodziny znajdujące się w tem położeniu były zrujnowane bez nadziei; rozporządzenie mocą którego Ludwik XVIII wrócił emigrantom niesprzedane dobra nie mogło im nic zwrócić, później zaś prawo indemnizacyjne nie przyznało im żadnych odszkodowań. Wiadomo, że ich zniesione prawa wskrzeszono na rzecz Państwa, pod tą samą nazwą domen. Margrabia należał oczywiście do frakcji lojalistów, nie godzącej się na żadne pakty z tymi, których nazywał nie rewolucjonistami ale buntownikami, a którzy bardziej parlamentarnie zwali się liberałami lub konstytucjonistami. Rojaliści ci, zwani przez opozycję skrajnemi (ultra), uważali za swych wodzów i bohaterów odważnych mówców prawicy, którzy, od pierwszej sesji, usiłowali, jak p. de Polignac, protestować przeciw Karcie konstytucyjnej Ludwika XVIII, uważając ją za opłakany edykt, wydarty koniecznością chwili, i nie wiążący korony na stałe.
Tak więc, daleki od udziału w odnowie obyczajów, jakiej chciał dokonać Ludwik XVIII, margrabia trwał spokojnie pod bronią wraz ze skrajną prawicą, oczekując zwrotu swego olbrzymiego majątku, i nie dopuszczając nawet myśli o owej indemnizacji, którą obmyślało ministerjum pana de Villèle, a która miała umocnić tron, znosząc nieszczęsne różnice, istniejące wówczas wbrew prawom między majątkami. Cuda Restauracji z r. 1814, większe cuda powrotu Napoleona w r. 1815, nowej ucieczki Burbonów i ich drugiego powrotu, ta jakby bajeczna faza współczesnej historji zastała margrabiego sześćdziesięciosiedmioletnim starcem. W tym wieku, najtęższe charaktery naszej epoki, nietyle złamane ile zużyte wypadkami Rewolucji i Cesarstwa, zagrzebane na prowincji, przetworzyły swoją działalność na zaciekłe i niewzruszone pojęcia; wszyscy prawie zamknęli się w nużącym a leniwym trybie życia, jaki się tam wiedzie. Czyż nie jest największem nieszczęściem, jakie może się zdarzyć stronnictwu, to iż reprezentują je starcy, wówczas gdy już jego po jęcia pomawiane są o starość?
Zresztą, kiedy w r. 1818 prawowity tron zdawał się mocno ugruntowany, margrabia pytał sam siebie, czego siedmdziesięcioletni starzec miałby szukać u Dworu; co za urząd, co za godność mógłby tam piastować? Szlachetny i dumny d‘Esgrignon zadowolił się tedy i musiał się zadowolić tryumfem monarchji i religji, oczekując owoców tego nieoczekiwanego, niepewnego zwycięstwa, które było jedynie zawieszeniem broni. Dalej tedy królował w swoim salonie, tak dobrze nazwanym Gabinetem Starożytności. Za Restauracji, ten niewinnie drwiący przydomek przybrał odcień jadowity, kiedy zwyciężeni z r. 1793 stali się zwycięzcami.
Miasto to, jak większość miast prowincjonalnych, nie było wolne od nienawiści i współzawodnictw zrodzonych z walki stronnictw. Wbrew powszechnemu oczekiwaniu, du Croisier zaślubił bogatą starą pannę która odmówiła mu zrazu; i to pomimo tego że rywalem jego był pieszczoch miejscowej arystokracji, pewien Kawaler, którego nazwisko osłonimy dostatecznie mieniąc go, wedle dawnego miejscowego zwyczaju, jedynie po tytule; był on tam Kawalerem, tak jak na dworze hrabia d‘Artois był Panem[3]. Nietylko małżeństwo to wywołało zaciętą wojnę na wszelką broń, wojnę taką jak bywa na prowincji, ale w dodatku przyspieszyło ów rozdział między wielką a małą arystokracją, pomiędzy mieszczaństwem a szlachtą, zjednoczonymi na chwilę pod naciskiem silnej ręki Napoleona; a nagły ten rozdział uczynił wiele złego naszemu krajowi.
Najbardziej narodową cechą Francuzów jest próżność. Nadomiar urażonych próżności zrodził w tym kraju żądzę równości, podczas gdy później najzagorzalsi nowatorowie uznają równość za niemożliwą. Rojaliści drasnęli liberałów w najczulsze miejsca. Na prowincji zwłaszcza oba stronnictwa obwiniały się wzajem o ohydne rzeczy i spotwarzały się haniebnie. Popełniano wówczas w polityce najszpetniejsze czyny aby przeciągnąć na swoją stronę opinię publiczną, aby pozyskać głosy tej głupiej gawiedzi która oddaje swoje ręce ludziom umiejącym je uzbroić. Walki te uosobiły się w kilku jednostkach. Jednostki te, nienawidząc się jako wrogowie polityczni, stały się rychło wrogami osobistymi. Na prowincji trudno jest nie brać się za łby z powodu problemów lub interesów, które w stolicy przybierają formy ogólne, teoretyczne, podnosząc tem samem zapaśników na tyle, aby np. p. Laffite lub Kazimierz Perier mogli uszanować człowieka w p. de Villèle lub w p. de Peyronnet. P. Laffitte, który kazał strzelać do ministrów, byłby ich ukrył w swoim domu, gdyby się doń schronili 29 lipca r. 1830. Benjamin Constant przesłał swoją książkę o religii wicehrabiemu de Chateaubriand, z pochlebnym listem, w którym wyznaje iż trochę zawdzięcza ministrowi Ludwika XVIII. W Paryżu ludzie to systemy; na prowincji systemy to ludzie i to ludzie nieustannie roznamiętnieni, wciąż jedni na oczach drugich, szpiegujący się w domach, komentujący każde odezwanie, śledzący się niby szermierze w pojedynku gotowi wbić sobie żelazo w bok za lada nieuwagą i starający się tę nieuwagę wywołać, słowem pochłonięci swą nienawiścią jak zajadli gracze. Złośliwości, oszczerstwa godzą tam w człowieka, pod pozorem że mają ugodzić stronnictwo.
W tej wojnie, prowadzonej dwornie i bez żółci w Gabinecie Starożytności, ale w domu du Croisiera posługującej się zatrutą bronią dzikich, przewaga dowcipu, subtelnych drwin, była po stronie szlachty. Wiedzcie o tem: ze wszystkich ran, te które zadają język i oko, szyderstwo i wzgarda, są nieuleczalne. Od chwili gdy Kawaler schronił się na Świętą górę arystokracji porzucając salony mięszane, skierował swoje koncepty na salon du Croisiera; rozdmuchał ogień wojny, nie wiedząc dokąd salon du Croisiera może się posunąć w swej zemście wobec Gabinetu Starożytności. Do pałacu d‘Esgrignona mieli wstęp jedynie „nieskazitelni“: prawi szlachcice i kobiety pewne siebie wzajem; niedyskrecja tam nie istniała. Rozmowy, poglądy, dobre czy złe, trafne czy fałszywe, piękne lub śmieszne, nie dawały żadnej strawy dla żartu. Chcąc ośmieszyć szlachtę, liberałowie musieli się czepiać polityki; pod czas gdy sfery pośrednie, urzędnicze, nadskakując arystokracji, znosili o obozie liberalnym fakty i słowa mocno nadające się do śmiechu. Niższość ta, odczuwana bardzo żywo, pomnażała jeszcze żądzę zemsty w stronnictwie du Croisiera. W r. 1822, du Croisier stanął na czele okolicznego przemysłu, jak margrabia d‘Esgrignon stał na czele szlachty. Każdy z nich przedstawiał tedy stronnictwo. Zamiast wystąpić bez obłudy, jako czysta lewica, du Croisier jawnie przyznawał się do opinji, sformułowanych później przez „dwustu dwudziestu jeden“. W ten sposób mógł skupiać u siebie sąd, administrację i finanse departamentu. Salon du Croisiera, potęga conajmniej równa Gabinetowi Starożytności, liczniejszy, młodszy, żywszy, robił w departamencie ruch; tamten trwał spokojny i jakby przyczepiony do władzy, którą stronnictwo to krępowało często, popierając jej błędy, wymagając ich niekiedy i to takich które stały się zgubne dla monarchji Liberali, którzy nigdy nie mogli przeforsować kandydata w departamencie opornym ich wpływom, wiedzieli, że, uzyskawszy mandat, du Croisier zająłby miejsce w lewem centrum, możliwie najbliżej czystej lewicy. Korespondentami Croisiera byli bracia Keller[4], trzej bankierzy, z których najstarszy błyszczał pośród dziewiętnastu posłów lewicy, falangi sławionej przez wszystkie liberalne dzienniki. Kellerowie spowinowaceni byli z hr. de Gondreville, konstytucyjnym parem, cieszącym się łaską Ludwika XVIII. Toteż opozycja konstytucyjna zawsze była gotowa przenieść w ostatniej chwili swoje głosy (pozornie przeznaczone dla słomianego kandydata) na du Croisiera, jeżeli ten uzyska u rojalistów tyle głosów aby zdobyć większość. Każde wybory, w których rojaliści odrzucali du Croisiera, kandydata, którego intencje przedziwnie odgadł, rozważył i osądził sztab rojalizmu skupiony przy margrabi d‘Esgrignon, pomnażały jeszcze nienawiść tego człowieka i jego partji. Bezcelowość mozolnie zastawionej pułapki, to rzecz, która najbardziej podsyca nienawiść stronnictw.
W r. 1822, wojna ta, bardzo żywa przez pierwsze cztery lata Restauracji, zdawała się przygasać. Salon du Croisiera i Gabinet Starożytności, uznawszy wzajem swoje silne i słabe strony, oczekiwały zapewne działania przypadku, tej Opatrzności stronnictw. Przeciętne umysły zadowalały się tym pozornym spokojem, który omamił Koronę; ale ci, którzy żyli bliżej z du Croisierem, wiedzieli, że, u niego, jak u wszystkich ludzi u których życie skupia się już tylko w głowie, żądza zemsty jest nieubłagana, zwłaszcza gdy się wspiera na ambicji politycznej. W tej chwili, du Croisier, który niegdyś bladł i czerwienił się na samo nazwisko d‘Esgrignonów albo Kawalera, który drżał słysząc miano Gabinetu Starożytności, oblókł się w powagę dzikiego. Uśmiechał się do swoich wrogów, których nienawidził i śledził coraz to głębiej z każdą godziną. Możnaby sądzić, iż postanowił żyć spokojnie, jakgdyby zwątpiwszy o zwycięstwie. Jednym z tych, którzy wspomagali rachuby tej zakrzepłej wściekłości był prezydent trybunału, du Ronceret, szlachetka który próbował wspiąć się do Gabinetu Starożytności nie mogąc tego uzyskać.
Niewielki mająteczek d‘Esgrignonów, pod troskliwym zarządem rejenta Chesnela, ledwie mógł starczyć na utrzymanie prawego szlachcica, który żył godnie, ale bez najmniejszego zbytku. Mimo iż nauczycielem hrabiego Wikturnjana d‘Esgrignon, nadziei domu, był ex-oratorjanin, polecony przez biskupa, i zamieszkały w domu, i tak trzeba mu było płacić jakąś pensję. Płaca kucharki, płaca pokojowej panny Armandy, stary lokaj margrabiego i dwaj inni służący, życie czworga państwa, koszta wychowania na które nie żałowano niczego, wszystko to pochłaniało zupełnie dochody, mimo oszczędności panny Armandy, mimo roztropnej gospodarki Chesnela, mimo oddania służby. Stary rejent nie mógł jeszcze podjąć żadnej naprawy w spustoszonym zamku, czekał końca dzierżaw aby osiągnąć zwyżkę dochodów, bądź to dzięki nowym metodom rolniczym, bądź też dzięki zniżce pieniądza, która miała wydać owoce z wygaśnięciem kontraktów zawartych w r. 1809. Margrabia nie był wtajemniczony w szczegóły gospodarstwa i zarządu swoich dóbr. Odkrycie bezgranicznych starań podejmowanych poto, aby, wedle gospodarskiego wyrażenia, związać koniec z końcem, byłoby dlań uderzeniem gromu. Widząc go bliskim kresu, każdy wzdragał się rozprószyć jego złudzenia. Wielkość domu d‘Esgrignon, o którą nikt nie dbał ani na dworze ani w kraju i która, skoro się minęło bramy miasta i kilka okolicznych wiosek, była zupełnie nieznaną, odżywała w oczach margrabiego i jego stronników w całym blasku. Dom d‘Esgrignonów miał odzyskać dawną świetność w osobie Wikturnjana, w chwili gdy ograbiona szlachta wróci do swego mienia, lub wreszcie wówczas gdy piękna latorośl pojawi się na dworze aby wstąpić w służby króla, a następnie zaślubić, jak niegdyś czynili d‘Esgrignonowie, jakąś pannę Navarreins, Cadignan, d‘Uxelles, Beauséant, Blamont-Chauvry, słowem pannę skupiającą wszystkie przywileje szlachectwa, bogactwa, piękności, umysłu i charakteru. Osoby, które przychodziły na partyjkę co wieczór, Kawaler, rodziny Troisville (wymawiaj Treville), la Roche-Guyon, Castéran (wymawiaj Catéran), książę de Verneuil, oddawna nawykłe patrzeć na wielkiego margrabiego jak na olbrzymią postać, utwierdziły go w tych pojęciach. Nie było żadnego fałszu w tej wierze, byłaby ona słuszna, gdyby można było wymazać ostatnich czterdzieści lat historji Francji. Ale najbardziej czcigodne, najautentyczniejsze prawa, jak te które Ludwik XVIII chciał wpisać w swoją konstytucję, datując ją dwudziestym i pierwszym rokiem swego panowania, istnieją tylko o tyle, o ile zatwierdzi je powszechna zgoda. D‘Esgrignonom brakowało treści obecnego języka politycznego, pieniędzy, tej potężnej dźwigni nowoczesnej arystokracji: brakło im również ciągłości roli historycznej, owej sławy, którą nabywa się na Dworze równie dobrze jak na polu bitwy, równie dobrze w dyplomatycznych salonach jak na trybunie, dzięki książce lub miłostce, i która jest niby świętą ampułką, wylaną na głowę każdego nowego pokolenia. Ród szlachetny, bezczynny i zapomniany, to niby panna głupia, brzydka, uboga i cnotliwa, cztery kardynalne punkty nieszczęścia. Małżeństwo panny de Troisville z generałem Montcornet, zamiast oświecić Gabinet Starożytności, spowodowało zerwanie między Troisville‘ami a salonem d‘Esgrignon, który orzekł, że Troisville‘owie się splamili.
W całym tym światku, jedna osoba nie podzielała złudzeń. Czyż trzeba dodawać, że był nią stary rejent Chesnel? Mimo że oddanie jego tej wielkiej rodzinie, wówczas składającej się z trzech osób — a fakta dowiodą tego dostatecznie — było bez granic; mimo iż przyjmował wszystkie te poglądy i uznawał je, zbyt wiele miał rozsądku i zbyt dobrze prowadził sprawy większości rodzin w departamencie, aby nie widzieć ogromnych zmian wniesionych przez przemysł i przez nowoczesne obyczaje. Ex-intendent widział jak Rewolucja, od gorączki r. 1793, która uzbroiła mężczyzn, kobiety, dzieci, wznosiła rusztowania, kosiła głowy i wygrywała europejskie bitwy, przeszła do spokojnego działania idej uświęcających wypadki. Po karczunku i zasiewie przychodziło żniwo. Dla niego, Rewolucja stworzyła ducha nowego pokolenia, dotykał jej faktów na dnie tysiąca ran, rozumiał że spełniły się nieodwołalnie. Ta ścięta głowa królewska, ta umęczona królowa, ten podział szlacheckich dóbr, to były w jego oczach fakty, które wiązały zbyt wiele interesów, aby interesowani pozwolili naruszyć ich owoce. Chesnel widział jasno. Jego oddanie d‘Esgrignonom było całkowite, nie będąc ślepem, co je czyniło tem piękniejszem. Wiara, która młodemu mnichowi pozwala widzieć anioły w Raju, jest o wiele niższa od potęgi starego mnicha, który mu je pokazuje. Ex-intendent podobny był do starego mnicha, oddałby życie aby bronić zmurszałego relikwiarza. Za każdym razem kiedy, z tysiącznemi ostrożnościami, próbował wytłómaczyć swemu dawnemu panu nowinki, już to przybierając formy drwin, już to udając zdumienie lub boleść, zawsze na wargach margrabiego spotykał uśmiech proroczy, a w duszy jego przeświadczenie, że te szaleństwa miną jak wszystkie inne.
Nikt nie zauważył, jak bardzo wypadki utwierdziły tych szlachetnych rycerzy ruin w ich wierze. Cóż mógł odpowiedzieć Chesnel na imponujący gest margrabiego, z jakim mówił:
— Bóg zmiótł Buonapartego, jego armie i jego wasalów, jego trony i jego olbrzymie zamiary! Bóg oswobodzi nas i od reszty!
Chesnel pochylił smutno głowę, nie śmiejąc odpowiedzieć:
— Bóg nie zechce zmieść Francji!
Piękni byli obaj: jeden opierający się prądowi wydarzeń, niby odwieczny złom omszałego granitu sterczącego w alpejskiej otchłani; drugi, śledzący bieg wód i starający się go wyzyskać. Zacny i godny rejem wzdychał widząc niepowetowane spustoszenia, jakie zasady te czyniły w umyśle, obyczajach i przyszłych pojęciach hrabiego Wikturnjana d‘Esgrignon.
Ubóstwiany przez ciotkę, ubóstwiany przez ojca, ten młody spadkobierca był w całem znaczeniu tego słowa zepsutem dzieckiem, usprawiedliwiającem zresztą złudzenia ojcowskie i macierzyńskie, gdyż ciotka była dlań istotną matką. Ale choćby panna była najbardziej czułą i przewidującą, zawsze jej będzie niedostawać czegoś z macierzyństwa. Drugiego wzroku matki nie da się nabyć.
Ciotka, tak święcie zespolona ze swoim wychowankiem jak panna Armanda z Wikturnjanem, może kochać tak jakby go kochała matka, może być równie baczną, dobrą, delikatną, pobłażliwą; ale nie potrafi być surowa z rozwagą i inteligencją matki; serce jej nie będzie miało owych nagłych ostrzeżeń, owych niespokojnych halucynacji matek. W matce, łączniki nerwowe lub moralne, wiążące ją z dzieckiem, łączniki te, mimo że przerwane, drgają jeszcze. Matka, wciąż żyjąca w dziecku, odczuwa wstrząs każdej przykrości, drżenie każdego szczęścia niby przejaw własnego życia. Jeżeli natura uznała kobietę — mówiąc fizycznie — za teren neutralny, nie wzbroniła jej, w pewnych wypadkach, utożsamić się zupełnie ze swem dziełem. Kiedy macierzyństwo duchowe zjednoczy się z macierzyństwem naturalnem, wówczas widzimy owe wspaniałe zjawiska, raczej niewytłómaczone niż nie dające się wytłómaczyć, stanowiące owe osobliwe różnice w przywiązaniu matek. Katastrofa będąca treścią tego opowiadania potwierdza jeszcze raz tę znaną prawdę: matki nie da się zastąpić. Matka przewiduje zło, nadługo zanim panienka taka jak panna Armanda dopuści jego możliwość, nawet gdy już się stało. Jedna przewiduje nieszczęście, druga szuka na nie ratunku. W sztucznem swojem macierzyństwie, stara panna kryje zresztą zbyt ślepe uwielbienie, aby była zdolna płajać ładnego chłopca.
Doświadczenie, praktyka, wyrobiły w starym rejencie ową bystrą przenikliwą ostrożność, która pozwoliła mu wznieść się do przeczuć matki. Ale był on czemś tak małem w tym domu, zwłaszcza od czasu niełaski jaką ściągnęły nań owe nieszczęsne swaty panny d‘Esgrignon z du Croisierem, iż od tej pory postanowił sobie ślepo trzymać się pojęć rodzinnych. Był niby prosty żołnierz, gotów zginąć wiernie na posterunku; toteż zdanie jego nigdy nie mogło znaleźć posłuchu, nawet wśród nawałnicy; chyba żeby go traf pomieścił, jak owego żebraka królewskiego w Antykwarjuszu, nad brzegiem morza, w chwili gdy lorda i jego córkę zaskoczył przypływ.
Du Croisier dojrzał możliwości piekielnej zemsty w niedorzecznem wychowaniu młodego panka. Miał nadzieję, wedle pięknego wyrażenia właśnie cytowanego autora, utopić jagnię w mleku matki. Ta nadzieja natchnęła go ową milczącą rezygnacją i wycisnęła na jego ustach ów uśmiech Indjanina.
Z chwilą gdy jakaś myśl mogła wniknąć w mózg Wikturnjana, wpojono mu dogmat jego wyższości. Poza królem, wszyscy panowie w królestwie są mu równi. Poniżej szlachty jest dlań jedynie gmin, ludzie z którymi nie ma nic wspólnego, wobec których nie jest do niczego obowiązany; wrogowie zwyciężeni, podbici, z któremi niema co się liczyć, których sąd powinien być szlachcicowi obojętny, i którzy bez różnicy są mu winni szacunek. Nieszczęściem Wikturnjan doprowadził te poglądy do ostatnich krańców, pchany ową ścisłą logiką, która dzieci i młodych ludzi prowadzi do ostatnich konsekwencji zarówno dobrego jak złego.
Utwierdzały go zresztą w tych pojęciach jego zewnętrzne dary. Z cudnie pięknego dziecka wyrósł młodzieniec tak doskonały, jakim ojciec może pragnąć swego syna. Średniego wzrostu ale dobrze zbudowany, szczupły, delikatny na pozór ale muskularny, miał błękitne lśniące oczy d‘Esgrignonów, ich delikatnie wyrzeźbiony orli nos, ich klasyczny owal twarzy, ich włosy blond, białą cerę, szlachetny chód, cienkie wiązania, swobodną i wykwintną linię, które świadczą o rasie zarówno u ludzi jak u koni. Zręczny, zwinny we wszystkich ćwiczeniach ciała, strzelał świetnie z pistoletu, władał bronią jak święty Jerzy, jeździł konno jak kawalerzysta. Słowem, zadowalał wszystkie ambicje jakie rodzice przywiązują do powierzchowności dzieci, ambicje oparte zresztą na słusznej zasadzie, na nadzwyczajnym wpływie piękności. Piękność — przywilej podobny do przywileju szlachectwa — jest nie do nabycia; uznają ją wszędzie, często warta jest więcej niż majątek i talent, potrzebuje się tylko pokazać aby zwyciężyć, żąda się od niej tylko tego aby istniała.
Oprócz tych dwóch wielkich przywilejów, szlachectwa i urody, los obdarzył Wikturnjana d‘Esgrignon żywym umysłem, nadzwyczajną zdolnością pojmowania i dobrą pamięcią. Dzidki temu, wykształcenie jego dało piękne wyniki. Umiał o wiele więcej niż zazwyczaj młodzi panicze na prowincji, którzy wyrastają na myśliwych, palaczy i bardzo godnych właścicieli ziemskich, ale traktują dość lekceważąco naukę, literaturę, sztukę i poezję, talenty, których wyższość ich razi.
Te przyrodzone dary i to wychowanie miały wy starczyć aby ziścić kiedyś ambicje margrabiego d‘Esgrignon: widział swego syna marszałkiem Francji, jeżeli Wikturnjan zechce być wojskowym; ambasadorem, jeżeli go skusi dyplomacja; ministrem, jeżeli mu się uśmiechnie karjera polityczna; wszystko należało doń w kraju. Wreszcie — myśl jakże pochlebna dla ojca! — gdyby hrabia nie nazywał się nawet d‘Esgrignon, i tak wybiłby się własną zasługą. To szczęśliwe dziecięctwo, ta złota młodość, nigdy nie zaznały zapory w swoich pragnieniach. Wikturnjan był królem w domu; nikt nie pętał zachceń małego królewicza, który oczywiście stał się egoistą jak monarcha, samowolnym jak najzagorzalszy średniowieczny kardynał, lekceważącym i zuchwałym; a przywary te wszyscy hodowali jak świętość, widząc w nich pierwsze przymioty szlachcica.
Kawaler był to człowiek z owych dobrych czasów, kiedy to szarzy muszkieterowie byli plagą teatrów pa ryskich, garbowali skórę patrolom i komornikom, płatali tysiączne figle i spotykali uśmiech na ustach króla, byle tylko psoty były zabawne. Ten czarujący uwodziciel, ex-bohater alkowy, wiele przyczynił się do nieszczęśliwego zakończenia tej historji. Miły ten starzec, nie mając nikogo ktoby go zrozumiał, bardzo był rad, że spotkał tę uroczą postać przyszłego Faublasa, która mu przypominała jego młodość. Nie zdając sobie sprawy z różnicy czasów, posiał w tej młodej duszy zasady encyklopedycznych hulaków, opowiadając anegdoty z czasu Ludwika XV, sławiąc obyczaje z r. 1750, opisując orgje ówczesnych kolacyjek, i szaleństwa popełniane dla ladacznic, i świetne figle płatane wierzycielom, słowem całą ową moralność która przechowała się w komedjach Dancourta i konceptach Beaumarchais‘go. Nieszczęściem, zepsucie to, pokryte nadzwyczajną wytwornością, stroiło się w wolterjański dowcip. Jeżeli Kawaler posuwał się niekiedy zbyt daleko, zawsze kładł nacisk na prawidła dobrego tonu, którym szlachcic winien być zawsze posłuszny. Ze wszystkich tych rozmów, Wikturnjan pojmował tylko to, co schlebiało jego namiętnościom. Widział zresztą, jak jego stary ojciec śmiał się słuchając Kawalera. Dwaj starcy uważali wrodzoną dumę d‘Esgrignonów za dość silną zaporę przeciw wszystkim rzeczom nieprzystojnym; nikt w domu nie wyobrażał sobie, aby d‘Esgrignon mógł uczynić coś sprzecznego z honorem. HONOR, ta wielka zasada monarchji, jaśniejąca w sercach tej rodziny niby latarnia morska, oświecała najdrobniejsze uczynki, ożywiała wszystkie myśli d‘Esgrignonów. Ta piękna nauka, która sama powinna była utrzymać szlachectwo: „D‘Esgrignon nie może sobie pozwolić na to lub owo, gdyż nosi nazwisko, które czyni przeszłość odpowiedzialną za przyszłość“, było niby zwrotką, którą stary margrabia, panna Armanda, Chesnel i stali goście pałacowi kołysali dziecięctwo Wikturnjana. Tak więc, dobre i złe przemawiało współcześnie i z jednaką siłą w młodej duszy.
Kiedy, mając lat ośmnaście, Wikturnjan zaczął bywać w mieście, zauważył w świecie zewnętrznym lekkie sprzeczności z wewnętrznym światem pałacu d‘Esgrignon, ale nie dochodził ich przyczyn. Przyczyny te tkwiły w Paryżu. Nie wiedział jeszcze, że osoby tak śmiałe w myślach i słowach wieczorem u jego ojca, były bardzo oględne w obecności wrogów, z któremi interesy kazały im paktować. Ojciec jego zdobył sobie swobodę mówienia. Nikt nie myślał się sprzeciwiać siedmdziesięcioletniemu starcowi, wszyscy zresztą przebaczali człowiekowi doszczętnie złupionemu, że dochowuje wiary dawnym zasadom. Omamiony pozorami, Wikturnjan poczynał sobie w ten sposób, iż oburzył na siebie całe mieszczaństwo. Polując, wchodził w konflikty i zaostrzał je popędliwością; z czego wynikły ciężkie procesy, umorzone przez Chesnela przy pomocy pieniędzy. O tych procesach nikt nie śmiał wspomnieć przed margrabią. Wyobraźcie sobie zdumienie margrabiego d‘Esgrignon, gdyby się dowiedział, że jego syna włóczą po sądach za to że poluje na swoich ziemiach, w swoich dziedzinach, w swoich lasach, pod berłem potomka świętego Ludwika! Zanadto lękano się o to co mogło stąd wyniknąć, aby go wtajemniczać w te głupstwa, powiadał Chesnel. Młodym hrabia pozwolił sobie w mieście na parę innych wybryków, które Kawaler nazywał miłostkami, ale które sprawiły iż Chesnel musiał wyposażyć dziewczęta uwiedzione nieopatrznem przyrzeczeniem małżeństwa. Były i inne procesy, nazwane w Kodeksie uwiedzeniem małoletnich; te byłyby (o, brutalności nowych praw!) zawiodły młodego hrabiego nie wiadomo gdzie, gdyby nie roztropna interwencja Chesnela.
Te tryumfy nad mieszczańskiemi prawami rozzuchwaliły Wikturnjana. Nawykły do tego że wszystko mu uchodzi na sucho, młodym hrabia nie cofał się przed żadną psotą. Uważał sądy za straszak dla pospólstwa, zgoła nie groźny dla niego. To, coby potępił u plebejusza, stawało się u niego łatwą do wybaczenia rozrywką.
To postępowanie, ten charakter, tę skłonność do lekceważenia nowych praw a słuchanie jedynie zasad kodeksu szlacheckiego, stały się przedmiotem studjów, rozważań, doświadczeń paru bystrzejszych stronników du Croisiera. Spożytkowali oni te wybryki aby tłómaczyć ludowi, że oszczerstwa liberałów są szczerą prawdą, i że na dnie polityki ministerjalnej kryje się powrót do dawnego porządku rzeczy w całej pełni. Cóż za szczęście dla nich mieć takie przykłady na dowód swego twierdzenia.
Prezydent du Ronceret, zarówno jak prokurator, cudownie się naginał do wszystkich względów dających się pogodzić z obowiązkami urzędu; przekraczał nawet przez wyrachowanie te granice, szczęśliwy iż może nazbyt rażącym ustępstwem wywołać krzyki liberałów. W ten sposób podsycał niechęć do d‘Esgrignonów, niby to służąc im. Zdrajca chował swą nieprzedajność na sposobną porę, wówczas gdy będzie miał w ręku jakiś poważny fakt i opinię miasta.
Narowy hrabiego podsycało chytrze paru młodych ludzi, tworzących jego świtę i zabiegających się o jego łaski. Schlebiali mu, i naginali się do jego pojęć, starając się utwierdzić jego wiarę we wszechpotęgę szlachty, w epoce gdy szlachcic mógłby ocalić swą władzę jedynie poczynając sobie przez pół wieku z nadzwyczajną ostrożnością.
Du Croisier spodziewał się przywieść d‘Esgrignonów do ostatecznej nędzy, ujrzeć zamek zburzony, dobra wystawione na licytację i rozparcelowane; a opierał te nadzieje na słabości ich dla młodego wartogłowa, którego szaleństwa miały zniszczyć wszystko. Nie po suwał się dalej; nie przypuszczał, jak prezydent du Ronceret, aby Wikturnjan jeszcze w inny sposób miał poznać się z sądami. Zemście tych dwóch ludzi szła na rękę wybujała duma Wikturnjana, oraz jego namiętność do zabawy. Syn prezydenta du Ronceret, siedmnastoletni chłopiec, któremu wybornie się nadała ta rola prowokatora, był towarzyszem i najprzewrotniejszym dworakiem hrabiego. Du Croisier opłacał tego osobiiwego szpiega; cudownie go układał do polowania na cnoty pięknego i szlachetnego chłopca; drwiąco ksztalcił go w sztuce podsycania złych skłonności ofiary. Fabian du Ronceret była to natura zawistna i sprytna, młody sofista, któremu spodobała się ta gra; znajdował w niej ową wybredną zabawę, której brak jest na prowincji ludziom inteligentnym.
Od ośmnastego do dwudziestego pierwszego roku życia, Wikturnjan kosztował biednego rejenta blisko ośmdziesiąt tysięcy franków, zarówno bez wiedzy panny Armandy jak i starego margrabiego. Umorzone procesy pochłonęły przeszło połowę tej sumy, rozrzutność zaś młodego człowieka zjadła resztę. Z dziesięciu tysięcy funtów rocznego dochodu margrabiego, pięć były konieczne na dom; utrzymanie panny Armandy, mimo jej oszczędności, oraz margrabiego, kosztowało przeszło dwa tysiące franków; pensja tedy młodego dziedzica nie sięgała ani stu ludwików.
Cóż to było dwa tysiące franków, jeśli się chciało żyć na przyzwoitej stopie? Wikturnjan sprowadzał bieliznę, ubranie, rękawiczki, perfumy z Paryża. Wiktuinjan chciał mieć ładnego angielskiego wierzchowca, konika do tilbury i tilbury. P. du Croisier miał angielskiego konia i tilbury. Czy szlachta miała się dać zgnieść mieszczaństwu? Później młody hrabia zapragnął mieć grooma w barwach swego domu. Rad iż nadaje ton miastu, departamentowi, młodzieży, wszedł w świat fantazji i zbytku, w czem tak jest do twarzy przystojnemu i świetnemu chłopcu. Chesnel pokrywał wszystko; wzorem dawnych parlamentów korzysta! wprawdzie z prawa przedłożeń, ale z anielską łagodnością.
— Cóż za szkoda, że taki dobry człowiek jest tak nudny! powiadał sobie Wikturnjan, ilekroć rejent przykładał balsam jakiejś sumki do krwawiącej rany.
Chesnel, wdowiec i bezdzietny, adoptował w głębi serca syna swego dawnego pana; radował się gdy widział Wikturnjana jak jedzie przez miasto, siedząc na wysokiej poduszce tilbury, z biczem w ręku, różą w butonierce, ładny, dobrze ubrany, budzący powszechną zazdrość. Kiedy w naglącej potrzebie, po klęsce karcianej u Troisville‘ów, u księcia de Verneuil, w prefekturze lub u generalnego poborcy, Wikturnjan zachodził, ze spokojnym głosem, niepewnem okiem, układnym gestem do swej Opatrzności, do starego rejenta, zamieszkałego w starym domku przy ulicy du Bercail, zdobywał fortecę już samem ukazaniem się.
— I cóż, co panu, panie hrabio? co się hrabiemu stało? pytał starzec zmienionym głosem.
W ważnych okolicznościach, Wikturnjan siadał, przybierał minę melancholijną i marzącą, kazał z siebie ciągnąć słówka strojąc miny. Nastraszywszy porządnie poczciwca, który zaczynał się lękać skutków tak upartego marnotrawstwa, przyznawał się do grzeszku, który latało się tysiącfrankowym banknotem.
Chesnel, poza swą kancelarią, miał około dwunastu tysięcy franków renty. Fundusz ten nie był niewyczerpany. Ośmdziesiąt tysięcy franków już schrupanych, to były jego oszczędności na czas gdyby margrabia posłał syna do Paryża, lub też gdyby chodziło o jakie dobre małżeństwo. Chesnel, widzący jasno rzeczy o ile Wikturnjana nie było przy nim, tracił kolejno złudzenia któremi pieścili się margrabia i jego siostra. Widząc w chłopcu zupełny brak wszelkiego statku, pragnął go ożenić z jakąś cnotliwą i roztropną szlachcianką. Pytał sam siebie, w jaki sposób młodzieniec może tak zacnie myśleć a tak źle się prowadzić, widząc że nazajutrz czyni rzeczy zupełnie przeciwne temu co postanowił wczoraj. Ale nie można nigdy spodziewać się niczego dobrego po młodym człowieku, który przyznaje się do błędów, żałuje ich i zaczyna je nanowo Ludzie o tęgim charakterze przyznają się do błędów tylko przed sobą i karzą się za nie sami. Co się tyczy słabych, ci osuwają się w wyjeżdżoną kolej, znajdując iż zbyt trudno jest iść po krawędzi. Wikturnjan, w którym tacy opiekunowie, wraz z jego kompanami i jego narowami osłabili sprężynę tajemnej dumy właściwe; ludziom wielkim, dał się stopniowo zagarnąć niemocy lekkoduchów, w momencie życia, w którym charakter jego potrzebowałby pasma przeciwieństw i niedoli, jak te które urobiły księcia Eugeniusza, Fryderyka II-go i Napoleona. Chesnel widział w Wikturnjanie ten nie powściągniony szał uciech, będący udziałem ludzi obdarzonych wysokiemi zdolnościami i szukających przeciwwagi w gwałtownych wzruszeniach rozkoszy. Ale szał taki wiedzie w przepaść ludzi zdolnych jedynie do użycia. Poczciwiec lękał się chwilami; ale, chwilami znowuż głębokie błyski inteligencji cechującej tego młodzieńca uspakajały go. Powiadał sobie to, co mówił margrabia, kiedy go doszła wiadomość o jakim wybryku:
— Młodość musi się wyszumieć.
Kiedy Chesnel skarżył się Kawalerowi na skłonność młodego hrabiego do robienia długów, Kawaler słuchał go drwiąco, trąc w palcach szczyptę tabaki.
Wytłómacz mi, drogi Chesnelu, co to jest dług publiczny? odpowiadał. Tam do licha! Jeżeli Francja ma długi, dlaczegóżby Wikturnjan nie miał ich mieć? Dziś, jak i zawsze, królowie mają długi, cała szlachta ma długi. Czy chciałbyś może, aby Wikturnjan znosił ci swoje oszczędności? Czy wiesz co zrobił nasz wielki Richelieu, ale nie kardynał, to był nędznik który tępił szlachtę, ale marszałek, kiedy jego wnuk, książę Chinon, ostatni Richelieu, pokazał mu, że nie wydał na uniwersytecie pieniędzy danych mu na drobne przyjemności?
— Nie, panie Kawalerze.
— A więc rzucił sakiewkę przez okno stróżowi, mówiąc do wnuka: „Więc cię tu nie uczą być księciem?“
Chesnel spuścił głowę, nic nie mówiąc. Potem, wieczorem, zanim usnął, zacny starzec myślał, że te nauki są zgubne w epoce gdy kodeks karny istnieje dla wszystkich: przeczuwał w tem ruinę wielkiego domu d‘Esgrignon.
Bez tych wyjaśnień, które malują pewną stronę życia prowincji za Cesarstwa i Restauracji, trudno byłoby zrozumieć scenę, jaką zaczyna się to opowiadanie. Scena ta miała miejsce pod koniec października r. 1822 w Gabinecie Starożytności, pewnego wieczora, po grze, kiedy zwykli szlachetni goście, stare hrabiny, młode margrabiny, zwykłe baronowe załatwiły swoje rachunki. Stary szlachcic przechadzał się po salonie, gdzie panna d‘Esgrignon sama gasiła świece przy stolikach; ale nie przechadzał się sam, był i Kawaler. Te dwa szczątki minionego wieku rozmawiały o Wikturnjanie. Kawaler miał zlecenie otworzyć nieco oczy margrabiemu w tym przedmiocie.
— Tak, margrabio, powiadał Kawaler, chłopiec traci tu czas i młodość, powinienbyś go posłać na Dwór.
— Zawsze myślałem, że, gdyby mnie mój podeszły wiek nie pozwolił udać się na Dwór (gdzie, mówiąc między nami, nie wiem cobym robił widząc co się tam dzieje, pośród tych nowych ludzi którymi król się otacza), posłałbym bodaj syna aby przedłożył nasze służby Jego Królewskiej Mości. Król powinien coś dać hrabiemu, jakiś pułk, albo urząd dworski, słowem dać mu sposobność zdobycia ostróg. Stryj mój, arcybiskup, wycierpiał okrutne męczeństwo, ja walczyłem nie opuszczając obozu jak ci co uważali za swój obowiązek pójść za książętemi: wedle mnie król był we Francji, szlachta powinna była go otaczać. I ot, nikt nie myśli o nas, podczas gdy Henryk IV już dawno byłby na pisał do d‘Esgrignonów: Bywajcie, przyjaciele, wygraliśmy partję. Ostatecznie jesteśmy czemś więcej od takich Troisvillów, a oto już ich dwóch zostało parami Francji, jeden jest deputatem szlachty (margrabia brał wszelkie kolegja wyborcze za zebrania swego stanu). Doprawdy, nie myślą o nas, jakgdybyśmy już nie istnieli! Czekałem momentu, kiedy książęta będą tędy przejeżdżać; ale skoro książęta nie przybywają do nas, trzeba nam iść do nich.
— Bardzo mnie cieszy, margrabio, że zamierzasz pokazać naszego drogiego Wikturnjana w świecie, rzekł zręcznie Kawaler. To miasteczko, to dziura, w której nie powinien grzebać swoich talentów. Najwięcej co tu może znaleźć, to jakąś Normandkę porzonnie głupią, porzonnie niezgrabną i bogatą. Cóżby on z niej wystrugał? swoją żonę? Och! dobry Boże!
— Spodziewam się, że się nie ożeni wprzód aż dostanie jakiś ładny urząd koronny lub dworski, rzeki stary margrabia. Ale są poważne trudności.
Oto jedyne trudności, jakie margrabia widział na początku karjery syna:
— Mój syn, podjął wzdychając, hrabia d‘Esgrignon, nie może się pokazać jak nędzarz, trzeba go w ekwipować. Niestety! nie mamy już, jak dwa wieki temu, swoich dworzan. Ach, Kawalerze, w tej doszczętnej ruinie, wciąż jestem pod wrażeniem owego dnia, gdy p. de Mirabeau zadał pierwszy cios młotem! Dziś chodzi już tylko o to, aby mieć pieniądze; oto dla mnie jedyna jasna rzecz w dobrodziejstwach Restauracji. Król nie pyta, czy pochodzisz od Walezjuszów, lub czy jesteś potomkiem zdobywców Galji, pyta czy płacisz tysiąc franków podatku. Nie mógłbym tedy wysłać hrabiego na Dwór bez jakich dwudziestu tysięcy talarów.
— Tak, z tą drobnostką mógłby się przyzwoicie pokazać, rzekł Kawaler.
— A więc, rzekła panna Armanda, prosiłam Chesnela aby przyszedł dziś wieczór. Czy uwierzyłbyś, Kawalerze, że od dnia w którym Chesnel zaproponował mi małżeństwo z tym nędznikiem du Croisier...
— Och! to było nikczemnie, panno Armando! wykrzyknął Kawaler.
— Nie do przebaczenia! rzeki margrabia.
— Od tego czasu, ciągnęła panna Armanda, brat mój nie mógł się zdobyć na to aby prosić Chesnela o cokolwiek.
— Waszego dawnego sługę? rzekł Kawaler. Ba, margrabio, ależ uczyniłbyś Chesnelowi zaszczyt, za który byłby wdzięczny do ostatniego tchnienia.
— Nie, odparł szlachcic, to nie wydaje mi się godne...
— Godne! godne! To jest poprostu konieczne, odparł Kawaler wzruszając lekko ramionami.
— Nigdy! wykrzyknął margrabia z gestem, który zdecydował Kawalera na wielki krok mający oświecić starca.
— A więc, rzekł Kawaler, jeśli nie wiesz, margrabio, to ja ci powiem, że Chesnel dał już coś niecoś twemu synowi, coś około...
— Mój syn byłby niezdolny przyjąć cokolwiek od Chesnela! wykrzyknął starzec prostując się i przerywając Kawalerowi. Mógł poprosić ciebie, tak, ciebie, o jakieś dwadzieścia pięć ludwików...
— Coś około stu tysięcy funtów, ciągnął Kawaler.
— Hrabia d‘Esgrignon winien sto tysięcy funtów takiemu Chesnelowi! wykrzyknął starzec z oznakami głębokiej boleści. Och! gdyby to nie był jedyny syn, dziś jeszcze pojechałby na Wyspy z patentem kapitana! Zadłużyć się u lichwiarzy, którym się płaci gruby procent, dobrze! ale Chesnel, człowiek do którego się przywiązujemy!
— Tak, nasz uroczy Wikturnjanek schrupał sto tysięcy funtów, drogi margrabio, podjął Kawaler strząsając tabakę z kamizelki; to mało, wiem o tem. Ja w jego wieku!... Ba! Ale dajmy pokój wspomnieniom, margrabio. Hrabia tkwi na prowincji; ostatecznie, w tych warunkach, to nie źle, zajdzie daleko; to są dzieciństwa zuchów, którzy później dokonają wielkich rzeczy...
— I on tam śpi na górze, nie powiedziawszy nic ojcu. wykrzyknął margrabia.
— Śpi jak niewinne dziecię, które unieszczęśliwiło dotąd kilka mieszczanek; teraz czekają go księżne, odparł Kawaler.
— Ależ on się doigra dekretu uwięzienia!
Oni znieśli te dekrety, rzekł Kawaler. Kiedy usiłowano stworzyć prawa wyjątkowe, pamiętasz co za krzyk się zrobił. Nie mogliśmy nawet utrzymać sądów przewotalnych, które pan de Buonaparte nazywał ko misjami wojskowemi.
— No a co, a cóż poczniemy, kiedy będziemy mieli synów narwańców albo gałganów: nie będziemy mogli ich zamknąć? rzekł margrabia.
Kawaler popatrzył na zrozpaczonego ojca, nie śmie ąc mu odpowiedzieć: „Będziemy zmuszeni dobrze ich wychowywać...“
— I tyś mi nic o tem nie mówiła, panno d‘Esgrignon, rzekł margrabia zwracając się do siostry.
Te słowa świadczyły zawsze o rozdrażnieniu, zwvkle mówił do niej siostro.
— Ależ, margrabio, kiedy żywy i chwacki chłopiec siedzi w mieścinie takiej jak tu, cóż chcesz, aby robił: rzekła panna d‘Esgrignon, która nie rozumiała braterskiego gniewu.
— Tam do kata! długi, wtrącił Kawaler; gra, miłostki, polowanie, wszystko to kosztuje dziś straszliwie.
— Tak, tak, rzekł margrabia, czas wysłać go do króla. Jutrzejszy ranek obrócę na listy do krewnych.
— Znam cokolwiek książąt de Navarreins, de Lenoncourt, de Maufrigneuse, de Chaulieu, rzekł Kawaler, wiedząc wszakże że o nim doszczętnie zapomniano.
— Mój drogi Kawalerze, nie trzeba tylu zachodów aby przedstawić d‘Esgrignona u Dworu, przerwał margrabia. — Sto tysięcy funtów! rzekł do siebie, ten Chesnel jest bardzo śmiały. Oto skutki tych przeklętych zamieszek. Imć pan Chesnel proteguje mego syna. I ja go muszę prosić... Nie, siostro, to już ty załatwisz. Chesnel zabezpieczy wszystko na naszych dobrach. A potem zmyjesz głowę młodemu wietrznikowi, bo w końcu gotów się zrujnować.
Kawalerowi i pannie d‘Esgrignon wydały się zupełnie proste i naturalne te słowa, tak komiczne dla każdego innego ktoby je słyszał. Przeciwnie, oboje byli bardzo wzruszeni bolesnym niemal wyrazem, który się odbił na twarzy starca. W tej chwili pana d‘Esgrignon oblegało jakieś posępne przeczucie, niemal odgadywał swoją epokę. Usiadł na berżerce przy kominku, zapominając o Chesnelu, który miał przyjść, a którego o nic nie chciał prosić.
Margrabia d‘Esgrignon miał w tej chwili fizjognomię, jakiejby dlań mogły życzyć poetyczne wyobraźnie. Głowa jego, niemal łysa, posiadała jeszcze nieco białych, jedwabistych włosów, rosnących na potylicy i opadających w płaskich, lekko na końcu zakręconych kosmykach. Piękne i szlachetne czoło, owe czoło które podziwiamy u Ludwika XV, u Beaumarchais‘go i u marszałka de Richelieu, nie było ani kwadratowe jak u marszałka Saskiego, ani małe, twarde, ściśnione, nabite jak u Woltera; było łagodnie wysklepione, delikatnie rzeźbione, o miękkich i złotawych skroniach. Z błyszczących oczu tryskała męskość, ogień, których wiek nie gasi. Miał nos Kondeuszów, miłe usta Burbonów, z których płyną jedynie dowcipne lub dobre słowa, jak zawsze mawiał hrabia d‘Artois. Policzki raczej ściągłe niż pełne harmonizowały ze szczupłą postawą, smukłą nogą i pulchną ręką. Szyję obejmował krawat zawiązany tak jak u markizów na wszystkich rycinach z zeszłego wieku, jak u Saint-Preux i u Lowelasa, u bohaterów zarówno mieszczanina Diderota jak wykwintnego Monteskjusza (obacz pierwsze wydanie ich dzieł). Margrabia nosił zawsze obszerną kamizelką haftowaną złotem, na której błyszczała wstęga komandorji Świętego Ludwika; błękitny surdut z wielkiemi klapami, z połami odgiętemi i haftowanemi w lilje, który-to szczególny kostjum wprowadził niegdyś sam król. Margrabia nie porzucił francuskich spodni, ani białych jedwabnych pończoch, ani sprzączek. Od szóstej wieczór, występował w tym galowym stroju. Czytywał jedynie la Quotidienne i la Gazette dc France, dwa dzienniki, którym prasa konstytucyjna zarzucała obskurantyzm, tysiączne potworności monarchiczne i religijne, a w których margrabia widział pełno herezji i pojęć rewolucyjnych. Choćby opinie jakiegoś pisma były najskrajniejsze, zawsze będą za blade w oczach „czystych“ wyznawców stronnictwa; tak samo jak malarz tej wspaniałej postaci spotka się z zarzutem przesady, gdy on raczej gasi pewne zbyt jaskrawe tony i łagodzi zbyt ostre rysy swego modelu.
Margrabia d‘Esgrignon wsparł łokcie na kolanach, trzymając głowę w dłoniach. Przez cały czas jego za dumy, panna Armanda i Kawaler patrzyli na siebie nie wyrażając swych myśli. Czy margrabia cierpiał, iż przyszłość syna ma zawdzięczać dawnemu rządcy? Czy wątpił o przyjęciu, jakie miało spotkać młodego hrabiego? Czy żałował, że nie przygotował nic na wejście swego dziedzica w błyszczący świat Dworu, tkwiąc na zapadłej prowincji, gdzie go trzymała nędza, bo jakżeby się pokazał na Dworze? Westchnął głęboko podnosząc głowę.
Było to jedno z westchnień, jakie wydawała wówczas arystokracja, owa prowincjonalna szlachta, wówczas tak zapomniana, jak większość tych, którzy z szablą w ręku stawili czoło burzy.
— Co uczyniono dla du Gueników, Fontainów, Bauvanów, którzy się nigdy nie poddali? rzeki do siebie cicho. Tym, którzy walczyli najmężniej, rzucono jakieś nędzne pensyjki, jakąś komendę twierdzy, het na granicy!
Najoczywiściej margrabia zwątpił o Koronie. Pan na d‘Esgrignon siliła się uspokoić brata co do widoków zamierzonej podróży, kiedy na drobnym bruku pod oknami salonu rozległ się krok zwiastujący Chesnela. Niebawem rejent ukazał się w drzwiach, które Józef, stary kamerdyner margrabiego, otworzył bez oznajmienia.
— Chesnelu, mój chłopcze...
Rejent miał sześćdziesiąt dziewięć lat, siwą głowę, twarz kwadratową, poczciwą, spodnie których szerokość zasłużyłaby u Sterna na epiczny opis; grube wełniane pończochy, trzewiki ze srebrnemi klamrami, surdut nakształt ornata i wielką staroświecką kamizelkę.
— ...Byłeś bardzo zuchwały, pożyczając pieniędzy hrabiemu d‘Esgrignon! wart byłbyś abym ci je oddał natychmiast i abyśmy cię już nigdy nie ujrzeli na oczy, gdyż wspierałeś jego błędy.
Nastała chwila milczenia, jak na dworze, kiedy król udziela publicznej nagany dworakowi. Stary rejent stal pokorny i skruszony.
— Chesnelu, to dziecko mnie niepokoi, podjął margrabia z dobrocią; chcę go wysłać do Paryża, aby służył królowi. Porozumiesz się z moją siostrą, iżby się tam mógł pokazać uczciwie... Uregulujemy nasze rachunki...
Margrabia wyszedł poważnie, pozdrawiając Chesnela poufałym gestem.
— Dziękuję panu margrabiemu za jego dobroć, rzekł starzec, który ciągle stał.
Panna Armanda wstała aby towarzyszyć bratu; zadzwoniła, kamerdyner czekał już w drzwiach, ze świecznikiem w ręku, aby odprowadzić pana do sypialni.
— Niech pan usiądzie, panie Chesnel, rzekła stara panna wracając.
Przez kobiecą delikatność panna Armanda łagodziła wszelką szorstkość w stosunku margrabiego z dawnym rządcą, mimo że pod tą szorstkością, Chesnel odgadywał serdeczną czułość. Przywiązanie margrabiego do dawnego sługi było podobne temu jakie pan ma dla swego psa, gotów się bić z każdym, ktoby kopnął nogą jego zwierzę: uważa je za składową część swego^ istnienia, za rzecz, która, nie będąc zupełnie nim, wyraża go w tem co jest najdroższego, w uczuciach.
— Czas był wyprawić pana hrabiego z tego miasta, rzekł uroczyście rejent.
— Tak, odparła. Czy dopuścił się jakiegoś nowe go wybryku?
— Nie, pani.
— A więc czemu go pan oskarża?
— Pani, ja go nie oskarżam. Nie, nie oskarżam go. Bynajmniej nie oskarżam. Nie będę go nigdy oskarżał, cobądżby uczynił!
Rozmowa upadła. Kawaler, człowiek niezmiernie domyślny, zaczął ziewać jak człowiek senny. Wytłómaczył z wdziękiem że opuszcza salon, i wyszedł, tyleż mając ochoty spać co utopić się: demon ciekawości rozszerzał mu oczy i wyjmował delikatną rączką watę, którą Kawaler nosił w uszach.
— I cóż, Chesnelu, jest coś nowego? rzekła panna Armanda zaniepokojona.
— Owszem, odparł Chesnel, chodzi o rzeczy o których niepodobna powiedzieć panu margrabiemu: padł by na miejscu.
— Mówże pan, odparła skłaniając piękną głowę na fotel i opuszczając ręce jak ktoś co bezbronnie oczekuje śmiertelnego ciosu.
— Proszę pani, pan hrabia, młodzieniec tak inteligentny, jest igraszką małych ludzi knujących wielką zemstę: chcieliby nas widzieć w ruinie, niesławie! Prezydent trybunału, imć du Ronceret, który, jak pani wie, ma wielkie pretensje do szlachectwa...
— Jego dziadek był rządcą, rzekła panna Armanda.
— Wiem, odparł rejent. Toteż nie przyjęliście go państwo u siebie; nie bywa tożsamo u pp. de Troisville, ani u księcia de Verneuil, ani u margrabiego du Castéran; ale jest jednym z filarów salonu du Croisiera. Pan Fabian du Ronceret, z któryrm bratanek pani może przestawać nie uchybiając sobie zbytnio (trzebaż mu przecie jakiegoś towarzystwa), otóż ten młody człowiek jest doradcą wszystkich jego szaleństw, w raz z paroma innymi poplecznikami waszego wroga, w toga pana Kawalera, człowieka który dyszy zemstą przeciw wam i przeciw całej szlachcie. Wszyscy oni mają nadzieję zrujnować was przez Wikturnjana, we pchnąć go w błoto. Spisek ten prowadzi ten zdrajca du Croisier, udający rojalistę; jego biedna żona nie wie o niczem, zna ją pani, wiedziałbym o tem wcześniej, gdyby ona miała uszy do słyszenia złego. Przez jakiś czas ci młodzi nicponie nie byli w tajemnicy, nie dopuszczano do niej nikogo; ale przez swoje żarciki, podżegacze zdradzili się, głuptasy zrozumiały grę i, po ostatnich wybrykach hrabiego, wymknęło im się po pijanemu to i owo. Doniosły mi o tem osoby bolejące nad tem, że tak piękny, szlachetny i uroczy młody człowiek pędzi samochcąc do zguby. W tej chwili żałują go; za kilka dni będą nim... nie śmiem...
— Gardzić, mów, Chesnelu, mów! wykrzyknęła z boleścią panna Armanda.
— Ha! jakże pani przeszkodzi najpoczciwszym ludziom w mieście, nie mającym od rana do wieczora co począć z czasem, aby nie kontrolowali czynności bliźniego? Tak naprzykład obliczono ile pan hrabia przegrał w karty. Od dwóch miesięcy pękło trzydzieści tysięcy franków; każdy pyta, skąd on je bierze. Kiedy wspomną o tem w mojej obecności, umiem ich przywołać do porządku; i jak!... „Czy myślicie, mówiłem właśnie dziś rano, że jeżeli wydarto d‘Esgrignonom prawa pańskie i ziemię, to zabrano im i ich skarby? Młody hrabia ma prawo żyć jak mu się podoba; póki wam nie jest winien ani grosza, nie macie nic do gadania.
Panna Armanda wyciągnęła rękę, na której stary rejent złożył pełen szacunku pocałunek.
— Poczciwy Chesnel!... Mój przyjacielu, skąd ty nam znajdziesz fundusze na tę podróż? Wikturnjan nie może jechać na Dwór, nie występując tam na odpowiednej stopie.
— Och, panno Armando, zaciągnąłem pożyczkę na Jard.
— Jakto, nie miałeś już nic! Mój Boże, wykrzyknęła, jak my zdołamy pana wynagrodzić?...
— Przyjmując sto tysięcy które mam do rozporządzenia państwa. Pojmuje pani, że o pożyczkę wystarałem się w sekrecie, aby państwa nie dyskretować. W oczach miasta, ja należę do domu d‘Esgrignon.
Łzy napłynęły do oczu panny Armandy; widząc to, Chesnel, ujął kraj sukni szlachetnej panienki i ucałował go.
— To drobnostka, rzekł, młodość musi się wyszumieć. Pobyt w pięknych salonach paryskich odmieni młodzieńca. A tutaj, doprawdy, wasi starzy przyjaciele, to najszlachetniejsze serca, osoby najgodniejsze w świecie, ale zabawni nie są. Pan hrabia, chcąc się rozerwać, zmuszony jest schodzić niżej i w końcu zupełnieby się spospolitował.
Nazajutrz, wytoczono starą podróżną karetę d’Esgrignonów i posłano do wyporządzenia do rymarza. Po śniadaniu, ojciec uroczyście oświadczył młodemu hrabiemu o decyzji zapadłej co do jego losu: ma jechać na dwór prosić króla o służbę; w czasie podróży ma sobie wybrać jakiś zawód. Marynarka, czy armja, ministerja czy ambasady, potrzebuje tylko wybrać, wszystko stoi dlań otworem. Król potrafi z pewnością uznać to, że d‘Esgrignonowie nic od niego nie żądali, zachowując łaskę tronu dla swego dziedzica.
Od czasu swoich szaleństw, d‘Esgrignon zwietrzył świat paryski i zrozumiał rzeczywiste życie. Ponieważ chodziło o to aby opuścić prowincję i dom rodzicielski, wysłuchał poważnie przemowy czcigodnego ojca, nie odpowiadając mu, że już się nie wstępuje do marynarki ani do armji tak jak niegdyś; że, aby zostać podporucznikiem kawalerji bez specjalnych szkól, trzeba służyć w korpusie paziów; że synowie najznamienitszych rodzin chodzą do Saint-Cyr i do szkoły politechnicznej, zupełnie tak samo jak synowie plebejuszów, przebywszy konkursy publiczne, gdzie szlachcic mógł łatwo być pobity przez człowieka z gminu. Gdyby oświecił ojca, mógłby nie uzyskać funduszów potrzebnych na pobyt w Paryżu, zostawił tedy margrabiego i ciotkę Armandę w przekonaniu, że będzie siadał do karety królewskiej, że zajmie miejsce do jakiego rościli sobie prawa d‘Esgrignonowie i że będzie przestawał z największymi panami. Zmartwiony że może dać synowi tylko jednego lokaja, margrabia oddał mu swego starego Józefa, zaufanego człowieka któryby miał o niego staranie, któryby czuwał pilnie nad jego sprawami i którego biedny ojciec się pozbywał, licząc że zastąpi go młodym służącym.
— Pamiętaj o tem, mój synu, że jesteś z rodu Carolów, że krew twoja jest wolna od wszelkiego mezaljansu, że twój herb ma za godło: Nasz jest! że pozwala ci wchodzić wszędzie z podniesioną głową i ubiegać się nawet o królowę. Podziękuj swemu ojcu, jak ja podziękowałem mojemu. Zawdzięczamy to święcie przechowanemu honorowi naszych przodków, iż możemy każdemu patrzyć prosto w twarz i zginać kolano jedynie przed kochanką, przed królem i przed Bogiem. Oto największy z twoich przywilejów.
Poczciwy Chesnel był obecny przy śniadaniu, nie mięszał się do tych heraldycznych upomnień ani też do listów skierowanych do potentantów owej doby; ale noc spędził na pisaniu do swego dawnego przyjaciela, jednego z najstarszych rejentów w Paryżu. Urojone i rzeczywiste ojcostwo, jakie Chesnel żywił dla Wikturnjana, byłoby niezrozumiałe, gdybyśmy opuścili ten list, który dałoby się może porównać z przemową Dedala do Ikara. Czyż nie trzeba sięgnąć aż do mitologji, aby znaleźć porównania godne tego starożytnego męża?

„Kochany i szanowny Sorbier!

„Przypominam sobie z rozkoszą, żem pierwsze kroki w naszym chlubnym zawodzie stawiał u twojego ojca, i żeś ty mnie kochał, mnie biednego dependenta. Do tych-to wspomnień, tak słodkich naszym sercom, odwołuję się, aby zażądać jedynej przysługi, jakiej od ciebie żądałem w ciągu naszego długiego życia, pełnego katastrof politycznych, którym może zawdzięczam zaszczyt kolegowania z tobą. Proszę cię o tę przysługę, mój przyjacielu, stojąc nad grobem, w imię moich białych włosów, któreby wypadły gdybyś nie wysłuchał mej prośby. Straciłem biedną żonę, a dzieci nie mam. Och, chodzi tu o coś więcej niż o moją rodzinę, gdy bym ją nawet miał; chodzi o jedynego syna margrabiego d‘Esgrignon, którego miałem zaszczyt być plenipotentem, po ukończeniu szkół, dokąd jego ojciec posyłał mnie swoim kosztem, aby mi dać w ręce los. Ten dom, w którym się wychowałem, przebył wszystkie niedole Rewolucji. Zdołałem mu ocalić jakieś okruchy, ale cóż to jest w porównaniu z minioną świetnością? Tak, Sorbier, nie umiałbym wyrazić, do jakiego stopnia jestem przywiązany do tego wielkiego domu, który w moich oczach omal nie runął w otchłań czasu: proskrypcja, konfiskata, starość, i starość bezdzietna! Ileż nieszczęść! Pan margrabia ożenił się, żona zmarła w połogu; żywa została dziś naprawdę jedynie ta szlachetna, droga i szacowna latorośl. Losy tego domu spoczywają w tym młodym człowieku; narobił trochę długów bawiąc się tutaj. Co miał począć na prowincji z nędznemi stoma ludwikami pensji? Tak, przyjacielu, sto ludwików, oto do czego doszedł wielki dom d‘Esgrignonów! W tej ostateczności, ojciec uznał za potrzebne wysłać go do Paryża, iżby się przypomniał u Dworu łasce królewskiej. Paryż, to miejsce bardzo niebezpieczne dla młodzieży. Aby tam żyć statecznie, trzeba dawki rozsądku, która z nas robi rejentów! Byłbym zresztą w rozpaczy, gdyby biedny chłopiec miał zaznać niedostatku, którego myśmy zakosztowali. Czy pamiętasz, z jaką rozkoszą chrupałeś moje bułeczki, na parterze w Komedji Francuzkiej, kiedyśmy to siedzieli tam dzień i noc aby ujrzeć Wesele Figara? Jacyśmy byli ślepi! Byliśmy szczęśliwi i biedni, ale szlachcic nie może być szczęśliwy w biedzie. Ubóstwo u szlachcica, to rzecz przeciw naturze. Ach, Sorbier, kiedy się miało szczęście własną ręką wstrzymać upadek jednego z najpiękniejszych drzew genealogicznych w kraju, tak naturalne jest przywiązać się doń, kochać je, podlewać, pragnąć aby zakwitło nanowo! Nie zdziwisz się tedy moją troskliwością, ani też tem, iż proszę o twą światłą pomoc w pokierowaniu losami naszego młodzieńca. Dom d‘Esgrignonów przeznaczył sto tysięcy franków na koszta podróży pana hrabiego. Zobaczysz go, niema w Paryżu młodzieńca, któregoby można z nim równać! Zajmiesz się nim niby jedynym synem. Jestem pewny wreszcie, że pani Sorbier zechce cię wspomóc w moralnej opiece, którą na ciebie przelewam. Pensję hrabiego Wikturnjana oznaczono na dwa tysiące franków miesięcznie; ale dasz mu na początek dziesięć tysięcy na pierwsze koszta. W ten sposób rodzina zabezpieczyła mu dwa lata pobytu, poza jakąś podróżą zagranicę, na którą musielibyśmy znaleźć inne środki. Wspomóż nas, stary przyjacielu, w tem dziele, i ściskaj potrosze sakiewkę. Nie upominając pana hrabiego, przemawiaj doń, hamuj ile zdołasz, i staraj się aby nie naruszał pensji z przyszłego miesiąca, bez ważnych przyczyn oczywiście, nie trzeba bowiem doprowadzić go do rozpaczy, w razie gdyby honor jego był w grze. Wywiaduj się o jego postępki, co robi, z kim żyje; czuwaj nad jego stosunkami. P. Kawaler mówił mi, że czasem baletnica mniej kosztuje niż dama ze Dworu. Zasięgnij wiadomości w tej mierze i odpowiedz mi odwrotną pocztą. Jeżeli jesteś zbyt zajęty, twoja żona mogłaby się dowiadywać co się dzieje z naszym młodzieńcem, gdzie bywa. Może uśmiechnie się jej ta myśl, aby zostać aniołem stróżem tak uroczego i szlachetnego dziecka! Bógby jej to policzył, gdyby się podjęła tak świętej misji. Serce jej zadrży może na myśl, ile nie bezpieczeństw czyha na pana Wikturnjana w Paryżu; ujrzycie go: jest równie piękny jak młody, równie bystry jak pełen ufności. Gdyby się dostał w ręce jakiej złej kobiety, pani Sorbier mogłaby lepiej od ciebie ostrzec go o niebezpieczeństwach na jakie się naraża. Jedzie z nim stary służący, który będzie ci mógł objaśnić wiele rzeczy. Ciągnij za język Józefa, któremu powiedziałem, aby się radził ciebie w trudnych oko licznościach. Ale poco ci mówić więcej? Byliśmy dependentami i urwisami, przypomnij sobie nasze psoty i niech ci w tej okazji wróci trochę młodości, mój przyjacielu. Sześćdziesiąt tysięcy franków wręczy ci w formie przekazu na Skarb ktoś z naszego miasta udający się do Paryża.“ Etc.
Gdyby stare małżeństwo wykonało zlecenie Chesnela, musiałoby opłacać trzech szpiegów, aby czuwać nad hrabią d‘Esgrignon. Mimo to, wybór depozytarjusza świadczył o wielkim rozsądku. Gdy ktoś ma rachunek u bankiera, ten wypłaca, póki fundusz starczy; gdy tu, za każdem zapotrzebowaniem, młody hrabia musiałby się udać do rejenta, który oczywiście nie zaniedba go mitygować. Wikturnjan omal nie zdradził swej radości, słysząc że będzie miał dwa tysiące franków miesięcznie. Nie miał pojęcia o Paryżu. Myślał że z taką sumą będzie mógł wieść życie książęce.
Młody hrabia wyjechał na trzeci dzień, obsypam błogosławieństwami wszystkich członków Gabinetu Starożytności, uściskany przez matrony, darzony życzeniami, odprowadzony aż za miasto przez starego ojca, ciotkę i Chesnela, którzy wszyscy mieli oczy pełne łez. Wyjazd ten był przez kilka wieczorów przedmiotem rozmów całego miasta, zwłaszcza zaś poruszył nabrzmiałe nienawiścią serca salonu du Croisiera. Za przysiągłszy zgubę d‘Esgrignonów, ex-liwerant, prezydent i ich stronnicy widzieli, że zguba im się wymyka. Zemsta ich opierała się na przywarach tego pustaka, który odtąd wysuwał się im z rąk.
Wrodzona skłonność ludzkiego ducha, która często czyni rozpustnicę z córki nabożnisi, a dewotkę z córki kobiety płochej, prawo przeciwieństw które niezawodnie jest wypadkową prawa podobieństw, ciągnęły Wikturnjana do Paryża pragnieniem, któremu uległby prędzej lub później. Wychowany w starym domu na prowincji, otoczony łagodnemi i spokojnemi twarzami które miały dlań zawsze uśmiech, poważnymi ludźmi przywiązanymi do swych panów i harmonizującymi ze starożytną patyną tej siedziby, młodzieniec widział jedynie czcigodnych przyjaciół. Z wyjątkiem odwiecznego Kawalera, wszyscy co go otaczali mieli wzięcie poważne, słowa przystojne i godne. Pieściły go owe matrony w szarych sukniach i haftowanych mitenkach, które wam odmalował Blondet. Wychował go ksiądz, religijny bez obłudy, pełen owej pogody starca na pograniczu dwóch wieków, przynoszących nam zeschłe róże doświadczeń i zwiędły kwiat młodości. Otóż, Wikturnjan, którego wszystko powinno było zaprawiać do statku, którego wszystko upominało aby strzegł sławy historycznego domu, biorąc życie jako rzecz wielką i piękną, Wikturnjan nasiąkł najniebezpieczniejszemi pojęciami. Widział w szlachectwie stopień służący do wyniesienia się nad drugich. Uderzając w ów bałwan czczony w domu rodzicielskim, uczuł jego pustkę. Stał się najokropniejszą z jednostek społecznych a zarazem najczęściej spotykaną: wyrachowanym egoistą. Wdrożony przez arystokratyczny kult swego ja do tego, aby spełniać wszystkie swe kaprysy, ubóstwiane przez pierwszych opiekunów swego dzieciństwa oraz przez pierwszych towarzyszów szaleństw młodości, nawykł oceniać każdą rzecz jedynie miarą własnej przyjemności, oraz widzieć wszędzie dobre dusze gotowe naprawiać jego szaleństwa. Ta nieszczęsna łatwość miała go zgubić. Wychowanie jego, mimo że piękne i pobożne, miało tę wadę, iż zanadto go odosobniło, że kryło przed nim istotny bieg życia w owej epoce, z pewnością odmienny od życia na prowincji: prawdziwe jego przeznaczenie wiodło go wyżej. Przywykł oceniać każdy fakt nie wedle jego wartości społecznej ale osobistej; własne postępki wydawały mu się dobre, o ile były korzystne. Jak despoci stwarzał prawo podług okoliczności; system, który dla złych postępków jest tem, czem kaprys dla dzieł sztuki, ciągłą, przyczyną niedoskonałości. Obdarzony bystrem i przenikliwem spojrzeniem, widział dobrze i trafnie, ale działał pospiesznie i źle. Coś niepełnego, co się nie da wytłómaczyć, a co często zdarza się u młodych ludzi, kaziło jego postępowanie. Mimo żywości jego inteligencji, z chwilą gdy przemówiło wrażenie, zdawało się że zaćmiony mózg przestaje istnieć. Byłby zdolny zadziwiać mędrców, ale mógł i zdumieć szaleńców. Żądza jego, niby podmuch burzy, w jednej chwili pokrywała jasne i przejrzyste przestrzenie jego mózgu; następnie, po wyuzdaniach wobec których był bezsilny, popadał w niemoc głowy, serca i ciała, w zupełną prostrację, podczas której był jak ogłupiały. Taki charakter może zawlec człowieka w błoto, o ile zostawić go samemu sobie; może wynieść go na czoło Państwa o ile go podtrzymuje ręka nieubłaganego przyjaciela. Ani Chesnel, ani ojciec, ani ciotka nie umieli przeniknąć tej duszy, która tyle miała rysów poezji, ale która w samem wnętrzu dotknięta była przerażającą niemocą.
Znalazłszy się o kilka mil za rodzinnem miastem, Wikturnjan nie odczuł najmniejszego żalu; nie pomyślał ani a starym ojcu, który go kochał jak dziesięć pokoleń, ani o ciotce, której poświęcenie graniczyło z obłędem. Rwał się do Paryża z nieprzepartą siłą, zawsze przenosił się tam myślą niby w świat czarów, pomieścił tam widownię swych najpiękniejszych marzeń. Sądził, że będzie tam królował tak samo jak w mieście i w okolicy, gdzie władało nazwisko jego ojca. Pełen nie dumy ale próżności, spodziewał się rozkoszy zwielokrotnionych wielkością Paryża.
Szybko przebył drogę. Tak samo jak jego myśl, tak i powóz nie zrobił żadnego postoju między ograniczonym widnokręgiem prowincji a olbrzymim światem stolicy. Stanął przy ulicy Richelieu, w wykwintnym pałacyku w pobliżu bulwarów, i pospieszył rzucić się w Paryż jak zgłodniały koń rzuca się na łąkę. Poznał niebawem różnicę obu krain. Bardziej zdziwiony niż onieśmielony tą zmianą, ogarnął swoim bystrym umysłem, jakim pyłkiem jest w tym olbrzymim Babilonie, i jakiem byłoby szaleństwem stawać wpoprzek nurtowi nowych idej i obyczajów. Jeden fakt mu wystarczył. Poprzedniego dnia oddał list ojcowski księciu de Lenoncourt, jednemu z magnatów cieszących się największą łaską króla. Zastał go we wspaniałym pałacu, wśród arystokratycznego przepychu; nazajutrz spotkał go na bulwarach, pieszo, z parasolem w ręku, przechadzającego się bez żadnych odznaczeń, bez błękitnej wstęgi, z którą niegdyś kawaler tego orderu nigdy się nie rozstawał. Ten książę i par, Wielki Och mistrz Króla Imci, nie mógł, mimo swej wytwornej grzeczności, wstrzymać uśmiechu, czytając list swego krewniaka. Ten uśmiech powiedział Wikturnjanowi, że między Gabinetem Starożytności a Tuillerjami jest więcej niż sześćdziesiąt mil, że dzieli je parę wieków.
W każdej epoce, tron i Dwór otaczały się faworyzowanemi rodzinami, o nazwiskach i charakterze zupełnie odmiennych od faworytów innego panowania. Możnaby sądzić, iż w tej sferze utrwala się fakt, nie jednostka. Spostrzeżenie to byłoby nie do wiary, gdyby nie potwierdzała go historja. Na dworze Ludwika XVIII błyszczeli wówczas ludzie prawie obcy tym, którzy zdobili dwór Ludwika XV: rodziny Rivière, Blacas, d‘Avaray, Dambray, Vaublanc, Vitrolles, d‘Antichamp, la Rochejaquelein, Pasquier, Decazes, Lainé, Villèle, Bourdonnaye, etc. Jeżeli porównacie dwór Henryka IV z dworem Ludwika XIV, odnajdziecie ledwie pięć wielkich rodów: Villeroi, ulubieniec Ludwika XIV, był wnukiem sekretarza, który wypłynął za Karola IX. Bratanek Richelieu‘go jest już prawie niczem. D‘Esgrignonowie, udzielni niemal za Walezjuszów, wszechpotężni za Henryka IV, nie mieli żadnych widoków na dworze Ludwika XVIII, który o nich ani myślał. Dziś nazwiska równie świetne jak nazwiska panujących domów, tacy Foix-Grailly, d’Hérouville, z braku pieniędzy, jedynej potęgi naszych czasów, tkwią w mroku, który równa się wygaśnięciu.
Skoro tylko Wikturnjan przejrzał ten świat — a przejrzał go wyłącznie z tego punktu, czując się dotknięty równością paryską, potworem który pożarł za Restauracji ostatni szczątek hierarchji społecznej — zapragnął odzyskać swoje miejsce zapomocą niebezpiecznej, mimo iż stępionej broni, jaką nasz wiek pozostawił szlachcie. Zaczął naśladować tych, którzy drogo kupowali zainteresowanie Paryża, uczuł potrzebę posiadania koni, pięknych powozów, wszystkich przyborów nowoczesnego zbytku. Jak mu powie dział de Marsay[5] pierwszy dandys którego spotkał w pierwszym salonie gdzie go wprowadzono, trzeba być na wyżynie swojej epoki. Na swoje nieszczęście, dostał się w świat hulaków paryskich jak de Marsay Ronquerolles, Maksym de Trailles, des Lupeaulx, Rastignac, Vandenessowie, Ajuda-Pinto, Beaudenord, la Roche-Hugon i Manerville, których spotkał u margrabiny d‘Espard, u księżnej de Grandlieu, de Carigliano, (le Chaulieu, u margrabiny d‘Aiglemont i de Listomère, u pani de Sèrizy, w Operze, w ambasadach, wszędzie gdzie go zawiodło jego piękne nazwisko i pozorny majątek. W Paryżu, arystokratyczne nazwisko uznane i przyjęte przez przedmieście Saint-Germain, które zna wszystkie parantele na palcach, jest paszportem otwierającym drzwi najtrudniejsze do zdobycia dla ludzi nieznanych i dla bohaterów drugiej klasy. Wikturnjan znalazł u wszystkich krewnych miłe i serdeczne przyjęcie, skoro nie wystąpił w charakterze petenta: przejrzał w mig, że prosić o coś, to pewny sposób aby nic nie otrzymać. W Paryżu, o ile pierwszym odruchem jest wystąpić w roli protektora, o tyle następnym, o wiele trwalszym, jest gardzić protegowanym. Duma, próżność, pycha, wszystkie dobre jak wszystkie złe uczucia młodego hrabiego, kazały mu przybrać, przeciwnie, postawę wyzywającą. Wobec tego, książęta de Verneuil, d‘Hérouville, Lenoncourt, Chaulieu, Navarreins, Grandlieu, Maufrigneuse, de Cadignan i de Blamont-Chauvry z przyjemnością przedstawili królowi ten uroczy szczątek starożytnego rodu. Wikturnjan przybył do Tuilleryj we wspaniałym pojeździe z rodzinnemi herbami; ale prezentacja ta wykazała mu, że król ma zbyt wiele kłopotu ze swoim ludem, aby mógł myśleć o swojej szlachcie. Zrozumiał rychło helotyzm, na jaki Restauracja, zapchana wybieralnemi starcami oraz swymi sędziwemi dworakami, skazywała szlachecką, młodzież. Zrozumiał, że niema dlań stosownego miejsca ani na Dworze, ani w urzędzie, ani w wojsku, słowem nigdzie. Rzucił się tedy w świat uciech.
Wprowadzony do Elisée-Burbon, do księżnej d‘Angoulème, do pałacu Marsan, wszędzie spotkał oznaki zdawkowej grzeczności, należnej spadkobiorcy starożytnej rodziny, o której, ujrzawszy go, przypomniano sobie. To przypomnienie to było jeszcze dużo! We względach z jakiemi przyjmowano Wikturnjana kryły się widoki na parostwo i na bogaty marjaż; ale próżność nie pozwoliła mu określić jasno swego poło żenią, pozostał w rynsztunku fałszywego dostatku. Tyle go się zresztą nachwalono za jego prezencję, tak był szczęśliwy ze swych pierwszych powodzeń, że wstyd zwyczajny wielu młodym, wstyd abdykowania, podszepnął mu aby wytrwać w tych pozorach. Najął tedy apartament przy ulicy du Bac, wraz ze stajnią, wozownią i całym aparatem wykwintu, który trzeba mu było dźwigać od samego początku.
Te pierwsze koszta pochłonęły pięćdziesiąt tysięcy franków, i młody hrabia znalazł je, wbrew wszystkim przewidywaniom roztropnego Chesnela, a to dzięki zbiegowi szczególnych okoliczności. List rejenta doszedł do kancelarji przyjaciela, ale przyjaciel nie żył. Widząc list z interesem, pani Sorbier, wdowa bardzo daleka od poezji, oddala go następcy nieboszczyka. Imć Cardot, nowy rejent, oświadczył młodemu hrabiemu, że przekaz na Skarb byłby nieważny, o ile byłby wystawiony na imię jego poprzednika. W odpowiedzi na epistołę tak długo obmyślaną przez starego rejenta z prowincji, imć Cardot napisał cztery wiersze, nie aby ująć Chesnela, ale aby podjąć sumę. Chesnel wystawił przekaz na nazwisko młodego rejenta, który, obcy sentymentalizmom swego mocodawcy, a rad iż może usłużyć hrabiemu, dał tyle ile Wikturnjan zażądał. Kto zna życie paryskie, ten wie, że nie trzeba wiele mebli, powozów, koni i wykwintu aby połknąć pięćdziesiąt tysięcy franków; ale Wikturnjan zadłużył się natychmiast na dwadzieścia tysięcy u swoich dostawców, którzy zrazu nie żądali odeń pieniędzy, ile że majątek jego szybko wzrósł w ustach opinji oraz w ustach lokaja Józefa, coś niby Chesnela w liberji.
W miesiąc po przybyciu, Wikturnjan musiał zaczerpnąć dalszych dziesięć tysięcy franków u rejenta. Grywał poprostu w wista u książąt de Navarreins, de Chaulieu, de Lenoncourt i w klubie. Wygrawszy z początku parę tysięcy franków, przegrał niebawem pięć czy sześć tysięcy, i uznał za potrzebę odłożyć sobie osobną sumkę na grę. Wikturnjan miał rodzaj inteligencji która jedna sympatję i która młodego chłopca z wielkiej rodziny stawia na poziomie wszelkich wyżyn. Nietylko przyjęto go zaraz jako swego w grono złotej młodzieży, ale jeszcze stał się tam przedmiotem zazdrości. Kiedy spostrzegł że mu zazdroszczą, upoiło go to i uczyniło tem mniej skłonnym do podjęcia reform. Pod tym względem był wręcz szalony. Nie chciał myśleć o środkach, czerpał w swoim worku jakby się miał wciąż napełniać i zabronił sobie samemu refleksji nad tem co wyniknie z tego systemu.
W tym rozbawionym świecie, w wirze uciech, przyjmuje się aktorów na scenę w ich świetnych kostjumach, nie pytając o środki. Dochodzić ich jest rzeczą w najwyższym stopniu niewłaściwą. Każdy powinien odnawiać swoje bogactwa, jak natura odnawia swoje, w tajemnicy. „Świat“ rozmawia o zaszłych katastrofach, wywiaduje się drwiąco o majątek tych których nie zna, ale na tem koniec. Wikturnjan zyskał oparcie w potęgach przedmieścia Saint-Germain; sami jego protektorowie uważali go za bogatszego niż był w istocie, chociażby poto aby się go pozbyć, och! bardzo zręcznie, bardzo wykwintnie, jednem słowem, jednem zdaniem. Otóż młody hrabia do wzięcia, przystojny, dobrze myślący, dowcipny, którego ojciec posiadał jeszcze swoje stare margrabstwo i rodzinny zamek, taki młody człowiek znajduje najmilsze przyjęcie we wszystkich domach gdzie są znudzone młode kobiety, matki z córkami na wydaniu, albo piękne tancerki bez posagu. Świat wciągnął go tedy z uśmiechem na pierwsze ławki swego teatru. Ławki, które niegdyś markizi zajmowali na scenie, istnieją wciąż w Paryżu: zmieniają się tylko nazwy, nie rzeczy.
W towarzystwie Saint-Germain, najskrupulatniej przesiewanem przez sito, znalazł się sobowtór Kawalera w osobie widama de Pamiers[6]. Widam był to kawaler de Valois do dziesiątej potęgi, otoczony wszystkiemi czarami majątku i zażywający przewag wysokiego stanowiska. Ten kochany widam był skrzynką wszelkich zwierzeń, gazetą towarzystwa; ale był dyskretny i, jak wszystkie gazety, mówił tylko to co nadaje się do ogłoszenia. Wikturnjan znów usłyszał filozoficzne wywody Kawalera. Widam oświadczył mu bez ogródek, że powinien mieć kobiety z towarzystwa i opowiedział mu co sam robił w jego wieku. To, na co widam de Pamiers pozwalał sobie wówczas, jest tak odległe od nowoczesnych obyczajów w których dusza i uczucie grają przeważną rolę, że daremnem byłoby opowiadać: niktby nie uwierzył. Ale zacny widam uczynił więcej; jako konkluzję oświadczył Wikturnjanowi:
— Jutro proszę cię na obiad do knajpy. Potem pójdziemy strawić obiadek do Opery, a następnie zaprowadzę cię do pewnego domu, gdzie znajdziesz osoby wielce pragnące cię poznać.
Widam uraczył go pysznym obiadkiem w Rocher de Cancale, gdzie było tylko trzech zaproszonych: de Marsay, Rastignac[7] i Blondet. Emil Blondet był to krajan młodego hrabiego, pisarz który miał prawo obywatelstwa w arystokratycznym świecie dzięki stosunkowi z uroczą młodą kobietą[8], przybyłą z tych samych stron co Wikturnjan, ową panną de Troisville, zamężną z hrabią de Montcornet, generałem Napoleońskim, który przeszedł do Burbonów. Widam miał głęboką pogardę dla obiadów, gdzie biesiadników jest więcej niż sześciu. Wówczas, jego zdaniem, ani rozmowy, ani kuchni, ani win nie smakuje się jak należy.
— Nie powiedziałem ci jeszcze dokąd cię zaprowadzę dziś wieczór, drogie dziecko, rzekł ujmując dłonie Wikturnjana i klepiąc je. Pójdziesz do panny des Touches[9], gdzie zbierają się w małem kółku wszystkie ładne i młode kobiety, mające pretensje do inteligencji. Literatura, sztuka, poezja, słowem wszelki talent jest tam w cenie. To jeden z naszych dawnych salonów literackich, ale obleczony monarchiczną moralnością, tą liberją naszych czasów.
— To jest niekiedy nudne i męczące jak para nowych butów, ale bywają tam kobiety, które można spotkać tylko tam, rzekł de Marsay.
— Gdyby wszyscy poeci, którzy przychodzą tam ogładzić swoje muzy, byli podobni do naszego towarzysza, rzekł Rastignac klepiąc poufale Blondeta po ramieniu, możnaby się zabawić. Ale oda, ballada, sentymentalne medytacje, trochę zanadto zagracają tam dusze i kanapy.
— Byleby nie psuły kobiet a psuły młode dziewczęta, rzekł de Marsay, nie mam nic przeciwko nim.
— Panowie, rzekł z uśmiechem Blondet, wkraczacie na moją niwę literacką.
— Cicho siedź, tyś nam ukradł najbardziej uroczą kobietę w świecie, szczęśliwy hultaju! wykrzyknął Rastignac, możemy my ci ściągnąć twoje mniej świetne koncepty.
— Tak, hultaj ma szczęście, rzekł widam, kręcąc Blondeta za ucho. Ale Wikturnjan będzie może dziś wieczór jeszcze szczęśliwszy...
— Już! wykrzyknął de Marsay. Jest tu niespełna od miesiąca, ledwie miał czas otrząsnąć proch swego starego zamczyska, otrzeć kwas w którym go ciotka zakisiła; ledwie sprawił sobie jakiego takiego angielskiego konika, modne tilbury, grooma...
— Nie, nie ma grooma, przerwał Rastignac; ma jakiegoś chłopczynę, którego przywiózł ze swojej parafji, i o którym krawiec Buisson, powaga w sprawach liberji, orzekł, że niezdobny jest nosić kubraka.
— W istocie, rzekł widam poważnie, powinieneś był wziąć za wzór Beaudenorda, który ma nad wami, moi chłopcy, tę przewagę, iż posiada prawdziwego tygrysa Anglika...
— Oto, panowie, naco zeszła szlachta francuska! wykrzyknął Wikturnjan. Wielkiem zagadnieniem dla niej to mieć tygrysa, angielskiego konia i inne faramuszki...
— Au! rzekł Blondet wskazując Wikturnjana,

Rozum tego panicza przeraża mnie czasem!

— A więc tak, młody moralisto, natoście zeszli. Nie macie już nawet, jak drogi widam, chwały marnotrawstwa, które go wsławiło przed pół wiekiem! Ulokowaliśmy naszą rozpustę na drugiem pięterku ulicy Montorgueil. Niema już wojny z kardynałem ani obozu Drap d‘or. Wreszcie ty, hrabia d‘Esgrignon, siadasz do kolacji z imć panem Blondetem, synem nędznego prowincjonalnego sędziego, któremu tam nie podawałeś ręki, a który za dziesięć lat może zasiąść obok ciebie na ławie Parów. Po tem wszystkiem wierzcie w siebie, jeżeli możecie!
— No tak, rzekł Rastignac, przeszliśmy od czynu do myśli, od siły brutalnej do intelektualnej, mówimy...
— Nie mówmy o naszych klęskach, rzekł widam; postanowiłem umrzeć wesoło. Jeżeli nasz przyjaciel nie ma jeszcze tygrysa, on sam jest z rasy lwów, nie potrzebuje go.
— Nie może się obejść bez tygrysa, rzekł Blondet, zbyt niedawno przyjechał.
— Mimo że elegancja jego jest jeszcze bardzo świeża, przyjmiemy go za swego, odparł de Marsay. Jest godny nas, rozumie swoją epokę, ma dowcip, jest prawy szlachcic, jest miły, będziemy go kochać, pomagać mu, poprowadzimy go...
— Dokąd? spytał Blondet.
— Też ciekawość! odparł Rastignac.
— Z kim się sparzy dziś wieczór? spytał de Marsay.
— Z całym serajem, rzekł widam.
— Tam do licha! ciągnął de Marsay, cóż to może być takiego, że kochany widam wystawia na próbę naszą ciekawość dotrzymując słowa lalusi? Dziwiłbym się mocno, gdybym jej nie znał...
— Pomyśleć że i ja byłem takim furfantem, rzekł widam wskazując de Marsaya.
Obiad był bardzo miły, utrzymany w tonie czarującej obmowy i ślicznego zepsucia; następnie Rastignac i de Marsay udali się z widamem i Wikturnjanem do Opery, aby później iść z nim do panny de Touches. Wygi te przybyły tam o dobrze wyliczonej godzinie, kiedy miało się skończyć czytanie tragedji, co uważali za najniestrawniejszą rzecz około północy. Przyszli aby śledzić Wikturnjana i krępować go swoją obecnością: ot, psota studencka, ale zaprawna żółcią zawistnego dandysa.
Wikturnjan posiadał ową czelność młodego pazia, która dodaje tyle swobody; toteż, patrząc na sposób w jaki ten nowicjusz wchodzi do salonu, Rastignac zdziwił się jego szybkiem opanowaniem modnego wzięcia.
— Ten mały d‘Esgrignon zajdzie daleko, nieprawdaż? rzekł do towarzysza.
— To zależy, odparł de Marsay, ale idzie ostro.
Widam przedstawił młodego hrabiego pewnej księżnej, jednej z najmilszych i najlżejszych kobiet owego czasu, której awanturki wyszły na jaw dopiero w pięć lat później. W całym blasku swej chwały, pomawiana już o parę miłostek, ale bez dowodów, posiadała wówczas tę oprawę, jaką daje kobiecie jak i mężczyźnie potwarz paryska: potwarz nie dosięga nigdy ludzi miernych, którzy wściekają się że świat daje im żyć w spokoju. Kobietą tą była księżna de Maufrigneuse[10], z domu d‘Uxelles, której teść żył jeszcze i która została księżną de Cadignan dopiero później. Przyjaciółka księżnej de Langeais, wicehrabiny de Beauséant[11], dwóch znikłych gwiazd, żyła blisko z margrabiną d‘Espard[12], z którą walczyła w tej chwili o kruche berło mody. Można parantela wspierała ją długo; ale księżna należała do tego rodzaju kobiet, które, niewiadomo naco i jak, pochłonęłyby dochody ziemi i księżyca, gdyby je można było dosięgnąć. Charakter jej zarysowywał się dopiero, jeden de Marsay go zgłębił. Widząc że widam prowadzi Wikturnjana do tej rozkosznej osóbki, niebezpieczny dandys pochylił się do ucha Rastignaca:
— Mój drogi, rzekł, będzie z nim fit!
Ten trywjalny wykrzyknik cudownie przepowiedział bieg tej namiętności. Księżna de Maufrigneuse zapłonęła do Wikturnjana, przyjrzawszy mu się bardzo uważnie. Kochanek, któryby widział anielskie spojrzenie, jakiem podziękowała widamowi de Pamiers, uczułby się zazdrosny o taki wyraz przyjaźni. Kiedy kobieta czuje się, jak wobec widama, na terenie bez niebezpieczeństwa, wówczas jest niby koń puszczony na step: wówczas kobiety są naturalne, lubią może dawać w ten sposób próbkę swoich sekretnych czułości. Było to spojrzenie dyskretne, poufne, nie zdradzone w żadnem zwierciedle, nie zauważone przez nikogo.
— Jak ona się przyrządziła! rzekł Rastignac do de Marsaya. Cóż za dziewiczy strój, cóż za łabędzi wdzięk tej śnieżnej szyi, co za spojrzenia niepokalanej madonny, co za biała szata, co za przepaska dziewczęca! Ktoby powiedział, żeś ty tam był?
— Ależ właśnie dzięki temu jest taką, odparł de Marsay z miną tryumfatora.
Młodzi ludzie wymienili uśmiech. Pani de Maufrigneuse przejęła ten uśmiech i odgadła rozmowę. Spiorunowała dwóch wygów owem spojrzeniem, którego Francuski nie znały przed wojną: wprowadziły je Angielki, wraz z formą swoich sreber, uprzęży, koni oraz stertami brytyjskiego lodu, które chłodzą salon, kiedy się w nim znajduje pewna ilość ladych. Dwaj młodzi ludzie stali się poważni, jak gryzipiórki oczekujące gratyfikacji po upomnieniu jakiego im udziela szef biura. Zadurzywszy się w Wikturnjanie, księżna postanowiła grać rolę owej romantycznej Agnieszki, na której wzorowało się wiele kobiet na zgubę dzisiejszej młodzieży. Pani de Maufrigneuse zrobiła z siebie anioła, tak jak, dochodząc czterdziestki, umyśliła się zwrócić do nauki i literatury zamiast przejść do dewocji. Chciała nie być podobna do nikogo. Komponowała sobie role i suknie, czepeczki i opinie, oryginalne tualety i wzięcie. Po ślubie, kiedy była jeszcze nawpół panienką, grała rolę kobiety wytrawnej, niemal zepsutej: pozwalała sobie na odezwania kompromitujące w oczach łatwowiernych, ale dowodzące jej naiwności w oczach prawdziwych znawców. Ponieważ data tego wczesnego małżeństwa nie pozwalała jej utaić światu ani najmniejszego roczku, dochodziła zaś lat dwudziestu sześciu, umyśliła stać się niepokalaną. Rzekłbyś, iż ledwie stąpa po ziemi, furgała swemi dużemi rękawami tak jakby to były skrzydła. Madonna Pioli, tego wielkiego malarza genueńskiego, zabitego przez zawiść w chwili gdy miał stać się drugiem wydaniem Rafaela, ta Madonna, najczystsza ze wszystkich, którą zaledwie można dojrzeć za szkłem na malej uliczce w Genui, ta Madonna była Messaliną w porównaniu do księżnej de Maufrigneuse. Kobiety pytały się wzajem, w jaki sposób młoda wietrznica stała się, mocą samej tualety, ową spowitą w welony seraficzną pięknością, która, wedle modnego wyrażenia, zdawała się mieć duszę białą niby śnieg świeżo spadły na najwyższy szczyt alpejski; w jaki sposób tak prędko rozwiązała jezuicki problem dokładnego pokazania gorsu bielszego od jej duszy kryjąc go pod gazą; w jaki sposób mogła być tak bezcielesną, sącząc tak zabójcze spojrzenia. Zdawało się że przyrzeka tysiące rozkoszy spojrzeniem tem, niemal że lubieżnem, kiedy, ascetycznem westchnieniem pełnem wiary w lepsze życie, usta jej mówiły niejako, że nie ziści żadnej z nich. Młodzieńcy naiwni (a było takich paru w tej epoce w gwardji królewskiej), pytali sami siebie, czy, nawet w najpoufalszej chwili, mówi się ty do tej Białej Damy, do tej mgły gwiezdnej, spadłej z mlecznej drogi.
Styl ten, który królował przez kilka lat, był bardzo wygodny dla kobiet, które pod kształtnym biustem taiły śmiałą filozofję życia, i które kryły wielkie wymagania pod temi świątobliwemi minkami. Żadnej z tych niebiańskich istot nie było tajno, co im mogła przynieść w rzetelnej monecie miłości chęć, jakiej doświadczał każdy prawdziwy mężczyzna, aby je sprowadzić na ziemię. Moda ta pozwalała im zostać w swojem Empireum pół-katolickiem a pól osjanicznem; mogły i chciały nie wiedzieć o wszystkich pospolitych szczegółach życia, co upraszczało wiele kwestji. Praktyka tego systemu, który de Marsay przejrzał tak dobrze, tłómaczy jego ostatnie słowo zwrócone do Rastignaka, skoro ujrzał iż młody człowiek jest niemal zazdrosny o Wikturnjana.
— Mój chłopcze, rzekł, zostań gdzie jesteś: Nucingenka[13] stworzy ci los, gdy księżnaby cię zrujnowała. To kobieta za droga.
Rastignac pozwolił de Marsayowi oddalić się nie pytając więcej; znał Paryż. Wiedział, że kobieta najdelikatniejsza, najszlachetniejsza, najbezinteresowniejsza w świecie, której nie śmiałoby się ofiarować nic ponad wiązankę kwiatów, staje się dla młodego człowieka równie niebezpieczną jak niegdyś baletnice. W istocie baletnice stały się mitem. Dzisiejsze obyczaje teatralne uczyniły z tancerek i aktorek coś równie nudnego jak deklaracja praw kobiety; lalki które rano idą na przechadzkę jak cnotliwa i czcigodne matki rodzin, zanim wieczór będą pokazywać nogi w obcisłych spodeńkach w męskich rolach. Z głębi swego prowincjonalnego gabinetu, zacny Chesnel trafnie odgadł jedną z raf, o które młody hrabia mógł się rozbić.
Poetyczna aureola przybrana przez panią de Maufrigneuse olśniła Wikturnjana: od pierwszej chwili uczuł się przykuty, przywiązany do paska tej dziewczynki, przypięty do tych puklów uwitych ręką wróżek. Ów chłopiec już tak zepsuty uwierzył w ten kram dziewictwa z muślinu, w ten słodki wyraz przemyślany tak gruntownie jak ustawa w dwóch Izbach. Czy nie wystarczy, aby ten, który ma wierzyć w kłamstwa kobiety, wierzył w nie? Reszta świata znaczy dla dwojga kochanków tyle, co postacie namalowane na obiciu.
Księżna była, bez pochlebstwa, jedną z dziesięciu najpiękniejszych kobiet w Paryżu, uznanych, zatwierdzonych. Wiecie, że w świecie miłości jest tyle najpiękniejszych kobiet w Paryżu ile najpiękniejszych dzieł epoki w literaturze. W wieku Wikturnjana, rozmowę tego typu jaką on wiódł z księżną da się podtrzymać bez zbytniego znużenia. Dość młody i dość mało obyty z życiem paryskiem, nie starał się pilnować ani też czuwać nad swem najlżejszem słowem i spojrzeniem. Ten zbożny sentymentalizm, który się tłómaczv u każdej z dwojga osób w sekretnych myślach bardzo... świeckich, niweczy miłą poufałość, swobodny dowcip dawnej rozmowy francuskiej; jestto miłość spowita chmurą. Wikturnjan miał właśnie natyle prowincjonalnej niewinności, aby się utrzymać w bardzo przyzwoitej a nie udanej ekstazie, która spodobała się księżnej, kobiety bowiem tak samo nie biorą się na komedje mężczyzn jak na swoje własne.
Pani de Maufrigneuse oszacowała, nie bez przerażenia, omyłkę młodego hrabiego na dobre pół roku czystej miłości. Była tak urocza jako gołębica, gasząca blask swoich spojrzeń złotemi frendzlami rzęs, że margrabina d‘Espard, żegnając się z nią, szepnęła jej do ucha: „Dobrze, doskonale, moja droga!“ Poczem piękna margrabina pozwoliła rywalce wędrować po nowożytnej mapie Krainy Czułości, która nie jest wymysłem tak śmiesznym jak sądzą niektóre osoby. Mapę tę wykreśla się z wieku na wiek z innemi nazwami, a wiedzie zawsze do tej samej stolicy.
W ciągu godziny publicznego sam-na-sam, w kąciku, na kanapie, księżna doprowadziła Wikturnjana do Scypionowych szlachetności, do Amadysowych po święceń, do wyrzeczeń Średniowiecza, które właśnie zaczynało pokazywać swoje sztylety, swoje blanki, koszulki druciane, szyszaki, trzewiki w szpic i cały swój romantyczny aparat z malowanego kartonu. Była zresztą czarująca myślami niedopowiedzianemi a wbitemi w serce Wikturnjana niby igły w poduszeczkę, jedna po drugiej, z roztargnieniem a dyskretnie. Była cudowna niedomówieniami, urocza obłudą, szczodra subtelnemi obietnicami, które przy bliższem zbadaniu tajały jak lód na słońcu; bardzo niebezpieczna wreszcie zbudzoną i podzielaną żądzą. Piękna ta potyczka zakończyła się, niby misternym węzłem, zaproszeniem Wikturnjana aby ją odwiedził; wszystko z akompanjametitem owych wdzięczeń których drukowane słowo nie odda nigdy.
— Zapomni pan o mnie! mówiła, spotka pan tyle kobiet gotowych panu schlebiać, zamiast oświecić pana... — Ale wróci pan do mnie po rozczarowaniach. — Czy przyjdzie pan wcześniej?... Nie? Jak pan zechce. — Ja mówię panu całkiem naiwnie, że pańskie odwiedziny byłyby mi bardzo miłe. Ludzie z duszą są tak rzadcy, a ja czuję ją w panu. — No, dowidzenia, zaczęto-by o nas gadać, gdybyśmy tak gadali bez końca.
Dosłownie, uleciała. Wikturnjan niedługo został po odejściu księżnej; mimo to dosyć długo, aby zdradzić swój zachwyt owem wzięciem człowieka szczęśliwego, które ma coś ze spokojnej dyskrecji inkwizytora, oraz ze skupionej błogości dewotki, gdy odchodzi z rozgrzeszeniem od konfesjonału.
— Pani de Maufrigneuse ostro brała się do rzeczy dziś wieczór, rzekła księżna de Grandlieu, kiedy w saloniku panny des Touches zostało już tylko sześć osób: des Lupeaulx, referendarz Stanu w laskach u dworu, Vandenesse, wicehrabia de Grandlieu, Canalis i pani de Sérizy[14].
— D‘Esgrignon i Maufrigneuse to dwa nazwiska, które musiały się zahaczyć, odparła pani de Sérizy, która miała pretensje do dowcipu.
— Od kilku dni przeszła na paszę platoniczną, rzekł des Lupeaulx.
— Zrujnuje tego nieboraka, rzekł Karol de Vandenesse.
— Jak to pan rozumie? spytała panna des Touches.
— Och, moralnie i finansowo, niema żadnej wątpliwości, rzekła wicehrabina wstając.
To okrutne słówko miało się straszliwie sprawdzić na młodym hrabi d‘Esgrignon. Nazajutrz rano, napisał do ciotki list, w którym jej odmalował swoje początki w najwyższym świecie Saint-Germain w żywych kolorach pryzmatu miłości. Przyjęcie z jakiem się spotkał wszędzie, przedstawił w sposób zdolny zadowolić dumę ojca. Margrabia kazał sobie dwa razy odczytać ten długi list, i zatarł ręce słysząc opis obiadu danego przez widama de Pamiers, swego dawnego znajomego, oraz o prezentacji księżnej de Maufrigneuse; ale gubił się w domysłach, nie mogąc sobie wytłómaczyć obecności syna sędziego, imć pana Blondet, który był oskarżycielem publicznym w czasie Rewolucji. Wieczór ten stał się uroczystością w Gabinecie Starożytności; rozmawiano o tryumfach młodego hrabiego. Co się tyczy pani de Maufrigneuse, zachowano taką dyskrecję, że jedynie Kawalerowi zwierzono ten punkt listu. List ten nie zawierał finansowego postscriptum, owej nie miłej konkluzji tyczącej „nerwu wojny“, jaką każdy młody człowiek dodaje w takim wypadku. Panna Armanda pokazała list Chesnelowi; rejent był uszczęśliwiony i nie zrobił najmniejszego zarzutu. Jasnem było, jak powiadali Kawaler i margrabia, że młody człowiek kochany przez księżnę de Maufrigneuse, stanie się jednym z bohaterów Dworu, gdzie, jak dawniej, dochodzi się do wszystkiego przez kobiety. Młody hrabia nieźle wybrał. Matrony opowiedziały wszystkie przygody miłosne Maufrigneuse‘ów od Ludwika XIII do Ludwika XVI (darowały poprzednie panowania); słowem, były zachwycone. Chwalono wielce panią de Maufrigneuse, że się zajęła Wikturnjanem. Rada ta w Gabinecie Starożytności warta była aby ją podsłuchał jaki autor dramatyczny, chcący napisać prawdziwą komedję. Wikturnjan otrzymał serdeczne listy od ojca, ciotki, od Kawalera; Kawaler przypomniał się pamięci widama, z którym jeździł był do Spa, w czasie podróży pewnej sławnej węgierskiej księżnej w r. 1778. Chesnel napisał także. Z każdej stronicy biło owo ubóstwienie, do jakiego przyzwyczajono to nieszczęsne dziecko. Panna Armanda — możnaby rzec — dzieliła przyjemność pani de Maufrigneuse.
Uszczęśliwiony z tego uznania rodziny, młody hrabia wszedł śmiało na niebezpieczną i kosztowną ścieżkę dandyzmu. Trzymał pięć koni, w czem był umiarkowany: de Marsay miał ich czternaście. Oddał widamowi, de Marsayowi, Rastignakowi a nawet Blondetowi ów obiad. Obiad ten kosztował pięćset franków. Równie zbytkownie oni znowuż ugościli naszego nowicjusza. Grał dużo i nieszczęśliwie w wista, grę naówczas w modzie. Urządził swoje próżniactwo w ten sposób aby być zajętym. Codziennie od południa do trzeciej bawił u księżnej; potem spotykał ją w Lasku Bulońskim, on konno, ona w powozie. Często, w pogodny poranek, urocza para robiła jakiś spacer konno. Wieczorem świat, bale, uczty, teatry wypełniały czas młodego hrabiego. Wikturnjan błyszczał wszędzie, wszędzie bowiem rozrzucał perły swego dowcipu, jednem trafnem słówkiem oceniając ludzi, sprawy, wypadki; rzekłbyś drzewo owocowe, które wydaje tylko kwiaty. Wiódł owo wyczerpujące życie, w którem trwoni się więcej może jeszcze duszy niż pieniędzy, w którem marnieją najpiękniejsze talenty, topnieją najtęższe charaktery, słabnie najhartowniejsza wola.
Księżna, ta istota tak biała, tak wątła, tak anielska, gustowała w wesołem kawalerskiem życiu; lubiła premiery, lubiła wszystko co zabawne, nieoczekiwane. Nie znała knajpy: d‘Esgrignon urządził dla niej przemiłą kolacyjkę w Rocher de Cancale w towarzystwie sympatycznych nicponiów z któremi przestawała moralizując ich. Zabawa była równie wesoła i dowcipna, jak cena jej wysoka. Ta kolacyjka pociągnęła za sobą inne. Mimo to, była to dla Wikturnjana miłość anielska. Tak, pani de Maufrigneuse była wciąż aniołem, którego nie dosięgało ziemskie zepsucie; aniołem w Varietés na tłustych farsach na których pękała ze śmiechu; aniołem w krzyżowym ogniu konceptów i ploteczek któremi się zaprawiało menu kolacyjek; aniołem wniebowziętym w teatrzyku Vaudeville w zasłoniętej loży; aniołem obserwującym pozy baletnic w Operze i krytykującym je ze znawstwem starego bywalca; aniołem w Porte-Saint-Martin; aniołem na redutach gdzie bawiła się jak student; aniołem który chciał aby miłość żyła wyrzeczeniem, heroizmem, poświęceniem. Anioł ten kazał d‘Esgrignonowi zmieniać konia, gdy jej się jego maść nie podobała; chciała go widzieć na stopie angielskiego lorda, mającego milion rocznego dochodu. Była aniołem przy grze. To pewna, iż żadna mieszczka nie umiałaby rzec tak anielsko jak ona d‘Esgrignonowi: „Niech pan postawi za mnie!“ Była tak bosko szalona kiedy popełniała szaleństwo, że zaprzedałoby się duszę djabłu, byle podtrzymać w tym aniele smak do uciech ziemskich.
Pierwszej zimy, młody hrabia wziął u rejenta Cardot, któremu ani w głowie było prawić mu morałów, bagatelę, trzydzieści tysięcy franków ponad sumę Chesnela. Bardzo grzeczna odmowa rejenta przy nowem żądaniu przypomniała Wikturnjanowi tę pozycję. Dotknęło go to tem więcej, iż przegrał sześć tysięcy franków w klubie i potrzebował ich koniecznie aby móc się tam pokazać. Zgorszony odmową pana Cardot, który zaufał mu na trzydzieści tysięcy franków, pisząc równocześnie do Chesnela, ale który podkreślał znacząco to swoje rzekome zaufanie, faworyt księżnej de Maufrigneuse zmuszony był go zapytać, co ma począć w tej sytuacji, gdyż chodzi o dług honorowy.
— Najlepiej wystawić weksle na bankiera swego ojca, zanieść je do jego korespondenta, który je z pewnością zeskontuje, a potem napisać do rodziny aby wpłaciła bankierowi gotówkę.
W tem krytycznem położeniu, jakiś wewnętrzny głos podszepnął młodemu hrabiemu nazwisko du Croisiera. Istotne uczucia tego człowieka, który giął się w pas przed arystokracją były mu zupełnie nieznane. Napisał tedy do tego bankiera dość bezceremonjalnie, donosząc mu, że wystawia na niego weksel na dziesięć tysięcy franków, gotowiznę zaś zwróci mu, za okazaniem tego listu, Chesnel, lub panna Armanda d‘Esgrignon. Poczem napisał dwa czułe listy do Chesnela i do ciotki.
Kiedy chodzi o to aby się rzucić w przepaść, młodzi ludzie dają dowody osobliwej zręczności i sprytu, mają szczęście! Jeszcze tego rana, Wikturnjan znał nazwisko i adres bankierów paryskich, będących w stosunkach z du Croisierem. Byli to Kellerowie, wskazał mu ich de Marsay. De Marsay wiedział wszystko w Paryżu. Kellerowie, potrąciwszy sobie koszta eskontu, wypłacili bez słowa d’Esgrignonowi kwotę. Du Croisier miał u nich należność.
Ten dług karciany to była drobnostka w porównaniu ze stanem rzeczy w domu, Była to istna ulewa rachunków.
— Co? ty się tem zajmujesz? rzekł pewnego ranka, śmiejąc się, Rastignac do d‘Esgrignona. Układasz je? Nie sądziłem, że z ciebie taki mieszczuch.
— Mój drogi, muszę o tem myśleć: jest tego z górą na dwadzieścia tysięcy.
De Marsay, który wstąpił aby zabrać d‘Esrgignona na wyścigi, wyjął z kieszeni wykwintny pugilaresik, dobył zeń dwadzieścia tysięcy franków i wręczył mu je.
— Oto, rzekł, najlepszy sposób aby ich nie przegrać, podwójnie się dziś cieszę, żem je wygrał wczoraj od mego czcigodnego ojca, lorda Dudley.
Ten francuski wdzięk oczarował do reszty d‘Esgrignona, który uwierzył w przyjaźń, nie zapłacił rachunków i obrócił te pieniądze na swoje przyjemności. De Marsay patrzał z niezmierną przyjemnością jak d‘Esgrignon, mówiąc językiem dandysów, się grzebie; rad opierał się na jego ramieniu z wszystkiemi pozorami przyjaźni, aby zaciężyć na nim i usunąć go coprędzej z horyzontu. Zazdrosny był o to, że księżna afiszuje się jawnie z d’Esgrignonem, gdy jego darzyła łaską jedynie przy zamkniętych drzwiach. Był to zresztą jeden z tych chwatów, którzy pławią się w złem jak Turczynki w kąpieli. Toteż, kiedy wziął nagrodę na wyścigach, gracze zaś znaleźli się w gospodzie na śniadaniu podlanem paroma butelkami dobrego wina, de Marsay rzekł śmiejąc się do d‘Esgrignona.
— Te rachunki, któremi się kłopocesz, to z pewnością nie twoje.
— Jakto? pocóżby się niemi kłopotał? wtrącił Rastignac.
— A czyjeżby miały być? spytał d‘Esgrignon.
— Nie znasz tedy położenia księżnej? rzekł de Marsay wsiadając na konia.
— Nie, odparł d‘Esgrignon zaciekawiony.
— Otóż, mój drogi, odparł de Marsay, jest takie: trzydzieści tysięcy franków u Wiktoryny, ośmnaście tysięcy Houbigant, rachunek u Herbaulta, u Nattiera, u Nourtiera, u sióstr Latour, razem sto tysięcy franków.
— Anioł! rzekł d‘Esgrignon wznosząc oczy do nieba.
— Oto rachunek jego skrzydeł, wykrzyknął żartobliwie Rastignac.
— Ma tyle długów, odparł de Marsay, właśnie dlatego że jest aniołem; ale myśmy wszyscy spotykali aniołów w takich sytuacjach, rzekł spoglądając na Rastignaka. Kobiety są cudowne w tem, że nie mają żadnego pojęcia o pieniądzach, nie mięszają się do tego, to do nich nie należy; zaproszone są na ucztę życia, wedle wyrażenia jakiegoś tam poety, który zdechł w szpitalu.
— Skądże wy wiecie o tem, skoro ja nie wiem? odparł naiwnie d‘Esgrignon.
— Ty ostatni się o tem dowiesz, tak jak ona dowie się ostatnia, że ty masz długi.
— Myślałem, że ona ma sto tysięcy funtów renty, rzekł d‘Esgrignon.
— Mąż, odparł de Marsay, jest z nią separowany i żyje w pułku, gdzie robi oszczędności, bo i on też ma trochę dłużków, ten nasz kochany książę! Gdzieś ty się chował? Naucz-że się robić, jak my, rachunki swoich przyjaciół. Panna Djana (kochałem ją dla jej imienia!), Djana d‘Uxelles wyszła za mąż mając własnych sześćdziesiąt tysięcy funtów renty; od ośmiu lat wydaje po dwieście tysięcy; jasnem jest, że w tej chwili dobra jej są obciążone powyżej wartości; pewnego pięknego poranka trzeba zwinąć chorągiewkę, i anioł będzie musiał drapnąć przed... mamż powiedzieć? przed komornikiem, który będzie miał tę bezczelność aby capnąć anioła, tak jakby capnął każdego z nas.
— Biedny anioł!
— Ba! to drogi interes mieszkać w paryskiem niebie; trzeba sobie bielić cerę i skrzydła co rano, rzekł Rastignac.
D‘Esgrignonowi nieraz przechodziło przez głowę aby wyznać swoje kłopoty ukochanej Djanie; dreszcz go tedy przeszedł na myśl, że już jest dłużny sześćdziesiąt tysięcy franków a że wisi nad nim jeszcze rachunków na dziesięć tysięcy. Wrócił dość smutny. Przyjaciele zauważyli jego źle pokrywaną zadumę i mówili sobie przy obiedzie:
— Ten d‘Esgrignonek grzęźnie! nie umie chodzić po paryskim bruku, palnie sobie w łeb. To głuptas... Etc.
Młody hrabia pocieszył się rychło. Kamerdyner oddal mu dwa listy. Najpierw list od Chesnela, trącący stęchlizną zrzędnego przywiązania i liniowanych uczciwością morałów; uszanował go; schował na wieczór. Następnie drugi list, w którym z niewymowną przyjemnością wyczytał cycerońskie okresy, w jakich du Croisier, płaszcząc się przed nim niby Sganarel przed Gerontem, błagał go na przyszłość, aby mu oszczędził afrontu deponowania z góry pieniędzy na weksle, które raczy wystawić na jego imię. List kończył się zdaniem, które tak bardzo było podobne do otwartej kasy, pełnej talarów na usługi szlachetnego domu d‘Esgrignonów, że Wikturnjan uczynił gest Sganarela, Maskaryla i wszystkich tych, którzy czują świeczbiączkę sumienia na końcach palców. Upewniony że ma nieograniczony kredyt u Kellerów, otworzył wesoło list Chesnela; spodziewał się pełnych czterech stronic, morałów przelewających się poza brzegi, widział już sakramentalne słowa statek, honor, rozsądek, etc., etc. Uczuł zawrót głowy czytając te słowa:

„Panie hrabio!

„Z całego mego majątku zostało mi już tylko dwieście tysięcy franków; błagam, niech pan nie przekracza tej sumy, jeżeli pan raczy ją przyjąć od najoddańszego sługi swej rodziny, który składa ci swoje uszanowanie

„Chesnel“.

— To mąż z Plutarcha, rzekł do siebie Wikturnjan, rzucając list na stół.
Zrobiło mu się przykro, uczuł się małym wobec takiej wielkości.
— No, trzeba się poprawić, rzekł. Zamiast iść do restauracji, gdzie wydawał codzień pięćdziesiąt do sześćdziesięciu franków, poszedł dla oszczędności na obiad do księżnej de Maufrigneuse, której opowiedział historję listu.
— Chciałabym zobaczyć tego człowieka, rzekła, a oczy jej zabłysły niby dwie wielkie gwiazdy.
— Cóżbyś zrobiła?
— Ależ powierzyłabym mu moje interesy!
Djana była ubrana wręcz bosko; przystroiła się tak na cześć Wikturnjana. Oczarowała go beztroską, z jaką traktowała swoje sprawy, mówiąc ściślej swoje długi. Piękna para udała się do Włoskiego. Nigdy ta piękna i urocza kobieta nie wydała się bardziej seraficzną i eteryczną. Nikt na sali nie byłby zdolny uwierzyć w długi, których cyfrę wyszczególnił tego ranka Wikturnjanowi de Marsay. Żadna ziemska troska nie dosięgała tego wyniosłego czoła, pełnego najszlachetniejszej kobiecej dumy. Ten marzycielski wyraz zdawał się u niej odblaskiem szlachetnie zdławionej ziemskiej miłości. Większość mężczyzn zakładała się, że piękny Wikturnjan nic od niej nie uzyskał, nawspak kobietom, które były pewne porażki swej rywalki i które podziwiały ją jak Michał Anioł podziwiał Rafaela, in petto! Wedle jednej, Wikturnjan kocha Djanę dla jej włosów, miała bowiem najpiękniejsze włosy blond we Francji; wedle drugiej, główną jej zaletą jest jej biała cera, nie jest bowiem dobrze zbudowana ale dobrze ubrana; wedle innych, d‘Esgrignon kocha ją za jej nogę, jedyną rzecz którą ma ładną, gdyż figurę ma płaską. Ale co najlepiej maluje dzisiejsze obyczaje paryskie: z jednej strony mężczyźni twierdzili, że księżna łoży na zbytek Wikturnjana; z drugiej kobiety dawały do zrozumienia, że Wikturnjan opłaca, jak mówił Rastignac, skrzydła tego anioła.
Kiedy wracali do domu, Wikturnjan, któremu długi księżnej ciężyły o wiele więcej niż własne, po dwadzieścia razy miał na ustach pytanie w tym przedmiocie; ale dwadzieścia razy pytanie to zamarło wobec pozy tej boskiej istoty przy blasku powozowych latarni, uroczej tchnieniem rozkoszy, która u niej zawsze zdawała się wydarta jej anielskiej czystości. Księżna nie popełniła tego błędu aby mówić o swej cnocie ani o swem anielstwie, jak czyniły kopjujące ją parafjanki; o wiele zręczniejsza, umiała narzucić tę myśl temu, dla którego czyniła tak wielkie ofiary. Po półrocznym stosunku dawała smak śmiertelnego grzechu najniewinniejszemu pocałunkowi w rękę, kazała sobie wydzierać każde ustępstwo z takim artyzmem, że niepodobna było nie widzieć w niej anioła więcej jeszcze potem niż przedtem. Jedynie Paryżanki są na tyle utalentowane, aby umieć dać wciąż nowy urok księżycowi i poezję gwiazdom, aby wciąż tarzać się w tym samym worku na węgle i wychodzić zeń wciąż bielsze. W tem jest najwyższy stopień kultury umysłowej i paryskiej. Kobiety z tamtego brzegu Renu lub la Manche wierzą w te androny, kiedy je prawią; podczas gdy Paryżanki każą w nie wierzyć swoim kochankom, aby ich upoić tem lepiej, głaszcząc wszystkie ich fizyczne i duchowe ambicje. Silono się zmniejszyć zasługę księżnej, utrzymując że ona pierwsza daje się omamić tym swoim czarom. Bezecna potwarz! Księżna nie wierzyła w nic, prócz w siebie samą.
Z początkiem zimy, między rokiem 1823 a 1824, Wikturnjan miał u Kellerów debet na dwieście tysięcy franków, o których ani Chesnel ani panna Armanda nie wiedzieli nic. Aby lepiej ukryć źródło z którego czerpał, kazał sobie od czasu do czasu przysyłać Chenelowi jakieś parę tysięcy talarów; pisywał kłamliwe listy do biednego ojca i do ciotki, którzy żyli szczęśliwi, łudząc się, jak większość ludzi szczęśliwych.
Jedna tylko osoba znała tajemnicę katastrofy, którą zdradziecki wir paryskiego życia gotował temu wielkiemu i szlachetnemu rodowi. To du Croisier: przechodząc wieczorem koło Gabinetu Starożytności, zacierał ręce z uciechy, miał nadzieję dojść do celu. Celem jego była już nie ruina ale hańba domu d‘Esgrignon; miał w tej chwili instynkt zemsty, węszył ją! Stał się jej pewnym wreszcie, skoro się dowiedział o długach hrabiego, pod których ciężarem ta młoda dusza miała runąć. Zaczął od zamordowania tego z wrogów, który mu był szczególnie antypatyczny, od czcigodnego Chesnela.
Zacny starzec mieszkał przy ulicy du Bercail w domu o bardzo stromym dachu, z małym brukowanym dziedzińcem. Po ścianach domu pięły się róże aż do pierwszego piętra. W głębi był mały ogród, typowy prowincjonalny ogródek, otoczony wilgotnym i posępnym murem, podzielony na kwatery grzędami bukszpanu. Szara i schludna brama opatrzona była kratą i uzbrojona dzwonkiem, które mówią, równie wymownie jak szyld: „Tu oddycha rejent“.
Było wpół do szóstej; godzina, w której starzec wypoczywał po obiedzie. Chesnel siedział w starym fotelu obitym czarną skórą, przy ogniu; wzuł nagolenniki z malowanej tektury, udające but, zapomocą których chronił nogi od ognia. Poczciwina miał zwyczaj opierać nogi o kominek i grzebać w ogniu trawiąc; zawsze jadł za wiele: lubił dobry stół. Ba! bez tej drobnej wady, czyż nie byłby bardziej doskonałym niż człowiekowi przystało? Wypił właśnie kawę, gospodyni wyszła unosząc tacę która służyła do tego celu od lat dwudziestu; czekał na dependentów nim wyjdzie na zwykłą partyjkę; myślał, nie pytajcie o kim ani o czem? Rzadko upłynął dzień, aby sobie nie powiadał: „Gdzie on jest? co robi?“ Myślał, że Wikturnjan jest we Włoszech z piękną Maufrigneuse.
Jedną z najsłodszych rozkoszy ludzi posiadających zdobyty a nie odziedziczony majątek jest wspomnienie trudów jakie kosztował, oraz marzenie o przyszłości jaką przeznaczają swoim pieniążkom: sycą się niemi we wszystkich konjugacjach czasownika. Toteż człowiek ten, którego uczucia streszczały się w jednem jedynem przywiązaniu, odczuwał podwójną rozkosz, myśląc że jego posiadłości, tak dobrze wybrane, tak dobrze uprawne, z takim trudem nabyte, powiększą rodowe dziedziny d‘Esgrignonów. Siedząc wygodnie w swoim starym fotelu, kołysał się nadziejami: patrzał kolejno to na gmach wzniesiony szczypcami z rozrzażonych węgli, to na gmach domu d‘Esgrignon podniesiony z ruiny jego sprawą. Wielbił cel, jaki umiał dać swemu życiu, wyobrażając sobie że młody hrabia jest szczęśliwy. Chesnel nie był pozbawiony inteligencji; nietylko sentyment działał w tem wielkiem poświęceniu, miał on swoją dumę, podobny był owej szlachcie, która odbudowuje kolumny w katedrach, ryjąc na nich swoje imiona: on rył się w pamięci domu d‘Esgrignon. Będą tam mówili o starym Chesnelu!
W tej chwili weszła stara gospodyni z oznakami niezwykłego przerażenia.
— Co to, Brygido, pali się? spytał Chesnel.
— Coś takiego, odparła. Przyszedł pan du Croisier i chce się z panem widzieć.
— Du Croisier! powtórzył starzec; żgnęło go w serce tak zimne ostrze podejrzenia, że aż upuścił szczypce. Du Croisier tutaj, pomyślał, nasz śmiertelny wróg!
Du Croiser wszedł z miną kota, który czuje mleko w kredensie. Skłonił się, wziął fotel który mu rejent podsunął, usiadł pomału i przedłożył rachunek na dwieście dwadzieścia siedm tysięcy franków, wraz z procentami: łączną, sumę pieniędzy zaliczonych panu Wikturnjanowi na weksle wystawione na niego, wykupione, których spłaty żądał, pod grozą natychmiastowego dochodzenia jej, z całym rygorem prawa, na domniemanym dziedzicu domu d‘Esgrignon. Chesnel obracał w ręku nieszczęsne papiery, prosząc wroga rodziny o milczenie. Wróg przyrzekł milczeć, o ile się go spłaci w ciągu czterdziestu ośmiu godzin; jest w kłopotach, uwięził pieniądze w fabrykach. Du Croisier rozsnuł ową sieć finansowych kłamstw, które nie zwodzą ani dłużników ani rejentów. Poczciwcowi ćmiło się w oczach, zaledwie wstrzymywał łzy. Mógł się wypłacić jedynie obdłużając swoję posiadłość na resztę wartości! Dowiadując się o trudnościach połączonych ze spłatą, du Croisier przestał być w kłopotach, nie potrzebował już pieniędzy, zaproponował nagle staremu rejentowi że odkupi jego posiadłość. Sprzedaż podpisano i załatwiono w ciągu dwóch dni. Biedny Chesnel nie mógł znieść myśli, że dziecię domu d‘Esgrignonów miałoby siedzieć w areszcie za długi przez pięć lat.
W kilka dni potem, została tedy rejentowi jedynie jego kancelarja, wierzytelności i dom. Wyzuty z mienia, Chesnel przechadzał się pod czarnym dębowym stropem swego gabinetu, patrząc na kasztanowe belki o rzeźbionvch krawędziach, patrząc przez okno na pnące się wino, nie myśląc już o swojej ziemi, ani o swoim ukochanym folwarczku du Jard, nie...
— Co się z nim stanie? Trzeba go sprowadzić z powrotem, ożenić go bogato, powiadał sobie z ciężką głową i mętnemi oczyma.
Nie wiedział jak przystąpić do panny Armandy, ani w jaki sposób udzielić jej tej wiadomości. On, który spłacił długi w imieniu rodziny, drżał na myśl, że będzie musiał powiedzieć o tem. Idąc do d‘Esgrignonów, poczciwy stary rejent trząsł się tak, jak młoda dziewczyna która ucieka z rodzicielskiego domu, aby doń wrócić porzuconą i matką.
Panna Armanda otrzymała właśnie list pełen czarującej obłudy, gdzie bratanek zwierzał się ze swego szczęścia. Wybrawszy się do wód i do Włoch z panią de Maufrigneuse, Wikturnjan przesyłał ciotce dziennik swej podróży. Miłość tchnęła w każdem zdaniu. To uroczy opis Wenecji i czarujący rzut oka na arcydzieła włoskiej sztuki; to boskie stronice o katedrze medjolańskiej, o Florencji; tu obraz Apenin w zestawieniu z Alpami; tam wioski, jak owo Chiavari, gdzie, rzekłbyś, czeka już gotowe szczęście... Wszystko to oszołomiło biedną ciotkę, która wśród tych miłosnych krain widziała bujającego anioła, czułością swą złocącego owe piękne rzeczy.
Panna Armanda piła ten list wolnemi łykami, jak przystało na cnotliwą dziewicę, dojrzałą w ogniu spętanych i zduszonych namiętności; na ofiarę pragnień składanych z bezmierną radością w całopaleniu na ołtarzu domowego ogniska. Nie miała ona, jak księżna, postaci anioła; podobna była wówczas do owych prostych, szczupłych, smukłych żółtawych posążków, które cudowni artyści pomieścili tu i ówdzie w murach katedry; u stóp tych posążków wilgoć pozwala rosnąć powojowi i uwieńczyć je w piękny dzień swym pięknym niebieskim dzwonkiem. W tej chwili dzwonek rozwijał się przed oczyma tej świętej: panna Armanda kochała wyobraźnią tę piękną parę, nie widziała grzechu w miłostce kobiety zamężnej z Wikturnjanem; byłaby potępiła za to każdą inną, ale tutaj zbrodnią byłoby nie kochać bratanka! Ciotki, matki i siostry mają osobliwą etykę dla swoich bratanków, synów i braci.
Widziała się tedy wśród pałaców wzniesionych przez wróżki po obu brzegach wielkiego kanału w Wenecji. Siedziała w gondoli Wikturnjana, który mówił jej jakiem szczęściem jest dlań czuć w swojej dłoni piękną rękę księżnej, i być kochanym płynąc po łonie tej miłosnej królowej włoskich mórz. W tej chwili anielskiej błogości ukazał się na końcu aleji Chesnel! Niestety! piasek skrzypiał pod jego stopami, niby piasek który sypie się z klepsydry śmierci, i który śmierć miażdży bosemi stopami. Szelest ten, oraz widok Chesnela w stanie okropnej rozpaczy, przyprawiły starą pannę o owo straszne wstrząśnienie, jakie sprawia ocknięcie zmysłów wysłanych przez duszę w krainy wyobraźni.
— Co się stało, wykrzyknęła, jakby ugodzona w serce.
— Wszystko stracone! rzekł Chesnel. Pan hrabia zniesławi dom, o ile temu nie zaradzimy.
Pokazał weksle, odmalował w kilku prostych ale silnych i wzruszających słowach męki jakie przecierpiał od czterech dni.
— Nieszczęśliwy, on nas zwodzi! wykrzyknęła panna Armanda; serce jej wzdęło się pod naporem krwi, która waliła wielkiemi falami.
— Powiedzmy sobie mea culpa, panno Armando, rzekł silnym głosem starzec, przyzwyczailiśmy go iść za swojem zachceniem; trzeba mu było surowego przewodnika, a nie mogłaś nim być ani pani, będąc panną, ani ja którego nie słuchał: nie miał matki.
— Istnieją straszliwe fata dla szlachetnych rodów które mają upaść, rzekła panna Armanda z oczyma we łzach.
W tej chwili zjawił się margrabia. Starzec wrócił z przechadzki czytając list który syn napisał doń za powrotem, opisując swoją podróż z arystokratycznego widzenia. Najznamienitsze rody włoskie w Genui, Turynie, Medjolanie, Florencji, Wenecji, Rzymie gościły Wikturnjana; pochlebne to przyjęcie zawdzięczał swemu nazwisku, a może i księżnej. Słowem, wystąpił tam wspaniale, jak powinien wystąpić d‘Esgrignon.
— Znowuś coś nabroił, Chesnelu, rzekł do starego rejenta.
Panna Armanda dała znak Chesnelowi, znak namiętny i straszny, równie dobrze zrozumiany przez oboje. Ten biedny ojciec, ten kwiat feudalnego honoru, winien był umrzeć ze swemi złudzeniami. Pakt milczenia i oddania stanął między szlachetnym rejentem a szlachetną dziewicą mocą prostego skinienia głowy.
— Ach, Chesnelu, inaczej trochę wędrowali d‘Esgrignonowie do Włoch w XV wieku, kiedy to marszałek Trywulcy, w służbach francuskich, służył pod d‘Esgrignonem, który miał Bajarda pod swemi rozkazami. Inne czasy, inne zabawy. Księżna de Maufrigneuse warta jest zresztą hrabiny Spinola.
Starzec, wsparłszy się o drzewo genealogiczne, kołysał się z pyszną miną jakgdyby to on posiadał niegdyś margrabinę de Spinola i jakby on posiadał dzisiejszą księżnę. Kiedy stroskana para została sama, siedząc na jednej ławce, zjednoczeni jedną myślą, długi czas wymieniali jedynie mgliste, nieznaczące słowa, patrząc za tym szczęśliwym ojcem, który odchodząc gestykulował jakgdyby mówił sam do siebie.
— Co z nim się stanie? mówiła panna Armanda.
— Du Croisier wydał Kellerom zlecenie, aby nie wypłacali już nic bez przekazu, odparł Chesnel.
— Ma długi, podjęła panna Armanda.
— Lękam się tego.
— Jeżeli nie ma już środków, co on pocznie?
— Nie śmiem odpowiedzieć sam sobie.
— Ależ trzeba go wyrwać z tego życia, ściągnąć go tutaj, bo w końcu wszystko straci...
— I wszystko podepce, dodał posępnie Chesnel.
Panna Armanda nie rozumiała jeszcze, nie mogła zrozumieć znaczenia tych słów.
— Jak go oderwać od tej kobiety, od tej księżnej, która go może pcha w przepaść? rzekła.
— Popełni zbrodnię byle zostać przy niej, rzekł Chesnel, siląc się dojść za pomocą możliwych przejść do niemożliwej myśli.
— Zbrodnię! powtórzyła panna Armanda. Och, Chesnelu, taka myśl mogła przyjść tylko tobie, dodała obrzucając go spojrzeniem, jakiem kobieta może spiorunować bogów. Szlachcic nie popełnia zbrodni poza temi które zowią zdradą Stanu, a wówczas ścinają mu głowę na czarnem suknie, jak królom.
— Czasy się bardzo zmieniły, rzekł Chesnel potrząsając głową którą Wikturnjan ogołocił z ostatnich włosów. Nasz król-męczennik nie umarł tak jak Karol angielski.
Ta refleksja uśmierzyła wspaniały gniew szlachetnej dziewicy; zadrżała, mimo iż nie uwierzyła jeszcze.
— Postanowimy coś jutro, rzekła, trzeba rozważyć. Mamy jeszcze nasze dobra, na wypadek nieszczęścia.
— Tak, odparł Chesnel, pani żyje we wspólności majątkowej z panem margrabią, główna część należy do pani, może ją pani obdłużyć nie mówiąc nic panu margrabiemu.
Wieczorem gracze obojej płci w wista, reversi, bostona, triktraka, zauważyli pewne wzruszenie w tak spokojnych zazwyczaj i czystych rysach panny Armandy.
— Biedne szlachetne dziecko! rzekła stara margrabina de Casteran, musi jeszcze cierpieć. Kobieta nigdy nie wie, do czego się zobowiązuje, czyniąc te poświęcenia, jakie ona uczyniła dla swego domu!
Uradzono nazajutrz z Chesnelem, że panna Armanda uda się do Paryża, aby ratować bratanka od zguby. Gdyby ktoś mógł wyrwać Wikturnjana, czyż nie ona, kobieta która ma dlań serce matki? Panna Armanda była gotowa iść do księżnej de Maufrigneuse, chciała wszystko powiedzieć tej kobiecie. Ale trzeba było powozu, aby usprawiedliwić tę podróż w oczach margrabiego i miasta. Panna Armanda postawiła na kartę cały swój wstyd dziewiczy, pozwalając się domyślać jakiejś choroby, wymagającej porady biegłych i sławnych lekarzy. Bóg wie, co o tem gadano. Panna Armanda widziała w grze coś więcej niż swój własny honor! Pojechała. Chesnel przyniósł jej swój ostatni woreczek złota, wzięła, nie zwracając nawet uwagi, tak jak wzięła swój biały płaszczyk i niciane mitenki.
— Wspaniała dziewica! co za wdzięk! myślał Chesnel, pomagając jej wsiąść do powozu, wraz z pokojówką, która wyglądała na szarytkę.
Du Croisier obliczył swoją zemstę tak, jak ludzie na prowincji obliczają wszystko. Nikt tak gruntownie nie obmyśla swoich spraw jak dzicy, chłopi i mieszkańcy prowincji; toteż kiedy przejdą od myśli do wykonania, wszystko spełnia się doskonale. Dyplomaci są dziećmi w porównaniu do tych trzech grup zwierząt ssących, mających przed sobą czas, to jest czynnik, którego zbywa ludziom zmuszonym myśleć o wielu rzeczach, zmuszonym wszystkiem kierować, wszystko przygotowywać w wielkich sprawach świata. Czy du Croisier tak dobrze zgłębił serce biednego Wikturnjana, że przewidział łatwość, z jaką pójdzie na rękę jego zemście, czy też skorzystał z przypadku, na który czyhał od paru lat? Był tu niewątpliwie jeden szczegół, dowodzący pewnej zręczności w sposobie przygotowania ciosu. Kto uprzedzał du Croisiera? Czy Kellerowie? Czy syn prezydenta du Ronceret, który kończył prawo w Paryżu? Du Croisier napisał do Wikturnjana z oznajmieniem, że wzbronił Kellerom udzielać mu na przyszłość jakiegośkolwiek kredytu; i to w chwili, gdy wiedział, że księżna de Maufrigneuse znajduje się w największych kłoptach, a hrabia d‘Esgrignon boryka się z nędzą równie straszną jak starannie ukrywaną. Nieszczęsny chłopiec rozwijał wszystkie zasoby inteligencji poto aby udawać zbytek! W liście tym, który oznajmił ofierze, że Kellerowie nie wypłacą mu nic bez przekazu, znalazła się między formułami przesadnej grzeczności a podpisem dość szeroka przestrzeń. Odciąwszy ten kawałek listu, łatwo było sporządzić zeń przekaz na znaczniejszą sumę. Ten piekielny list ciągnął się aż do verso drugiej kartki, był w kopercie, odwrotna strona tedy była biała.
Kiedy nadszedł ten list, Wikturnjan staczał się w otchłań rozpaczy. Po dwóch latach życia szczęśliwego bez granic, zmysłowego, bezmyślnego, wystawnego, znalazł się oko w oko z nieubłaganą nędzą, z absolutną niemożnością wydobycia pieniędzy. Koniec podróży nie obył się bez kłopotów. Z wielkim trudem, i przy pomocy księżnej, hrabia wycisnął pewne sumy od lichwiarzy. Sumy te, ucieleśnione w wekslach, miały mu ukazać swoje oblicze w całej surowości, z nieubłaganym rygorem Banku i praw handlowych. Poprzez ostatnie swoje rozkosze, nieszczęśliwy chłopiec czuł ostrze szpady Komandora. Podczas wieczerzy słyszał, jak don Juan, ciężki krok posągu idącego po schodach. Doznawał owych niewymownych dreszczów, o jakie przyprawia sirocco długów.
Liczył na jakiś przypadek. Od pięciu lat zawsze wygrywał na loterji, sakiewka jego napełniała się stale. Powiadał sobie, że po Chesnelu przyszedł du Croisier, że po du Croisierze tryśnie jakaś inna studnia. Zresztą wygrywał dużo. Gra wybawiła go już z niejednej katastrofy. Często, wiedziony szaloną nadzieją, przegrywał w salonie des Etrangers to co wygrał w klubie lub też na jakimś wieczorze w wista. Od dwóch miesięcy życie jego podobne było do nieśmiertelnego finale z Don Juana Mozarta! Ta muzyka musi przyprawiać o dreszcz niejednego młodego człowieka, który doszedł do sytuacji Wikturnjana. Jeżeli coś może świadczyć o olbrzymiej potędze muzyki, to czyż nie ów wzniosły wyraz nieładu, kłopotów, rodzących się z życia wyłącznie oddanego rozkoszy, ten przerażający obraz żądzy ogłuszenia się po długach, pojedynkach, oszukaństwach, nieszczęściach? W tym ustępie Mozart jest szczęśliwym rywalem Moliera. Ten straszliwy finał, gorący, silny, rozpaczliwy, wesoły, pełen straszliwych mar i kuszących kobiet, znaczący się ostatnią próbą zrodzoną z wina oraz z rozpaczliwego buntu, ten piekielny poemat, Wikturnjan odgrywał sam jeden!
Czuł się sam, opuszczony, bez przyjaciół, w obliczu głazu gdzie napisane jest, niby na ostatniej karcie czarującej książki, słowo KONIEC. Tak! wszystko miało się dlań skończyć. Widział z góry zimne i szydercze spojrzenie, uśmiech jakim kompani przyjmą wieść o jego ruinie. Wiedział, że wśród nich, rzucających znaczne sumy na zielone stoliki które Paryż ustawia na Giełdzie, w salonach, w klubach, wszędzie, żaden nie wyjąłby jednego banknotu aby ocalić przyjaciela. Chesnel musiał być zrujnowany, Wikturnjan pożarł Chesnela. Wszystkie furje mieszkały w jego sercu i szarpały je, w chwili gdy uśmiechał się do księżnej na Operze włoskiej, w tej loży, gdzie ich szczęście budziło zazdrość całej sali. Wreszcie, aby odmalować jak głęboko stoczył się w otchłań zwątpienia, rozpaczy i niewiary, on który kochał życie tak, iż spodliłby się aby je zachować — ten anioł czynił mu je tak pięknem! — otóż on spoglądał na swoje pistolety, posuwał się aż do myśli o samobójstwie, on rozkosznik, hulaka, niegodny swego nazwiska. On, który nie zniósłby nawet cienia zniewagi, czynił sobie owe straszliwe wyrzuty, jakich można wysłuchać jedynie od samego siebie.
Zostawił list du Croisiera otwarty na łóżku; była dziesiąta kiedy Józef mu go oddał, spał po powrocie z Opery, mimo że meble jego były zajęte; ale wszedł przez owo rozkoszne gniazdko, gdzie księżna i on chronili się na kilka godzin po fetach dworskich, po najświetniejszych balach, po najwspanialszych zabawach. Pozory były bardzo zręcznie zachowane. Ustroń ta to było poddasze, zwyczajne napozór, ale strojne ręką indyjskich peri. Wchodząc tam, pani de Maufrigneuse musiała schylać głowę obciążoną piórami albo kwiatami. W wilję śmierci, hrabia chciał się pożegnać z tem wykwintnem gniazdkiem, uwitem przez niego aby stworzyć poezję godną swego anioła, gdzie odtąd zaczarowane jajka, stłuczone nieszczęściem, nie będą się już rozwijały w białe gołębie, w lśniące bengali, w różowe flamingi, w tysiące fantastycznych ptaków, które bujają jeszcze nad naszemi głowami w ostatnich dniach życia.
Niestety! za trzy dni trzeba będzie uciekać, pościg weksli wystawionych lichwiarzom dobiegł swego ostatniego terminu. Wikturnjanowi przeszła przez głowę dzika myśl: uciec z księżną, zagrzebać się w jakimś nieznanym zakątku, gdzieś w Ameryce, północnej lub południowej; ale uciec z majątkiem, zostawiając wierzycieli jak dudków z ich wekslami. Aby ziścić ten plan, wystarczyłoby odciąć kawałek listu na którym był podpis du Croisiera, uczynić zeń przekaz i zanieść go do Kellerów.
Była to straszliwa walka, w której pociekły mu z oczu łzy i w której honor rodu zwyciężył, ale pod pewnym warunkiem. Wikturnjan chciał być pewnym pięknej Djany, uzależnił tedy wykonanie planu od jej zgody na wspólną ucieczkę.
Udał się do księżnej, na ulicę Faubourg-Saint Honoré; zastał ją w owym zalotnym negliżyku, który kosztował tyleż starań co pieniędzy i który pozwalał jej rozpoczynać rolę anioła od jedenastej rano.
Pani de Maufrigneuse była pogrążona w zadumie: pochłaniały ją też same niepokoje, ale znosiła je mężnie. Wśród rozmaitych natur jakie fizjologowie stwierdzili u kobiet, istnieje jedna, mająca w sobie coś straszliwego. Mieści ona w sobie siłę duszy, jasność spojrzenia, szybkość postanowień, chłód lub raczej decyzję w rzeczach których przeląkłby się mężczyzna. Cechy te kryją się pod pozorami najbardziej uroczej słabości. Te kobiety, jedyne wśród kobiet, przedstawiają połączenie lub raczej walkę tych dwóch istot, które Buffon uznawał jedynie w mężczyźnie. Inne kobiety są w zupełności kobietami; są całkowicie tkliwe, całkowicie macierzyńskie, całkowicie oddane, całkowicie puste albo nudne; nerwy ich są w zgodzie z krwią, a krew z głową; ale kobiety takie jak księżna mogą się zdobyć na wszystko co posiada najwznioślejsze uczucie lub też dać dowód najsamolubniejszej nieczułości. Jedną z chwał Moliera jest, że cudownie odmalował, bodaj z jednej strony, owe natury kobiece; a to w największej postaci którą wykuł wręcz w marmurze: Celimenie! (Telimenie, która wyraża arystokratyczną damę, jak Figaro, to drugie wydanie Panurga, wyraża lud.
Tak więc, przytłoczona brzemieniem olbrzymich długów, księżna nakazała sobie — zupełnie tak jak Napoleon odkładał i podejmował wedle woli brzemię swoich myśli — nie myśleć o tej ulewie zgryzot, chyba na jeden raz i poto aby powziąć jaką stanowczą decyzję. Umiała wyjść z samej siebie i przyglądać się klęsce z odległości kilku kroków, zamiast dać się jej zagrzebać. Było to niewątpliwie wielkie, ale okropne w kobiecie. Między chwilą przebudzenia, gdy zebrała wszystkie myśli, a godziną w której siadła do tualety, rozważyła nieszczęście w całej jego rozciągłości, możliwość straszliwego upadku. Rozmyślała: uciec gdzieś zagranicę; albo iść do króla i wyznać mu swoje długi; albo uwieść jakiegoś du Tilleta, Nucingena i zapłacić grając na giełdzie. Dając jej złoto, taki bankier-parwenjusz byłby na tyle inteligentny aby przynosić jej tylko zyski a nie mówić nigdy o stratach: ta delikatność osłoniłaby wszystko.
Te rozmaite drogi, tę katastrofę, wszystko to rozważyła zimno, spokojnie, bez wzruszenia. Tak jak naturalista bierze najwspanialszego motyla, i umocowuje go na wacie za pomocą szpilki, tak samo pani de Maufrigneuse wyjęła z serca swoją miłość, aby myśleć o koniecznościach chwili, gotowa wziąć napowrót swą piękną miłość na swą niepokalaną watę, skoro ocali mitrę książęcą. Nic z owych wahań które Richelieu powierzał jedynie ojcu Józefowi, które Napoleon krył zrazu przed całym światem! Powiedziała sobie: „Albo to, albo tamto.“ Siedziała przy kominku, kazawszy przygotować suknię na spacer do Lasku o ile czas pozwoli, kiedy wszedł Wikturnjan.
Mimo swoich niezużytych zdolności i bystrej inteligencji, hrabia był taki, jaką powinna była być kobieta: serce mu biło, pocił się w swoim rynsztunku dandysa, nie śmiał jeszcze położyć ręki na tym kamieniu węgielnym, który gdyby usunąć, runęłaby cała piramida ich wspólnego istnienia. Tyle go kosztowało zyskać pewność! Najsilniejsi ludzie lubią się łudzić co do pewnych rzeczy, w których prawda musiałaby ich upokorzyć, obniżyć we własnych oczach. Wikturnjan zmusił się wreszcie do podjęcia bitwy, rzucając jakieś nazbyt szczere zdanie.
— Co tobie? było pierwszem słowem Djany de Maufrigneuse na widok ukochanego Wikturnjana.
— Cóż, moja Djano, jestem w takim kłopocie, że człowiek, który się topi i chwyta ostatni łyk powietrza, szczęśliwy jest w porównaniu ze mną.
— Ba, rzekła, głupstwa, dziecko z ciebie. No, co takiego, powiedz?
— Tonę w długach, mam nóż na gardle.
— Tylko tyle? rzekła z uśmiechem. Wszelkie sprawy pieniężne układają się tak lub owak, jedynie rany serca są nieuleczalne.
Odzyskawszy swobodę dzięki temu szybkiemu zrozumieniu jego położenia, Wikturnjan rozwinął lśniący dywan swego życia z ubiegłych trzydziestu miesięcy, ale od lewej strony, z talentem zresztą, a zwłaszcza dowcipnie. Roztoczył w swojem opowiadaniu ową poezję chwili, której nikomu nie zbywa w krytycznym momencie, i umiał je powlec pokostem wytwornej wzgardy dla ludzi i zdarzeń. Było to arystokratyczne. Księżna słuchała tak jak ona umiała słuchać, z łokciem wspartym na bardzo wysoko wzniesionym kolanie. Nogę trzymała na taburecie. Palce jej pieściwie obejmowały zgrabną bródkę. Oczy miała wlepione w oczy Wikturnjana; ale mirjady uczuć przesuwały się pod ich błękitem niby błyski burzy między dwiema chmurami. Czoło jej było spokojne, usta poważne myślą, poważne miłością, wargi wlepione w wargi Wikturnjana. Być tak słuchanym, pojmujecie, to znaczy uwierzyć w niebiańską miłość tryskającą z tego serca. Otóż, kiedy hrabia zaproponował ucieczkę tej duszy przywiązanej do jego duszy, musiał wykrzyknąć:
— Jesteś aniołem!
Piękna Maufrigneuse odpowiedziała już, nic jeszcze nie rzekłszy.
— Dobrze, dobrze, rzekła księżna, która, zamiast tonąć w miłości malującej się w jej rysach, tonęła w głębokich refleksjach zachowywanych dla siebie; nie chodzi o to, mój drogi... (Anioł był już tylko tem). Myślmy o tobie. Tak, wyjedziemy, im wcześniej, tem lepiej. Urządź wszystko: pójdę z tobą. To pięknie tak rzucić Paryż, świat. Przygotuję wszystko w ten sposób, aby nikt się niczego nie domyślił.
Te słowa Pójdę z tobą! powiedziane były tak, jakby je powiedziała w owej epoce panna Mars aby wstrząsnąć dwoma tysiącami słuchaczy. Kiedy istota taka jak księżna de Maufrigneuse czyni w podobnem zdaniu taką ofiarę miłości, spłaciła swój dług. Czy podobna jej mówić o poziomych szczegółach? Wikturnjan tem lepiej mógł ukryć sposoby których zamierzał użyć, iż Djanie nie postało w głowie pytać go o to; wciąż była w roli zaproszonej, jak powiadał de Marsay, na strojną różami ucztę, którą każdy mężczyzna winien był jej zastawić. Wikturnjan nie chciał odejść bez przypieczętowania tej obietnicy; potrzebował zaczerpnąć w swojem szczęściu odwagi na czyn, który będzie (tak sobie powiadał) źle tłómaczony; ale liczył (to go zdecydowało) na ciotkę i na ojca iż stłumią sprawę, liczył nawet jeszcze na Chesnela że wymyśli jakąś transakcję. Zresztą interes ten to był jedyny sposób zaciągnięcia pożyczki na dobra rodzinne. Mając trzysta tysięcy franków kochankowie mogliby żyć szczęśliwi, ukryci w jakimś pałacu w Wenecji; zapomnieliby tam o świecie! Opowiedzieli sobie swój romans z góry.
Nazajutrz, Wikturnjan sporządził przekaz na trzysta tysięcy franków i zaniósł go do Kellerów. Kellerowie wypłacili, byli bowiem w tej chwili dłużni du Croisierowi; ale uprzedzili go listownie, aby na przyszłość nie przekazywał na ich dom takiej sumy bez zawiadomienia. Wielce zdziwiony, du Croisier zażądał rachunku, posłano mu go. Ten rachunek wytłómaczył mu wszystko: godzina zemsty wybiła.
Kiedy Wikturnjan odebrał swoje pieniądze, zaniósł je pani de Maufrigneuse, która schowała banknoty do biureczka; chciała pożegnać się ze światem, idąc ostatni raz do Opery. Wikturnjan był zamyślony, roztargniony, niespokojny; zaczynał się zastanawiać. Myślał sobie, że miejsce jego w loży księżnej może go kosztować drogo, że lepiej byłby uczynił, gdyby, złożywszy trzysta tysięcy franków w bezpiecznem miejscu, wsiadł na pocztę i rzucił się do nóg Chesnelowi, wyznając mu swoje kłopoty. Przed wyjściem z Opery, księżna objęła Wikturnjana cudownem spojrzeniem, w którem błyszczała chęć pożegnania się jeszcze z owem gniazdkiem, które tak kochała! Zbyt młody hrabia stracił jeszcze i noc.
Nazajutrz o trzeciej znalazł się w pałacu Maufrigneuse, przyszedł po rozkazy księżnej aby wyjechać z nią tej nocy.
— Pocobyśmy mieli wyjeżdżać? rzekła. Zastanawiałam się nad tym pomysłem. Wicehrabina de Beauseant[15] i księżna de Langeais znikły. Moja ucieczka byłaby czemś bardzo pospolitem. Stawimy czoło burzy. To będzie o wiele piękniej. Jestem pewna powodzenia.
Wikturnjanowi zaćmiło się w oczach; miał uczucie, że skóra pęka na nim i że krew cieknie ze wszystkich stron.
— Co panu? wykrzyknęła piękna Djana, widząc wahanie, którego kobiety nie przebaczają nigdy.
Na wszystkie kaprysy kobiet sprytny człowiek powinien najpierw powiedzieć tak, i podsunąć im pobudki do nic, szanując ich święte prawo zmieniania w nieskończoność swoich myśli, postanowień i uczuć. Pierwszy raz Wikturnjan wpadł w gniew, ów gniew ludzi słabych i poetycznych, podobny do burzy z deszczem i błyskawicami, ale bez grzmotu. Bardzo źle potraktował tego anioła, na którego wiarę naraził więcej niż życie, bo honor swego domu.
— Oto więc, rzekła, do czegośmy doszli po półtora roku miłości! Robisz mi przykrość, wielką przykrość. Idź sobie. Nie chce pana widzieć na oczy. Myślałam, że mnie kochasz, nie kochasz mnie.
— Ja cię nic kocham? spytał rażony tym wyrzutem.
— Nie, mój panie.
— Ależ... wykrzyknął. Ach, gdybyś ty wiedziała, co ja zrobiłem dla ciebie!
— I cóż takiego znów pan zrobił dla mnie? rzekła, jakgdyby się nie powinno zrobić wszystkiego dla kobiety która tyle zrobiła dla pana?
— Nie jest pani godna tego wiedzieć, wykrzyknął Wikturnjan wściekły.
— A!
Po tem wzniosłem a! Djana pochyliła głowę, utopiła ją w rękach i siedziała zimna, nieruchoma, nieubłagana.
niby anioł, który nie podziela żadnych ludzkich uczuć. Kiedy Wikturnjan ujrzał tę kobietę w owej straszliwej pozie, zapomniał o niebezpieczeństwie. Czyż nie obraził istoty najbardziej anielskiej? chciał ją przebłagać, ukląkł u nóg Djany de Maufrigneuse i ucałował je, błagał, płakał. Nieszczęśliwy spędził tak dwie godziny, czyniąc tysiące szaleństw; wciąż spotykał zimną twarz i oczy w których chwilami kręciły się łzy, wielkie milczące łzy, natychmiast otarte, aby nie pozwolić ich zcałować niegodnemu kochankowi. Księżna grała ową wielką boleść, która kobietę czyni dostojną i świętą.
Dwie inne godziny nastąpiły po tych dwóch pierwszych. Hrabia zdołał wówczas ująć rękę Djany, była zimna i bez duszy. Ta piękna ręka, tak pełna skarbów, podobna była do gibkiego drzewa; nie wyrażała nic; wziął ją, nie była mu dana. Nie żył już, nie myślał. Nie byłby zdolny ujrzeć słońca. Co czynić? co postanowić? na co się zdecydować? W tego rodzaju okolicznościach, aby zachować zimną krew, mężczyzna powinienby być taki, jak ów zbrodniarz, który, nakradłszy przez całą noc złotych medali z Biblioteki królewskiej, przyszedł rano prosić swego uczciwego brata, aby mu je stopił; kiedy go tamten spytał; „Co mam robić?“ odpowiedział: „Zrób mi kawy.“ Tymczasem Wikturnjan popadł w odrętwienie, które powlekło mrokiem jego mózg. Na tych ciemnych mgłach przesuwały się, podobne owym postaciom rzuconym przez Rafaela na czarne tło, obrazy rozkoszy, z któremi trzeba było się pożegnać. Nieubłagana i wzgardliwa, księżna bawiła się wstążką, rzucając na Wikturnjana gniewne spojrzenia; drażniła go swemi światowemi wspomnieniami, natrącała kochankowi o jego rywalach, jakgdyby ten gniew rozstrzygał o zerwaniu z człowiekiem zdolnym zaprzeć się w jednej chwili dwudziestu ośmiu miesięcy miłości.
— Ach, mówiła, z pewnością ten miły, kochany Feliks de Vandenesse, tak wierny pani de Mortsauf, nie pozwoliłby sobie na podobną scenę: ten kocha naprawdę! De Marsay, ten straszny de Marsay, którego wszyscy mają za jakiegoś tygrysa, jest z rzędu ludzi silnych, co to są brutalni z mężczyznami, ale zachowują całą delikatność dla kobiet. Montriveau zdeptał nogą księżnę de Langeais, jak Otello zabija Desdemonę, w napadzie gniewu, świadczącym bodaj o sile jego miłości: to nie była marna sprzeczka; tak być zdeptaną, to rozkosz! Blondyni, drobni, szczupli i wątli, lubią dręczyć kobiety, mogą przewodzić jedynie nad temi biednemi słabemi istotami; kochają poto, aby móc udawać mężczyzn! Tyranja w miłości to dla nich jedyna szansa władzy. Nie wie doprawdy czemu się poddała pod jarzmo blondyna! De Marsay, Montriveau, Vandenesse, ci piękni bruneci mają promień słońca w oczach!
Był to istny deszcz docinków, które przelatywały świszcząc jak kule. Djana wypuszczała po trzy strzały w jednem słowie: upokarzała, kłuła, raniła sama jedna tak, jak umie ranić dziesięciu dzikich, kiedy chcą zamęczyć wroga przywiązanego do słupa.
W przystępie zniecierpliwienia hrabia wykrzyknął: „Oszalałaś!“ i wyszedł, sam Bóg wie w jakim stanie! Powoził tak jak jeszcze nigdy, potrącał o pojazdy, uderzył o słup na placu, jechał sam nie wiedząc dokąd. Koń, nie czując ręki woźnicy, pomykał przez quai d’Orsay do stajni. Na zakręcie w ulicę de l’Universite stał Józef, zatrzymał kabrjolet.
— Panie, rzekł starzec z wystraszoną miną, nie może pan wracać do domu, przyszli pana aresztować...
Wikturnjan odniósł to aresztowanie do sfałszowanego przekazu który wszakże nie mógł jeszcze dojść do rąk prokuratora, nie zaś do prawdziwych weksli, które od kilku dni zaczęły się ożywiać w postaci formalnych wyroków, i które ręka komorników puściła w ruch z towarzyszeniem szpiegów, świadków, sędziów pokoju, komisarzy policji, żandarmów i innych przedstawicieli ładu społecznego. Jak większość zbrodniarzy, Wikturnjan myślał już tylko o swej zbrodni.
— Jestem zgubiony! wykrzyknął.
— Nie, panie hrabio, niech pan jedzie do hotelu la Fontaine, na ulicę Grenelle. Zastanie pan tam pannę Armandę, powóz stoi zaprzężony, jaśnie panienka czeka na pana, zabierze pana ze sobą.
W zamęcie myśli, Wikturnjan chwycił tę gałąź której mógł dosięgnąć ręką w topieli; pobiegł do hotelu, ujrzał i uściskał ciotkę, która płakała jak Magdalena; możnaby rzec, że jest wspólniczką błędów bratanka. Oboje wsiedli do powozu i w kilka chwil później, znaleźli się za rogatkami Paryża, na gościńcu do Brest. Wikturnjan, przygnębiony, trwał w głębokiem milczeniu. Kiedy bratanek i ciotka wszczęli rozmowę, padli oboje ofiarą nieszczęsnego quiproąuo, które rzuciło bez namysłu Wikturnjana w ramiona panny Armandy: bratanek myślał o swem fałszerstwie, ciotka o długach i wekslach.
— Wiesz wszystko, ciociu? rzekł.
— Tak, drogie dziecko, ale my tu jesteśmy. W tej chwili nie będę cię łajała, nabierz otuchy.
— Trzeba się będzie ukryć.
— Być może... Tak, to wyborna myśl.
— Gdybym mógł wejść niepostrzeżenie do Chesnela, obliczywszy przyjazd tak aby wypadł w nocy?
— Tak będzie najlepiej, łatwiej zdołamy ukryć wszystko bratu. Biedny anioł, jak on cierpi! rzekła pieszcząc to niegodne dziecko.
— Och, teraz rozumiem hańbę, ostudziła moją miłość.
— Biedne dziecko! tyle szczęścia i tyle niedoli!
Panna Armanda trzymała płonącą głowę bratanka na piersi, całowała to czoło spocone mimo zimna, jak święte kobiety musiały całować Chrystusa spowijając go w całun. Obliczyła wszystko tak dobrze, iż wprowadzono marnotrawnego syna w nocy do spokojnego domu przy ulicy du Bercail; ale przypadek sprawił, iż przybywając tam, wpadł, wedle uświęconego wyrażenia, w paszczę wilka. W wilię tego dnia Chesnel traktował o sprzedaż swojej kancelarji z pierwszym dependentem pana Lepressoir, rejenta liberałów, jak on był rejentem arystokracji. Młody dependent należał do bogatej rodziny, tak iż mógł dać Chesnelowi znaczniejszą zaliczkę, sto tysięcy franków.
— Przy stu tysiącach franków, mówił sobie w tej chwili stary rejent zacierając ręce, można umorzyć dużo wierzytelności. Panicz ma długi lichwiarskie, zamkniemy go tutaj. Pojadę sam do Paryża, aby przywieść tych psów do kapitulacji.
Chesnel, uczciwy Chesnel, cnotliwy Chesnel, godny Chesnel, nazywał psami wierzycieli swego ukochanego dziecka, hrabiego Wikturnjana.
Przyszły rejent mijał ulicę du Bercail, w chwili gdy wjechała tam kareta panny Armandy. Ciekawość, naturalna u każdego młodego człowieka któryby ujrzał w tem mieście, o tej godzinie, powóz zatrzymujący się przed bramą starego rejenta, wystarczyła, aby kazać przystanąć młodemu dependentowi w zagłębieniu jakiejś bramy, skąd dojrzał pannę Armandę.
— Panna Armanda d‘Esgrignon, o tej godzinie! Cóż się dzieje tedy u d‘Esgrignonów? spytał sam siebie.
Widząc pannę d‘Esgrignon, Chesnel przyjął ją dość tajemniczo, cofając świecę którą trzymał w ręku. Na widok Wikturnjana, na pierwsze słowo które mu szepnęła do ucha panna Armanda, poczciwiec zrozumiał wszystko; spojrzał w ulicę, sprawdził że jest cicha i spokojna, dał znak, młody hrabia skoczył z karety w dziedziniec. Wszystko przepadło; następca Chesnela znał kryjówkę Wikturnjana!
— Ach, panie hrabio! wykrzyknął ex-rejent, kiedy Wikturnjan znalazł się w pokoju za gabinetem Chesnela, dokąd niepodobna było się wedrzeć, chyba po ciele poczciwca.
— Tak, Chesnelu, odparł młody człowiek zrozumiawszy wykrzyknik starego przyjaciela, nie słuchałem cię, jestem na dnie przepaści, w której trzeba będzie zginąć.
— Nie, nie, rzekł poczciwiec spoglądając tryumfalnie na pannę Armandę i na hrabiego. Sprzedałem kancelarję. Długo już pracuję i myślałem o tem aby się wycofać! Jutro w południe będę miał sto tysięcy franków; tem można wiele załatać. Panno Armando, rzekł, pani jest zmęczona, niech pani siada do karety i jedzie się położyć. Na jutro sprawy.
— Czy on jest bezpieczny? odparła wskazują: Wikturnjana.
— Tak, rzekł starzec.
Uścisnęła bratanka, uroniła kilka łez na jego czoło i odjechała.
— Mój poczciwy Chesnelu, naco się zdadzą twoje sto tysięcy franków w położeniu w któremu się zdajduję? rzekł hrabia do starego przyjaciela kiedy zaczęli rozmawiać o interesach. Nie znasz, jak sądzę, rozmiarów moich nieszczęść.
Wikturnjan opowiedział całą rzecz. Chesnel był jak rażony gromem. Gdyby nie siła jego poświęcenia, byłby runął pod tym ciosem. Dwa strumienie łez popłynęły z jego oczu, o których możnaby mniemać że wyschły. Na kilka chwil stał się jak dziecko. Przez jakiś czas był oszalały, jak człowiek, któryby ujrzał, iż jego dom płonie i dostrzegł przez okno płonącą kolebkę z dziećmi, włoski ich syczące w ogniu. Stanął na równe nogi, zdawało się że urósł, podniósł sędziwe ręce, czyniąc niemi rozpaczliwe i oszalałe gesty.
— Niechaj ojciec twój umrze, nie dowiedziawszy się o niczem, młodzieńcze! Dość że jesteś fałszerzem, nie bądź ojcobójcą! Uciekać? Nie, skazaliby cię zaocznie. Nieszczęsne dziecko, czemuś nie podrobił mojego podpisu? Ja byłbym zapłacił, nie zaniósłbym obligu do prokuratora! Nic już nie mogę teraz. Zagnałeś mnie w ostatni kąt piekła. Du Croisier! Co począć? co czynić? Gdybyś był zabił kogo, to można jeszcze usprawiedliwić, ale fałszerstwo! fałszerstwo! I ten czas, ten czas ucieka, rzekł ukazując groźnym gestem stary zegar. Trzeba teraz fałszywego paszportu; zbrodnia pociąga za sobą zbrodnię. Trzeba... dodał po chwili, trzeba przedewszystkiem ocalić d‘Esgrignonów.
— Ależ, wykrzyknął Wikturnjan, te pieniądze są jeszcze u pani de Maufrigneuse.
— A! wykrzyknął Chesnel. Jest tedy jakaś nadzieja, bardzo słaba: czy zdołamy rozczulić du Croisiera, kupić go? Dostanie, jeżeli będzie chciał, wszystkie dobra d‘Esgrignonów. Idę tam, obudzę go, ofiaruję mu wszystko. Zresztą to nie ty popełniłeś fałszerstwo, to ja. Pójdę na galery, przekroczyłem już wiek galer, będą mnie mogli tylko wsadzić do więzienia.
— Ale ja sam wypełniłem tekst przekazu, rzekł Wikturnjan, nie dziwiąc się temu obłąkanemu poświęceniu.
— Głupcze!... Przepraszam pana hrabiego. Trzeba było dać wypełnić Józefowi, wykrzyknął stary rejent wściekły. To poczciwy chłopak, wszystko skrupiłoby się na nim. Wszystko skończone, świat się wali, dodał starzec siadając wyczerpany. Du Croisier to tygrys, strzeżmy się go obudzić. Która godzina? Gdzie przekaz? W Paryżu możnaby go wykupić u Kellerów, zgodziliby się. Och, w takiej sprawie wszystko jest niebezpieczne, jeden fałszywy krok może nas zgubić. W każdym razie trzeba pieniędzy. No, nikt nie wie, ze pan tu jesteś, będziesz siedział w piwnicy jeżeli będzie trzeba. Ja jadę do Paryża, pędzę, słyszę nadchodzącą pocztę z Brest.
W tej chwili starzec odzyskał swoją młodość, zwinność, siłę: spakował tobołek, wziął pieniądze, położył sześciofuntowy bochen chleba w pokoiku i zamknął tam swego przybranego syna.
— Nie rób pan hałasu, rzekł, zostań tu aż do mego powrotu, nie świeć światła w nocy, w przeciwnym razie pójdziesz na galery! Rozumiesz mnie, panie hrabio? tak, na galery, gdyby, w miasteczku takiem jak nasze, ktokolwiek wiedział że tu jesteś.
Następnie Chesnel wyszedł z domu, nakazawszy gospodyni aby mówiła że jest chory, aby nie przyjmowała nikogo, odprawiła wszystkich i odkładała na pojutrze wszelkie sprawy. Udał się aby obrobić pocztmajstra, opowiedział mu cały romans, rozwinął talent romansopisarza; uzyskał, w razie gdyby było miejsce, to, że pozwoli wsiąść bez paszpotru i zachowa w tajemnicy ten nagły wyjazd. Szczęściem poczta nadeszła próżna.
Przybywszy do Paryża nazajutrz nocą, rejent był już o dziesiątej rano u Kellerów; dowiedział się, że nieszczęsny przekaz wrócił od trzech dni do du Croisiera. Wywiadując się o wszystko, stary nie zdradził się wszakże w niczem. Zanim pożegnał bankierów, spytał, czy, za zwrotem pieniędzy, nie mogliby wydobyć z powrotem tego aktu. Franciszek Keller odpowiedział, iż dokument ten należy do du Croisiera, i wyłącznie on może go zatrzymać lub odesłać. Zrozpaczony starzec udał się do księżnej. O tej godzinie pani de Maufrigneuse nic przyjmowała nikogo. Chesnel czuł wartość czasu, usiadł w przedpokoju, napisał kilka słów i zdołał je przesłać pani de Maufrigneuse, pozyskawszy, oszołomiwszy, przekupiwszy, zgwałciwszy służbę najzuchwalszą i najbardziej nieprzystępną w świecie. Księżna, mimo iż jeszcze w łóżku, przyjęła, ku wielkiemu zdumieniu całego domu, w swojej sypialni starca w czarnych pludrach, grubych pończochach, trzewikach ze sprzączkami.
— O co chodzi, proszę pana, rzekła przybierając uroczą pozę; czego chce odemnie ten niewdzięcznik?
— O to, mościa księżno, wykrzyknął poczciwiec, że tu u pani jest naszych sto tysięcy talarów.
— Tak, odparła. Co znaczy?...
— Ta suma jest owocem fałszerstwa, które nas zawiedzie na galery, a które popełniliśmy przez miłość dla pani. W jaki sposób pani nie odgadła tego, pani, taka rozumna? Zamiast dokuczać chłopcu, powinna go pani była wziąć na spytki i ocalić go, wstrzymując w porę. Teraz dalby Bóg, aby nieszczęście nie było bez ratunku! Będziemy potrzebowali całego pani wpływu u króla.
Na pierwsze słowa, które wyjaśniły jej całą sprawę, księżna, zawstydzona że źle oceniła tak namiętnego kochanka, zlękła się aby jej nie posądzono o wspólnictwo. Pragnąc corychlej udowodnić że pieniądze są nietknięte, zapomniała o wszelkich względach, nie liczyła zresztą rejenta za mężczyznę: zrzuciła gwałtownym ruchem edredon, pobiegła do biurka przelatując koło rejenta niby jeden z owych aniołów paradujących na winietach Lamartina, i wróciła zawstydzona do łóżka, wręczywszy Chesnelowi sto tysięcy talarów.
— Jesteś pani aniołem, rzekł. (Miała być aniołem dla całego świata!) Ale to nie wszystko, dodał rejent, liczę na pani pomoc, musisz nas pani ocalić.
— Ocalić was! dokonam tego lub zginę. Trzeba bardzo kochać, aby się nie cofnąć przed zbrodnią. Dla którejż kobiety uczyniono coś podobnego? Biedne dziecko! Idź, nie trać czasu, drogi panie Chesnel. Licz na mnie jak na siebie samego.
— — Mościa księżno! mościa księżno!
Stary rejent mógł wyrzec tylko tyle, tak był wzruszony. Płakał, miał ochotę tańczyć, ale zląkł się aby nie oszalał, powstrzymał się.
— My we dwoje ocalimy go, rzekł odchodząc.
Chesnel udał się natychmiast do Józefa; stary sługa otworzył mu biurko i stół, gdzie były papiery młodego hrabiego; znalazło się tam szczęśliwie kilka listów du Crosiera i Kellerów, które mogły być użyteczne. Poczem zajął miejsce w dyliżansie, który odchodził natychmiast. Opłacił pocztyljonów tak, że ciężka landara pędziła jak ekstrapoczta, trafił bowiem na dwóch po drożnych, którzy spieszyli się niemniej od niego i zgodzili się nie robić popasów. Drogę odbyli błyskawicznie. Po trzech dniach nieobecności rejent znalazł się na ulicy du Bercail. Mimo że była jedenasta wieczór, było zapóźno. Chesnel spostrzegł żandarmów przy bramie, kiedy zaś wszedł w próg, ujrzał na podwórzu młodego hrabiego aresztowanego. To pewna, iż gdyby miał siłę, byłby zabił wszystkich sądowników i żołnierzy, ale mógł się tylko rzucić na szyję Wikturnjana.
— Jeżeli mi się nie uda zdusić tej sprawy, będziesz się musiał zabić, zanim wygotują akt oskarżenia, szepnął mu do ucha.
Wikturnjan był tak otępiały, że spojrzał na rejenta nie rozumiejąc.
— Zabić się? powtórzył.
— Tak! Gdybyś nie miał odwagi, moje dziecko, licz na mnie, rzekł Chesnel ściskając mu dłoń.
Mimo boleści, jaką mu sprawiał ten widok, stał na drżących nogach, patrząc jak dziecię jego serca, hrabia d‘Esgrignon, dziedzic tego wielkiego domu, idzie pod eskortą żandarmów, między miejscowym komisarzem policji, sędzią pokoju i wożnych trybunału. Starzec odzyskał wolę i przytomność umysłu dopiero wówczas gdy orszak ten znikł, kiedy nie słyszał już odgłosu kroków i kiedy znów zapanowało milczenie.
— Dostanie pan kataru, proszę pana, rzekła Brygida.
— Idź do djabla! wykrzyknął rejent zrozpaczony.
Brygida, która nie słyszała nic podobnego od dwudziestu dziewięciu lat które służyła u Chesnela, upuściła świecę; ale pan, nie zwracając uwagi na jej przestrach, nie słysząc jej krzyku, zaczął biec w stronę Val-Noble.
— Oszalał, rzekła sobie. Jest z czego, ani gadania. Ale gdzie on leci? nie sposób go dogonić. Co on chce robić? czyżby pobiegł się utopić?
Brygida obudziła pierwszego dependenta, i posłała go aby miał oko na rzekę, która nabrała smutnej sławy od czasu samobójstwa młodego człowieka[16] pełnego przyszłości, oraz niedawnej śmierci młodej dziewczyny. Chesnel pobiegł do du Croisiera. Tam tylko była jeszcze jakaś nadzieja: fałszerstwa można dochodzić jedynie na prywatną skargę. Gdyby du Croisier się zgodził, można było jeszcze wycofać skargę jako nieporozumienie. Chesnel miał jeszcze nadzieję kupić tego człowieka.
Tego wieczora zeszło się u państwa du Crosier o wiele więcej osób niż zwykle. Mimo że ta sprawa stanowiła tajemnicę między prezydentem trybunału, panem du Ronceret, panem Sauvager zastępcą prokuratora, oraz panem de Coudrai byłym archiwarjuszem hipotecznym spensjonowanym za to że głosował przeciw rządowi, panie du Ronceret i du Coudrai zwierzyły sekret paru przyjaciółkom. Nowina obiegła tedy owo wpół-szlacheckie wpół-mieszczańskie towarzystwo, które się schodziło u p. du Croisier. Każdy czuł doniosłość sprawy i nie śmiał o niej mówić otwarcie. Przywiązanie pani du Croisier do arystokracji było zresztą tak znane, że zaledwie ośmielono się szeptać coś o nieszczęściu jakie spadło na d‘Esgrignonów, pytając zarazem wyjaśnień. Głównie zainteresowani wstrzymali się z rozmową o tem do chwili w której pani du Croisiei udawała się do sypialni, gdzie zdała od oczu męża dopełniała powinności religijnych.
W chwili gdy pani domu znikła, stronnicy du Croisiera, którzy znali tajemnicę i plany tego wielkiego przemysłowca, policzyli się: ujrzeli jeszcze w salonie osoby, które, z racji swoich przekonań albo interesów, mogły być podejrzane; grali tedy dalej. Około wpół do dwunastej, zostali już tylko sami swoi, p. Sauvager, p. Camuzot[17] sędzia śledczy i jego żona, państwo du Ronceret, syn ich Fabjan, państwo du Coudrai, Józef Blondet starszy syn starego sędziego, ogółem dziesięć osób.
Opowiadają, iż Talleyrand, pewnej nieszczęsnej nocy, o trzeciej nad ranem, grając u księżnej de Luynes, przerwał grę, położył zegarek na stole, i spytał graczy, czy książę Kondeusz ma jakie dziecko oprócz księcia d‘Enghien.
— Czemu pyta pan o rzecz, którą wiesz tak dobrze? odparła pani de Luynes.
— Temu iż, jeżeli książę nie ma innego dziecka, dom Kondeuszów się skończył.
Po chwili milczenia podjęto grę. Podobny gest uczynił prezydent du Ronceret, czy to że znal ten rys historji współczesnej, czy że, w przejawach życia politycznego, małe umysły podobne są do wielkich. Spojrzał na zegarek i rzekł przerywając bostona:
— W tej chwili aresztują hrabiego d‘Esgrignon i ten tak pyszny dom shańbiony jest na zawsze.
— Nakryliście tedy chłopaka? wykrzyknął radośnie du Coudrai.
Wszyscy obecni, z wyjątkiem prezydenta, podprokuratora i du Croisiera, okazali nagle zdziwienie.
— Przed chwilą uwięziono go w domu Chesnela, gdzie był ukryty, rzekł podprokurator przybierając minę człowieka zdolnego a niedocenionego, który powinienby być ministrem policji.
Ten p. Sauvager, podprokurator, był to młodzieniec dwudziestopięcioletni, wysoki i chudy, o ściągłej oliwkowej twarzy, czarnych i kędzierzawych włosach, o zapadłych oczach, okolonych od dołu szeroką ciemną obwódką, którą zamykały od góry ciemne i pomarszczone powieki. Miał nos drapieżnego ptaka, zaciśnięte usta, policzki wycieńczone od pracy i zapadłe od ambicji. Przedstawiał typ jednej z owych figur węszących za okazją, gotowych do wszystkiego byle wypłynąć, ale w granicach tego co możliwe i w formach legalności. Urzędowa mina dobrze godziła się z jego obleśną swadą. Tajemnicę kryjówki młodego hrabiego zdradził mu następca Chesnela, on zaś starał się przypisać to swojej przenikliwości. Nowiną tą zdawał się żywo zdziwiony p. Camusot, sędzia śledczy, który, na żądanie Sauvagera, wygotował tak szybko wykonany nakaz uwięzienia. Camusot był to człowiek około trzydziestki, mały, już otyły, blondyn, nalany, o bladej cerze, jak wszyscy prawie urzędnicy trawiący życie w biurze lub kancelarji. Miał małe, jasno-żółte oczki, w których przebija podejrzliwość, uchodząca za spryt.
Pani Camusot spojrzała na męża jakby chcąc rzec: „Nie mówiłam?“
— Zatem będzie z tego sprawa? spytał sędzia śledczy.
— Czyżbyś pan wątpił? odparł du Coudrai. Wszystko skończone, skoro mamy w ręku hrabiego.
— Jest sąd przysięgłych, rzekł Camusot. Dla tej sprawy, p. prefekt potrafi go złożyć w ten sposób, aby, po wykluczeniach zarządzonych przez trybunał i żądanych przez oskarżonego, zostały jedynie same osoby życzliwe uniewinnieniu. — Jabym był zdania, aby się ugodzić, rzekł zwracając się do du Croisiera.
— Ugodzić! rzekł prezydent, ależ sprawa jest już w toku.
— Uniewinniony czy skazany, hrabia d‘Esgrignon zawsze zostanie shańbiony, rzekł podprokurator.
— Ja jestem stroną cywilną, rzekł du Croisier; wezmę sobie Dupina starszego. Zobaczymy, jak d‘Esgrignonowie wydrą się z jego szponów.
— Potrafią się bronić i znaleźć adwokata w Paryżu, postawią przeciw wam Berryera, rzekła pani Camusot. Trafi kosa na kamień.
Du Croisier, p. Sauvager i prezydent du Ronceret spojrzeli na sędziego śledczego, tknięci jednaką myślą. Ton i sposób, w jaki młoda kobieta rzuciła swoje przysłowie w twarz ośmiu osobom spiskującym na zgubę domu d‘Esgrignon, sprawiły na nich wrażenie, które każda z nich ukryła, jak umieją ukrywać takie rzeczy mieszkańcy prowincji, nawykli wskutek ustawicznego stykania się z sobą do mniszej przebiegłości. Pani Camusot zauważyła zmianę twarzy, które oblekły się jakgdyby w maskę, skoro tylko zwietrzono prawdopodobną opozycję sędziego. Widząc iż mąż zrozumiał jej myśl, zapragnęła zbadać głębię tych nienawiści i odgadnąć jaką przynętą pozyskał du Croisier podprokuratora, iż działał tak pospiesznie i tak sprzecznie z widokami władzy.
— W każdym razie, rzekła, jeżeli przyjadą w tej sprawie z Paryża wielcy adwokaci, możemy się spodziewać bardzo interesującego procesu; ale rzecz sama utonie między sądem a apelacją. To pewna, że rząd zrobi pocichu wszystko co będzie mógł, aby ocalić chłopca spokrewnionego z wielkiemi rodami i cieszącego się łaską pani de Maufrigneuse. Nie sądzę tedy, abyśmy mieli skandal w Landerneau.
— Co też pani opowiada! rzekł surowo prezydent. Czy pani sądzi, że trybunał, który przeprowadzi śledztwo i osądzi sprawę w pierwszej instancji, byłby zdolny ulec jakimś postronnym względom?
— Fakta dowodzą czegoś przeciwnego, rzekła zło śliwie zerkając na substytuta i na prezydenta, którzy zmierzyli ją zimnem spojrzeniem.
— Niech pani się wytłómaczy, rzekł podprokurator. Mówi pani tak, jakgdybyśmy nie spełnili naszego obowiązku.
— Babskie gadanie nie ma żadnej wagi, rzekł Camusot.
— Ale słowa pana prezydenta czy nie przesądziły kwestji, która zależy od śledztwa? odparła: otóż śledźtwo dopiero ma się zacząć, a trybunał nie wydał jeszcze wyroku.
— Nie jesteśmy w trybunale, odparł cierpko podprokurator; a zresztą my wiemy to wszystko.
— Prokurator nie wie jeszcze nic, odparła spoglądając nań z ironją. Wróci w te pędy z Izby posłów. Narządził mu pan robotę, z pewnością sam zechce zabrać głos.
Podprokurator zmarszczył gęste brwi, na czole jego zarysowały się spóźnione skrupuły. Nastało głębokie milczenie, w czasie którego słychać było jedynie rzucanie i zbieranie kart. Państwo Camusot, czując chłód z jakim się do nich wszyscy odnoszą, wyszli aby pozwolić spiskowcom rajcować dowoli.
— Mój drogi, rzekła na ulicy pani Camusot do męża, nadtoś się pospieszył. Poco budzić w tych ludziach podejrzenie, że nie wchodzisz w ich plany? Wypłatają ci jeszcze figla.
— Co mogą mi zrobić? jestem jedynym sędzią śledczym.
W tej chwili para natknęła się na Chesnela. Stary rejent poznał sędziego śledczego. Z bystrością ludzi, którzy zęby zjedli ta takich sprawach, zrozumiał, że losy domu d‘Esgrignon są w rękach tego człowieka.
— Panie sędzio, wykrzyknął poczciwiec, będziemy pana bardzo potrzebowali. Chcę panu powiedzieć tylko słowo. — Daruje mi pani, rzekł do sędziny, porywając jej męża.
Jako dobry spiskowiec, pani Camusot spoglądała z ukosa w stronę domu du Croisiera, aby przerwać to sam na sam w razie gdyby ktoś stamtąd wyszedł; ale odgadła trafnie, że wrogowie będą zajęci omawianiem przypuszczeń jakiemi zmąciła ich plany. Chesnel pociągnął sędziego w ciemny kąt pod murem i nachylił się do jego ucha.
— Łaska księżnej de Maufrigneuse, książąt de Cadignan, de Navarreins, de Lenoncourt, ministra sprawiedliwości, kanclerza, króla, wszystko pan będzie miał, jeżeli zechcesz bronić domu d‘Esgrignonów, rzekł. Wracam z Paryża, wiedziałem o wszystkiem, popędziłem aby wszystko wyjaśnić u Dworu. Liczymy na pana, ja dochowam tajemnicy. Jeżeli pan będziesz wrogiem, jutro wracam do Paryża i składam na ręce Jego Wysokości wspartą na uzasadnionem podejrzeniu skargę przeciw trybunałowi z którego niewątpliwie wielu członków było dziś wieczór u du Croisiera, piło tam, jadło, sprzecznie z prawem, będąc zresztą jego przyjaciółmi.
Chesnel byłby ściągnął na pomoc samego Boga Ojca, gdyby miał moc potemu; zostawił sędziego nie czekając na odpowiedź i pomknął jak jeleń ku domowi du Croisiera. Przyciśnięty przez żonę aby jej powtórzył słowa Chesnela, sędzia spełnił jej życzenie i usłyszał owo: „A co, czy nie miałam racji, mój drogi?“ które kobiety mówią także wówczas gdy nie mają racji, ale wówczas mniej łagodnie. W drodze do domu, Camusot uznał rozum swojej żony oraz szczęście posiadania ta kiego skarbu, które to wyznanie zgotowało zapewne szczęśliwą noc parze małżonków.
Chesnel spotkał grupę swoich wrogów, którzy wychodzili od du Croisiera, i zląkł się że ten już się położył. Byłoby to nieszczęściem, sprawa bowiem wymagała pospiechu.
— Otwórzcie, w imieniu króla! krzyknął na służącego, który właśnie zamknął bramę.
Dopiero-co powołał się na króla wobec ambitnego prowincjonalnego sędziego, miał to słowo jeszcze na ustach, nie wiedział co mówi, szalał. Otworzono. Rejent wpadł jak piorun do przedpokoju.
— Mój chłopcze, rzekł do służącego, sto talarów dla ciebie jeżeli możesz obudzić panią du Croisier i wywołać ją do mnie natychmiast. Powiedz co tylko zechcesz.
Chesnel odzyskał spokój i chłód, otwierając drzwi wspaniałego salonu, po którym du Croiser przechadzał się wielkiemi krokami. Ci dwaj ludzie zmierzyli się przez chwilę spojrzeniem, które miało głębię dwudziestu lat nienawiści i walki. Jeden trzymał stopę na sercu domu d‘Esgrignonów, drugi przybywał z siłą lwa aby mu go wydrzeć.
— Panie, rzekł Chesnel, jestem jego uniżonym sługą. Czy pan wniósł skargę?
— Tak.
— Kiedy?
— Wczoraj.
— Czy nie wydano żadnego innego aktu prócz nakazu aresztu?
— Tak sądzę, odparł du Croisier.
— Przychodzę się układać.
Sąd już wkroczył, oskarżenie publiczne pójdzie swoim torem, nic nie może go wstrzymać.
— Nie zajmujmy się tem; jestem na pańskie rozkazy, u stóp pańskich.
Stary Chesnel upadł na kolana, i wyciągnął błagalne ręce do du Croisiera. Czego pan żąda? Chcesz naszych dóbr, naszego zamku? Weź wszystko, cofnij skargę, zostaw nam tylko życie i honor. Poza wszystkiem co ofiaruję, zostanę pańskim sługą, będziesz mną mógł rozporządzać.
Du Croisier zostawił starca na kolanach, sam usiadł w fotelu.
— Pan nie jesteś mściwy, jesteś dobry, nic masz do nas tyle uraz, aby się nie zgodzić na układy, rzekł starzec. Przed świtem młodzieniec byłby wolny.
— Całe miasto wie o aresztowaniu, rzekł du Croisier, który sycił się zemstą. To wielkie nieszczęście; ale póki nie ma sądów ani dowodów, ułożymy jeszcze wszystko.
Du Croisier zastanawiał się; Chesnel sądził, że on waży swój interes; miał nadzieję, że pochwyci wroga zapomocą tej wielkiej sprężyny ludzkich uczynków. W tej stanowczej chwili ukazała się pani du Croisier.
— Pójdź, pani, pomóż mi zmiękczyć męża, rzekł Chesnel wciąż na kolanach.
Pani du Croisier podniosła starca okazując najgłębsze zdumienie. Chesnel opowiedział rzecz. Kiedy szlachetna córka sług książąt d‘Alençon dowiedziała się o co chodzi, zwróciła się ze łzami w oczach do du Crosiera.
— Mężu, ty możesz się wahać? D‘Esgrignonowie, honor prowincji! rzekła.
— Właśnie tu o to chodzi, wykrzyknął du Croisier wstając i zaczynając na nowo gorączkowo się przechadzać.
— O cóż tu chodzi? rzekł Chesnel zdumiony.
— Panie Chesnel, tu idzie o Francję! chodzi o kraj, chodzi o lud, chodzi o to aby nauczyć waszych panków, że istnieje sprawiedliwość, prawo, mieszczaństwo, drobna szlachta, która warta jest tyle co oni i która ich trzyma w garści! Nie tratuje się dziesięciu pól zboża dla jednego zajęcia, nie wnosi się hańby w rodziny uwodząc biedne dziewczęta, nie wolno jest gardzić ludźmi wartemi tyleż co oni, nie można z nich sobie drwić przez dziesięć lat! Takie fakty rosną, tworzą lawiny, a te lawiny spadają, miażdżą, grzebią panów szlachciców. Chcecie powrotu dawnych przywilejów, chcecie pi zedrzeć układ społeczny, ten pakt w którym spisane są nasze prawa...
— Cóż dalej? rzekł Chesnel.
— Czyż to nie jest świętem posłannictwem oświecać lud? wykrzyknął du Croisier. Otworzy oczy na moralność waszego stronnictwa, kiedy ujrzy, że szlachta tak samo jak Bartek i Maciek idą na galery. Powiedzą sobie, że biedacy umiejący się szanować, więcej są warci od magnatów którzy się hańbią. Kryminał jest dla wszystkich. Ja jestem tu obrońcą ludu, przyjacielem praw. Sami pchnęliście mnie w objęcia ludu na dwa zawody, raz odtrącając powinowactwo ze mną, drugi raz wyłączając mnie ze swego towarzystwa. Zbieracie to, coście posiali.
Ten początek przeraził Chesnela zarówno jak panią du Croisier. Charakter męża ukazywał się jej w straszliwem świetle; był to błysk, który objaśnił jej nietylko przeszłość ale i przyszłość. Zdawało się niepodobieństwem przywieść do kapitulacji tego kolosa; ale Chesnel nie cofnął się przed niepodobieństwem.
— Jakto, mężu, nie przebaczyłbyś? nie jesteś tedy chrześcijaninem? rzekła pani du Croisier.
— Przebaczam tak, jak przebacza Bóg: z warunkami.
— Co za warunki? rzekł Chesnel, widząc promyk nadziei.
— Zbliżają się wybory, chcę głosów któremi rozporządzacie.
— Będzie je pan miał, rzekł Chesnel.
— Chcę, ciągnął du Croisier, być wraz z żoną przyjmowanym, na poufałej stopie, co wieczór, serdecznie (napozór przynajmniej) przez margrabiego d‘Esgrignon i jego bliskich.
— Nie wiem, jak go do tego skłonimy, ale stanie się.
— Chcę zabezpieczenia w wysokości czterysta tysięcy franków opartego na piśmiennej ugodzie w tej sprawie, aby mieć zawsze armatę wymierzoną w wasze serce.
— Zgadzamy się, rzekł Chesnel nie zdradzając jeszcze że ma przy sobie trzysta tysięcy franków: ale będzie ono złożone do rąk osoby trzeciej i zwrócone rodzinie po pańskim wyborze i spłaceniu sumy.
— Nie, ale po zamęściu mojej stryjecznej wnuczki, panny Duval, która będzie może kiedyś miała cztery miliony. Tę młodą osobę uznam w intercyzie spadkobierczynią moją i mojej żony, i wyswatasz ją pan swemu hrabiczowi.
— Nigdy! rzekł Chesnel.
— Nigdy? odparł du Croisier upojony swoim tryumfem. Dobranoc.
— Ja głupiec, powiedział sobie Chesnel, czemum się cofnął przed kłamstwem wobec takiego człowieka?
Du Croisier odszedł, rad że wszystko może unicestwić w imię swojej obrażonej dumy, nasyciwszy się upokorzeniem Chesnela, zważywszy w ręku losy pysznego domu w którym streszczała się arystokracja całej prowincji, oraz wycisnąwszy ślad swej nogi na piersi d‘Esgrignonów. Udał się do swego pokoju, zostawiając żonę z Chesnelem. W upojeniu swojem nie widział żadnej zapory do zwycięstwa; święcie wierzył, że sto tysięcy talarów zostały strwonione; aby je uzyskać, d‘Esgrignonowie musieliby sprzedać albo obdłużyć swoje dobra; sąd kryminalny był w jego oczach nieunikniony.
Sprawy o fałszerstwo zawsze można ułożyć, o ile się zwróci wyłudzoną kwotę. Ofiary tej zbrodni są to zazwyczaj ludzie bogaci, którym nie zależy na tem aby stać się przyczyną hańby nieopatrznego człowieka. Ale du Croisier nie chciał się wyrzec swoich praw chyba za dobrą cenę. Położył się tedy, rozmyślając o wspaniałem ziszczeniu swoich nadziei, czy to przez wyrok sądu, czy to przez to małżeństwo; rozkoszował się słysząc głos Chesnela, lamentującego wraz z panią du Croisier. Głęboko religijna i katoliczka, rojalistka i przywiązana do szlachty, pani du Croisier podzielała uczucia Chesnela dla domu d‘Esgrignon. Toteż cierpiała okrutnie we wszystkich swoich uczuciach. Ta prawa rojalistka posłyszała wycie liberalizmu, który, zdaniem jej spowiednika, czyhał na zgubę katolicyzmu. Dla niej, lewica to był rok 1793 z rozruchami i gilotyną.
— Coby rzekł pani wuj, ten święty który nas słucha? wykrzyknął Chesnel.
Pani du Croisier odpowiedziała jedynie łzami które spływały jej po licach.
— Stałaś się już pani przyczyną śmierci biednego chłopca i wieczystej żałoby jego matki, podjął Chesnel widząc jak celnie trafia i gotów bić w to serce aż do ostatka byle ocalić Wikturnjana, czy chcesz zamordować pannę Armandę, która nie przeżyłaby ani o tydzień hańby swego domu? Czy chcesz zamordować biednego Chesnela, swego dawnego rejenta, który zabije młodego hrabiego w więzieniu zanim go posadzą na ławie oskarżonych, a potem zabije się sam aby nie iść pod sąd jako morderca?
— Dosyć już, dosyć, drogi panie! Jestem gotowa na wszystko, aby stłumić podobną sprawę, ale znam mego męża do gruntu dopiero od kilku chwil... Panu mogę to wyznać! niema ratunku.
— A gdyby był? rzekł Chesnel.
— Dałabym połowę krwi aby był, odparła kończąc swą myśl gestem, w którym malowało się pragnienie zwycięstwa.
Podobny do pierwszego konsula, który, bity pod Marengo aż do piątej wieczór, o szóstej osiągnął zwycięstwo dzięki rozpaczliwemu atakowi Desaixa i wściekłej szarży Kellermanna, Chesnel dojrzał widoki tryumfu wśród ruin. Trzeba było być Chesnelem, trzeba było być starym rejentem, starym intendentem, pisarkiem u starego Sorbier, trzeba było nagłego jasnowidzenia rozpaczy, aby być równie wielkim jak Napoleon, nawet większym: ta bitwa to nie było Marengo, ale Waterloo, a Chesnel chciał pobić Prusaków widząc ich pułki.
— Pani, ty której interesy prowadziłem przez dwadzieścia lat, ty chluba mieszczaństwa tej prowincji, jak d‘Esgrignonowie są chlubą szlachty, wiedz że obecnie od ciebie tylko zależy ocalenie tego domu. Teraz odpowiedz pani: czy pozwolisz zniesławić cienie swego stryja, d‘Esgrignonów, biednego Chesnela? Czy chcesz zabić pannę Armandę, która płacze? Czy chcesz okupić swoje winy, sprawiając radość swoim przodkom, intendentom książąt d’Alençon, pocieszając cienie naszego drogiego księdza, który, gdyby mógł wstać z trumny, nakazałby ci uczynić to, o co ja cię błagam na kolanach?
— Co takiego? wykrzyknęła pani du Croisier.
— A więc, oto sto tysięcy talarów, rzekł wyjmując z kieszeni banknoty. Przyjmij je pani, wszystko będzie skończone.
— Jeżeli chodzi tylko o to, odparła, i jeżeli nie może stąd wyniknąć nic złego dla mego męża...
— Tylko dobre, rzekł Chesnel. Oszczędza mu pani wiekuistych mąk piekła za cenę lekkiego zawodu tu na ziemi.
— Nie skompromituje go to? spytała patrząc na Chesnela.
W tej chwili Chesnel czytał w duszy biednej kobiety. Pani du Croisier wahała się między dwiema religjami, między nakazami jakie Kościół wytyczył małżonce, a obowiązkiem względem tronu i ołtarza. Postępowanie męża uważała za naganne, a nie śmiała go zganić; chciała ocalić d‘Esgrignonów, a nie chciała nic uczynić przeciw interesom męża.
— W niczem, rzekł Chesnel, twój stary rejent przysięga na świętą Ewangelję...
Chesnel nie mógł już nic ofiarować domowi d‘Esgrignon prócz swego zbawienia; naraził je, popełniając straszliwe kłamstwo: ale trzeba było oszukać panią du Croisier lub zginąć. Natychmiast sam ułożył i podyktował pani du Croisier kwit na sto tysięcy talarów datowany na pięć dni przed nieszczęsnym wekslem, w porze kiedy — jak to sobie przypomniał — du Croisier wydalił się z domu, udając się do majątku żony dla jakichś meljoracji.
— Przysięga mi pani, rzekł Chesnel kiedy pani du Croisier przyjęła sto tysięcy talarów, on zaś sam miał w ręku akt, oświadczyć przed sędzią śledczym, żeś pani otrzymała tę sumę w pomienionym dniu?
— Czy to nie będzie kłamstwo?
— W świętym celu.
— Nie mogłabym go popełnić nie poradziwszy się mego spowiednika, księdza Couturier.
— Więc dobrze, rzekł Chesnel, w całej sprawie niech się pani kieruje tylko jego radą.
— Przyrzekam to panu.
— Niech pani nie oddaje panu du Croisier tej sumy aż po przesłuchaniu sędziego śledczego.
— Tak, rzekła. Ach, oby mi Bóg użyczył siły do stawienia się przed sprawiedliwością ludzką poto aby głosić kłamstwo!
Ucałowawszy rękę pani du Croisier, Chesnel wyprostował się majestatycznie jak owi prorocy malowani przez Rafaela w Watykanie.
— Dusza twego stryja drży z radości, zmyłaś pani na zawsze ten błąd, iż zaślubiłaś nieprzyjaciela tronu i ołtarza.
Słowa te żywo wstrząsnęły trwożliwą duszę pani du Croisier. Chesnel pomyślał natychmiast o tem aby sobie zapewnić księdza Couturier, spowiednika pani du Croisier. Wiedział jak uparcie ludzie nabożni walczą o tryumf swoich idej, skoro raz wystąpią jako szermierze stronnictwa; chciał tedy jak najrychlej wciągnąć Kościół do tej walki przeciągając go na swoją stronę. Pospieszył do Esgrignonów, obudził pannę Armandę, opowiedział jej przebieg tej nocy i pchnął ją do konsystorza aby sprowadzić samego prałata na pole bitwy.
— Mój Boże, tyś powinien ocalić dom d‘Esgrigno nów! wykrzyknął Chesnel wracając wolnym krokiem do domu. Sprawa schodzi obecnie na teren sądowy. Jesteśmy w obliczu ludzi, którzy mają namiętności i interesy, możemy wszystko uzyskać. Ten du Croisier skorzystał z nieobecności prokuratora, który jest nasz, ale który, od otwarcia Sejmu, przebywa w Paryżu o oni takiego zrobili aby opanować podprokuratora tak iż uwzględnił skargę, nie poradziwszy się swego zwierzchnika? Jutro rano trzeba będzie przeniknąć tę tajemnicę, zbadać grunt; być może iż, pochwyciwszy nici tego wątku, wrócę do Paryża aby poruszyć najwyższe wpływy ręką pani de Maufrigneuse.
Takie były refleksje starego biednego atlety, który widział rzeczy trafnie, i który położył się wpół martwy pod brzemieniem tylu wzruszeń i tylu niedoli. Mimo to, nim zasnął, przeszedł w myśli urzędników składających trybunał; bystrym rzutem oka, starał się przemknąć ich tajemne ambicje, aby rozpatrzyć jakie są widoki w tej walce i w jaki sposób możnaby na nich wpłynąć. Jeżeli ujmiemy w zwięzłej formie ten rachunek sumień dokonany przez Chesnela, odtworzy nam on może obraz sądownictwa na prowincji.
Sędziowie i prokuratorzy, zmuszeni zaczynać karjerę na prowincji, gdzie się dławią ambicje sądownicze, wszyscy marzą w początkach o Paryżu, wszyscy chcieliby zabłysnąć na tej rozległej scenie, kędy się robi wielka polityka, gdzie sądownictwo splata się z najżywotniejszemi sprawami społecznemi. Ale ten raj sądowniczy otwiera się dla niewielu wybranych; dziewięć dziesiątych musi wcześniej lub później pogodzie się na zawsze z prowincją.
Tak więc, każdy zwykły czy apelacyjny sąd na prowincji przedstawia dwa bardzo wyraźne stronnictwa: obóz ambicji znużonych wyczekiwaniem, zaspokojonych ogromnym szacunkiem jakim na prowincji cieszy się stan sędziowski, lub też uśpionych gnuśnem życiem; z drugiej strony obóz młodych ludzi oraz prawdziwych talentów, w których żądza karjery, nie stępiona żadnym zawodem, wciąż podsycana żądzą wydobycia się na wierzch, stwarza jakby fanatyzm w wykonywaniu swego kapłaństwa.
W tej epoce rojalizm podsycał młodych sądowników przeciw wrogom Burbonów. Najskromniejszy podprokurator marzył o wielkich sprawach, wzdychał do jakiegoś procesu politycznego, z tych które ujawniają gorliwość, ściągają uwagę ministerjum i dają awans poplecznikom króla. Któż w sądownictwie nie zazdrościł trybunałowi, w którego obrębie wybuchnął jakiś spisek bonapartowski? Któż nie pragnął jakiegoś Carona, Bertona, jakiegoś buntu w armji? Te palące ambicje, podsycane namiętną walką stronnictw, wsparte na racji Stanu i na potrzebie zmonarchizowania Francji, były bystre, przewidujące; dozorowały, szpiegowały ludność i pchały ją na drogę posłuszeństwa, z której nie powinna schodzić. Sądownictwo, sfanatyzowane rojalizmem, naprawiało wówczas błędy dawnych Parlamentów i kroczyło, zbyt ostentacyjnie może, ręka w rękę z religją. Było ono wówczas bardziej gorliwe niż zręczne, mniej grzeszyło machjawelizmem niż szczerością swoich poglądów, które okazały się wrogie ogólnym interesom kraju, próbując go ubezpieczyć od wszelkich rewolucji. Ale, brane jako całość, sądownictwo zawierało jeszcze zbyt wiele żywiołów mieszczańskich, jeszcze było zanadto dostępne niskim zakusom liberalizmu, miało stać się prędzej czy później konstytucyjnem i przejść na stronę mieszczaństwa w dniu walki. W tem wielkiem ciele, podobnie jak we władzach politycznych, było wiele obłudy, lub aby rzec lepiej, duch naśladownictwa każący Francji wciąż wzorować się na Dworze i oszukiwać go w ten sposób bardzo niewinnie.
Te dwojakie fizjognomje sądownicze istniały w trybunale, który miał rozstrzygać o losie młodego d‘Esgrignon. Prezydent du Ronceret, stary sędzia Blondet, przedstawiali tam urzędników pogodzonych na zawsze z tem czem są i skazanych na dożycie w swojem miasteczku. Młode i ambitne stronnictwo liczyło pana Camusot, sędziego śledczego, oraz p. Michu, mianowanego młodszym sędzią dzięki poparciu rodziny. Cinq-Cygne, i mającego przy pierwszej sposobności przejść do sądu apelacyjnego w Paryżu.
Ubezpieczony od utraty posady sędziowską niewzruszalnością, widząc że arystokracja nie oddaje mu honorów do jakich rościł sobie prawo, prezydent du Ronceret zbliżył się do mieszczaństwa, dając swoim urazom pozory niezawisłości, nie wiedząc zresztą iż jego przekonania skazują go na wiekuistą prezydenturę. Skoro raz wszedł na tę drogę, logika faktów kazała mu pokładać nadzieje awansu w tryumfie du Croisera i lewicy. Był nieszczególnie widziany zarówno w prefekturze jak w sądzie apelacyjnym. Zmuszony liczyć się z władzą, był podejrzany liberałom. Tym sposobem nie miał gruntu w żadnem stronnictwie. Zmuszony ustąpić pretensji do mandatu du Croisierowi, ujrzał że został bez wpływu, skazany na drugorzędną rolę. Ta fałszywa pozycja oddziałała na jego charakter, był cierpki i niezadowolony. Znużony swą polityczną dwulicowością, postanowił tajemnie stanąć na czele liberałów i wziąć w ten sposób górę nad du Croisierem. Postępowanie jego w sprawie hrabiego d‘Esgrignon było pierwszym krokiem na tej drodze. Wcielał on idealnie owo mieszczaństwo, któremu własne małostki przesłaniają wielkie interesy kraju; chimeryczne w swojej polityce, dziś za władzą a jutro przeciw niej, wszystko zdolne narazić a niczego nie zdolne ocalić, bolejące nad złem które sprawiło a nie przestające go wciąż płodzić, nie chcące uznać swej małości, nękające władzę której głosi się sługą, równocześnie pokorne i zuchwałe, żądające od ludu posłuchu, którego samo nie przestrzega wobec Korony, zazdrosne o wszelką wyższość którą chciałoby ściągnąć do swego poziomu; jakgdyby wielkość mogła być mała, jakgdyby władza mogła istnieć bez siły!
Prezydent był to mężczyzna wysoki, suchy i szczupły; czoło miał spadziste, rzadkie kasztanowate włosy, oczy nieco kose, popryszczoną cerę, zaciśnięte wargi. Wątły głos pokrywało astmatyczne syczenie. Żona jego była to rosła kobieta, uroczysta a rozrzucona; oblekała się w najdziwniejsze mody i stroiła się bez miary. Prezydentowa nadawała sobie tony królowej, nosiła jaskrawe kolory, nie zjawiła się na balu bez owego turbanu ulubionego Angielkom, który prowincja hoduje z takiem upodobaniem. Mając oboje razem cztery do pięciu tysięcy funtów renty, rozporządzali łącznie z plącą prezydenta jakiemiś dwunastoma tysiącami franków rocznie. Mimo iż raczej skąpi, przyjmowali u siebie raz na tydzień aby zadowolić swą próżność. Wierni starym obyczajom miasta do którego du Croisier wprowadzał nowoczesny zbytek, państwo du Ronceret nie uczynili od ślubu żadnej zmiany w starożytnym do mu będącym własnością pani prezydentowej. Dom ten, mający jeden front na dziedziniec a drugi na mały ogródek, wychodził na ulicę bokiem, z jednem oknem na każdem piętrze. Dziedziniec i ogród były zamknięte wysokim murem, pod którym ciągnęła się w ogrodzie aleja kasztanowa, a w dziedzińcu zabudowania gospodarskie. Od strony ulicy biegnącej wzdłuż ogrodu znajdowała się stara krata zjedzona przez rdzę; od podwórza, między dwiema połaciami muru mieściła się wielka wjazdowa brama uwieńczona olbrzymią muszlą. Podobna muszla znajdowała się i nad frontową bramą. Wszystko było tam ciemne, duszne, bez powietrza. Mur graniczny miał otwory zakratowane jak okna więzienne. Kwiaty robiły wrażenie, że źle się czują w małych kwaterach tego ogródka, do którego przechodnie mogli zaglądać przez kratę.
Na parterze, z wielkiego przedpokoju z oknami na ogród, wchodziło się do salonu, którego jedno okno wychodziło na ulicę, ganek zaś z oszklonemi drzwiami wiódł na ogród. Jadalnia, tej samej wielkości co salon, znajdowała się po drugiej stronie. Te trzy pokoje były w zgodzie z melancholijną całością. Sufity, po przecinane ciężkiemi malowanemi belkami, ozdobione w środku skromnemi rozetami, zasmucały oko. Malowania, krzyczące w kolorach, były stare i przydymione. Salon, strojny sutemi firankami z czerwonego jedwabiu, miał białe drewniane meble, obite starym wyblakłym gobelinem. Na kominku, zegar z czasu Ludwika stał między dwoma wielkiemi świecznikami, w których zapalało się żółte świece jedynie w dniach gdy prezydentowa zdejmowała zielony pokrowiec ze starego kryształowego pająka. Trzy stoliki do gry z wytartem suknem, oraz tryktrak wystarczały dla zabawy towarzystwa, któremu pani du Ronceret zastawiała jabłecznik, ptysie, kasztany, wodę z cukrem i orszadę domowego wyrobu. Od pewnego czasu wyprawiała co dwa tygodnie herbatę okraszoną dość nędznemi ciasteczkami. Co kwartał państwo du Ronceret dawali wielki obiad otrąbiony w całem mieście, podany szkaradnie, ale przyrządzony z ową umiejętnością, jaką się odznaczają prowincjonalne kucharki. Ta gargantuańska uczta trwała sześć godzin. Prezydent usiłował wówczas walczyć dostatkiem skąpca z wykwintami du Croisiera.
Tak więc życie i jego ramy zgadzały się u prezydenta z jego charakterem i z jego fałszywą pozycją; źle się czuł w domu nie wiedząc sam czemu, ale nie ważył się podjąć żadnego wydatku aby zmienić stan rzeczy, rad że corocznie odkłada siedm do ośmiu tysięcy franków aby móc bogato ożenić syna swego Fabiana, który nie chciał być ani sędzią, ani adwokatem, ani urzędnikiem, i który do rozpaczy doprowadzał ojca swem próżniactwem. Na tym punkcie prezydent współzawodniczył ze swoim wiceprezydentem, panem Blondet, starym sędzią, który oddawna już zbliżył swego syna z rodziną Blandureau. Ci bogaci fabrykanci płótna mieli jedynaczkę, z którą prezydent radby był ożenić Fabiana. Ponieważ małżeństwo Józefa Blondet zawisłe było od jego nominacji na zastępcę sędziego, co stary Blondet spodziewał się uzyskać, sam podając się do dymysji, prezydent du Ronceret krzyżował tajemnie zabiegi sędziego i obrabiał pocichu rodzinę Blandureau. Toteż, gdyby nie sprawa młodego hrabiego d‘Esgrignon, Blondetowie byliby może ulegli w tej walce chytremu prezydentowi, którego majątek był znacznie większy od majątku współzawodnika.
Ofiara knowań tego machiawelicznego prezydenta, jedna z owych ciekawych postaci, zagrzebanych na prowincji jak stare medale w sarkofagu, p. Blondet, miał wówczas około sześćdziesięciu siedmiu lat; był krzepki na swój wiek, wysokiego wzrostu, a powierzchowność jego przypominała kanoników z dawnych dobrych czasów. Twarz, cała pocentkowana ospą, która zniekształciła nos dając mu kształt świdra, nie była bez wyrazu; zabarwiona była jednostajnie na czerwono i ożywiona sardonicznemi zazwyczaj małemi oczkami, oraz ironicznem drganiem sinych warg. Będąc adwokatem przed Rewolucją, został mianowany oskarżycielem publicznym; ale był on najłagodniejszym z pośród tych strasznych urzędników. Poczciwiec Blondet (tak go nazywano) stępiał ostrze Rewolucji, przystając na wszystko a nie wykonując nic. Zmuszony uwięzić paru arystokratów, tak wolno prowadził ich proces, że przeciągnął go do 9 termidora, ze zręcznością która zyskała mu powszechny szacunek.
Niewątpliwie Blondet powinien był zostać prezydentem; ale w dobie reorganizacji sądownictwa, Napoleon, w którego rządach niechęć do republikanów objawiała się w najdrobniejszych szczegółach, odrzucił go. Miano byłego oskarżyciela publicznego, przyrosłe do nazwiska Blondeta, sprawiło iż Cesarz zapytał Cambaceresa, czy niema w okolicy jakiego potomka starej rodziny sądowniczej, któregoby można powołać na to miejsce. Mianowano tedy du Roncereta, którego ojciec był niegdyś rajcą parlamentu. Mimo niechęci cesarza, archikanclerz, w interesie urzędu, zatrzymał Blondeta jako sędziego, powiadając że stary adwokat jest jednym z najtęższych prawników we Francji.
Talent sędziego, jego znajomość dawnego a później nowego prawa powinny były zawieść go bardzo daleko; ale, podobny w tem do niektórych wielkich umysłów, gardził najzupełniej swemi prawniczemi wiadomościami, a zajmował się prawie wyłącznie wiedzą obcą jego zawodowi, w niej lokując swoje ambicje, czas i talent. Poczciwiec lubił namiętnie ogrodownictwo, utrzymywał korespondencję z najsławniejszemi amatorami, szczycił się że stworzył nowe gatunki, interesował się odkryciami botaniki, słowem żył w świecie kwiatów. Jak wszyscy miłośnicy, miał on predylekcję do jednej rośliny ukochanej nad wszystkie, faworytą zaś jego pelargonja. Trybunał i procesy, życie realne było tedy niczem wobec fantastycznego i pełnego życia wzruszeń życia jakie wiódł starzec, coraz bardziej rozkochany w swych niewinnych sułtankach. Prace ogrodowe, słodkie nawyki hodowcy kwiatów przykuły Blondeta do jego cieplarni. Gdyby nie ta namiętność, byłby został za cesarstwa posłem, byłby niewątpliwie zabłysnął w ciele prawodawczem.
Małżeństwo jego było drugą przyczyną tego życia na uboczu. Mając lat czterdzieści, popełnił to szaleństwo, iż ożenił się z ośmnastoletnią dziewczyną, która po roku pożycia dala mu syna imieniem Józef. W trzy lata później, pani Blondet, wówczas najpiękniejsza kobieta w mieście, wzbudziła w prefekcie departamentu namiętność, która się skończyła aż z jej życiem. Miała z prefektem, z wiedzą całego miasta a nawet starego Blondeta, drugiego syna imieniem Emil. Pani Blondet, która mogła była pobudzić ambicję męża, która mogła była przeważyć jego miłość do kwiatów, utwierdzała zamiłowania sędziego w botanice: nie chciała opuścić miasta, tak samo jak prefekt nie chciał zmienić prefektury póki żyła jego kochanka. Niezdolny do prowadzenia walki z młodą kobietą, stary sędzia pocieszył się w swojej cieplarni, i przyjął bardzo ładną służącą dla pielęgnowania swego seraju wciąż urozmaicanych piękności.
Gdy sędzia przesadzał, szczepił, podlewał, przyginał, żenił, krzyżował i stroił kwiaty, pani Blondet wydawała swój majątek na tualety i mody aby błyszczeć w salonach prefektury; jeden tylko wzgląd — wychowanie Emila — wchodzący coprawda w obręb jej spraw sercowych, mógł ją oderwać od tej pięknej miłości, która zyskała w końcu podziw całego miasta. To dziecię miłości było równie ładne i bystre, jak Józef był brzydki i ciężki. Stary sędzia, zaślepiony miłością ojcowską, kochał Józefa tak, jak żona kochała Emila. Przez dwanaście lat pan Blondet okazywał doskonałą rezygnację, zamykał oczy na miłostkę żony zachowywując w tem szlachetną godność, na sposób wielkich panów XVIII wieku; ale, jak wszyscy tacy zrezygnowani, żywił głęboką nienawiść do młodszego syna. W r. 1818 po śmierci żony, wygnał intruza, wysyłając go na studja prawne do Paryża, dając mu nędznych tysiąc dwieście franków pensji, do której żaden krzyk rozpaczy nie zdołał przyczynić ani szeląga. Bez protekcji swego prawdziwego ojca, Blondet byłby przepadł.
Dom sędziego jest jednym z najdawniejszych w mieście. Położony prawie nawprost prefektury, posiada od ulicy schludny dziedzińczyk, oddzielony od szosy starą żelazną kratą między dwoma murowanemi filarami. Między każdym z filarów a sąsiednim domem znajduje się również krata, osadzona na podmurowaniu. Dziedziniec ten, szeroki na dziesięć a długi na dwadzieścia sążni, podzielony jest na dwa klomby kwiatów zapomocą chodnika wyłożonego cegłą, wiodącego od furty do drzwi wchodowych. Te dwa klomby, starannie odnawiane, budzą powszechny zachwyt swemi wspaniałemi bukietami o każdej porze roku. Od stóp tych dwu zwałów kwietnych rzuca się na mury obu sąsiednich domów wspaniały płaszcz pnących roślin. Na spowitych w przewierścienie filarach wznoszą się dwa gliniane wazony, z których aklimatyzowane kaktusy ukazują zdumionym oczom nieuków swoje potworne liście, najeżone kolcami, czyniącemi wrażenie jakiejś roślinnej choroby.
Dom, zbudowany z cegły, o oknach zdobnych ceglaną również łuską, ma fasadę prostą, ożywioną jaskrawo zielonemi żaluzjami. Oszklone drzwi pozwalają zajrzeć w długi korytarz, który kończy się drugiemi oszklonemi drzwiami: widać przez nie główną aleję ogrodu mającego około dwóch morgów. Klomby tego ogrodu można oglądać przez okna salonu i jadalni, przez które widać tak samo na przestrzał jak przez oszklone drzwi kurytarza. Od strony ulicy, cegła przybrała od dwóch wieków odcień rdzy i pleśni, mieniący się zielonkawemi tonami będącemi w harmonji z zielenią klombów i krzewów. Podróżny przebiegający miasto nie może bez sympatji spojrzeć na ten dom tak wdzięcznie przybrany, kwitnący, omszony aż pod sam dach, który zdobią dwa gliniane gołębie.
Prócz tego starego domu, w którym nic nie zmieniono od wieku, sędzia posiadał około czterech tysięcy funtów renty w ziemi. Zemsta jego, dosyć usprawiedliwiona, zmierzała ku temu, aby dom, ziemię i urząd przekazać synowi swemu Józefowi; całe miasto znało te jego zamiary. Sporządził testament na rzecz syna, przekazując mu wszystko co ustawa pozwala dać jednemu z dzieci ze szkodą drugiego. Co więcej, poczciwiec ciułał od piętnastu lat, ab zostawić temu ciemiędze sumę potrzebną na spłacenie bratu części, której nie można mu było odjąć.
Wygnany z domu rodzicielskiego, Emil Blondet po trafił sobie zdobyć w Paryżu wybitną pozycję, ale raczej moralną niż finansową. Jego lenistwo, beztroska i obojętność przywiodły do rozpaczy prawdziwego ojca, który, zwolniony z urzędu w czasie jednego z tak częstych za Restauracji przesileń ministerjalnych, umarł prawie zrujnowany, zwątpiwszy o przyszłości dziecka, obdarzonego przez naturę najświetniejszemi przymiotami. Emil Blondet znalazł oparcie w przyjaźni panny de Troisville, zamężnej za hrabią de Montcornet, którą znał przed jej zamęściem. Matka jego żyła jeszcze wówczas gdy Troisvillowie wrócili z emigracji. Panią Blondet łączyły z tą rodziną związki dalekie wprawdzie, lecz wystarczające aby wprowadzić Emila. Biedna kobieta przeczuwała przyszłość syna i jego sieroctwo, a myśl ta czyniła jej śmierć podwójnie ciężką; toteż szukała dlań opiekunów. Potrafiła zbliżyć Emila z najstarszą panną de Troisville; podobał się jej niezmiernie, ale nie mogła za niego wyjść. Związek ten podobny był do związku Pawła i Wirginji. Pani Blondet siliła się zapewnić trwałość temu wzajemnemu przywiązaniu, skazanemu na to aby minąć jak mijają zazwyczaj te dzieciństwa, będące, wobec prawdziwej miłości, niby obiad dla lalki; ukazywała synowi punkt oparcia w rodzinie Troisville. Kiedy, już bliska śmierci, dowiedziała się że panna de Troisville wychodzi za generała de Montcornet, przyszła ją prosić uroczyście aby nigdy nie zaparła się Emila i aby go wprowadziła w świat paryski, gdzie, dzięki majątkowi generała, miała zająć poczesne miejsce.
Szczęściem dla siebie, Emil znalazł najlepszą protekcję w sobie samym. W dwudziestym roku zabłysnął jak mistrz w świecie literackim. Nie mniejsze powodzenie zyska! w wykwintnem towarzystwie, w które pchnął go jego ojciec, mogący wówczas jeszcze łożyć na zbytek młodzieńca. Ta wczesna sława oraz uroda Emila zacieśniły może węzły przyjaźni łączące go z hrabiną. Pani de Montcornet, która miała rosyjską krew w żyłach (matka jej była z domu księżniczka Szerbełow) byłaby się może zaparła przyjaciela młodości, gdy by był biedny i zmuszony wysilać cały talent na walkę z trudnościami Paryża i literatury; ale kiedy przyszły kłopoty burzliwego życia Emila, wzajemne ich przywiązanie było już niewzruszone. W tej chwili Blondet, z którym młody d‘Esgrignon spotka! się na pierwszej kolacyjce, uchodził za jeden ze świeczników dziennikarstwa. Cieszyd się nadzwyczajną reputacją w świecie politycznym, i umiał utrzymać tam swoje wpływy.
Stary Blondet najzupełniej nieświadomy był potęgi jaką rządy konstytucyjne dały w ręce dziennikom; nikt nie kwapił się opowiadać mu o synu, o którym nie chciał słyszeć; nie wiedział tedy nic o tem przeklętem dziecku ani o jego władzy.
Nieskazitelność sędziego równa była jego namiętności do kwiatów; znał tylko prawo i botanikę. Przyjmował strony, słuchał ich, rozmawiał z niemi i pokazywał im kwiaty; przyjmował od nich cenne nasiona; ale na audjencji stawał się sędzią najbezstronniejszym w świecie. Zasady jego znano tak dobrze, że strony odwiedzały go jedynie poto aby mu przedłożyć dokumenty zdolne objaśnić sprawę; nikt nie silił się go oszukać. Wiedza jego, nauka, oraz obojętność na swoje prawdziwe talenty czyniły go tak nieodzownym panu du Ronceret, że, i bez matrymonjalnych pobudek, prezydent sprzeciwiałby się potajemnie wszystkiemi sposobami rezygnacji starego sędziego na rzecz syna; gdyby bowiem uczony starzec opuścił trybunał, prezydent nie byłby w stanie zredagować ani jednego wyroku. Poczciwina Blondet nie wiedział, że syn jego Emil mógł w kilka godzin spełnić jego pragnienie!
Życie sędziego oddychało prostotą godną bohaterów Plutarcha. Wieczorem badał sprawy, rano hodował kwiaty, a w dzień sądził. Ładna służąca, dziś dojrzała i pomarszczona jak jabłko na Wielkanoc, zajmowała się domem, prowadzonym wedle wszelkich zasad drobiazgowej oszczędności. Panna Cadot miała zawsze przy sobie klucze od szaf i spiżarni; była niestrudzona; — sama chodziła na targ, sprzątała, gotowała, przyczem nigdy nie opuściła mszy porannej. Aby dać pojęcie o wewnętrznem życiu tego domu, wystarczy powiedzieć, że obaj Blondetowie jadali tylko popsute owoce, wskutek nawyku panny Cadot, aby podawać na wety zawsze najdojrzalsze; że nie znano tam rozkoszy świeżego chleba i przestrzegano postów nakazanych przez Kościół. Ogrodnik miał wydzielone racje jak żołnierz i wciąż był pod nadzorem tej starej sułtanki, traktowanej z takim szacunkiem, że siadała do stołu wraz z panami. Toteż w czasie obiadu dreptała ustawicznie między kuchnią a jadalnią.
Małżeństwo Józefa Blondet z panną Blandureau uzależnili rodzice tej herytjery od nominacji biednego adwokaciny na młodszego sędziego. Pragnąc uczynić syna zdatnym do tych funkcji, ojciec silił się wbijać mu w mózg pewną sumę wiadomości zdolnych zeń zrobić rutynistę. Młody Blondet spędzał prawie wszystkie wieczory w domu swej przyszłej, gdzie, od swego powrotu z Paryża, bywał również i młody du Ronceret, bez najmniejszej obawy ze strony Blondetów.
Zasady oszczędności przyświecające temu życiu odmierzonemu z dokładnością godną Ważącego złoto Gerarda Dawa, gdzie nie zużyto napróżno ani jednej grudki soli, gdzie nie zapomniano ani jednego źródła zysku, ustępowały wszakże wobec wymagań cieplarni i ogrodu. „Ogród to szaleństwo starszego pana“, ma wiała panna Cadot, która nie uważała za szaleństwo jego ślepej miłości do Józefa, przeciwnie podzielała to przywiązanie: dogadzała mu, naprawiała mu pończochy byłaby wolała aby pieniądze wkładane w ogród szły na jego potrzeby.
W ogrodzie tym, cudownie utrzymanym przy po mocy ogrodnika, ścieżki wysypane piaskiem były nieustannie gracowane; po obu ich stronach falowały grzędy najrzadszych kwiatów. Były tam wszystkie zapachy, wszystkie kolory, mirjady doniczek wystawionych na słońce, jaszczurki na murach, motyczki i szpatelki ustawione szeregiem, słowem cały niewinny arsenał oraz zbiór uroczych produktów usprawiedliwiających tę miłą namiętność. W cieplarni, sędzia urządził obszerny amfiteatr, gdzie na stopniach znajdowało się pięć do sześciu tysięcy doniczek pelargonji, wspaniały i słynny zbiór, który całe miasto i przybysze z sąsiednich departamentów zachodzili oglądać w porze kwitnienia. Przejeżdżając przez miasteczko, cesarzowa Marja Ludwika zaszczyciła tę wspaniałą cieplarnię swemi odwiedzinami, i zachwyciła się tak, że wspominała o niej Napoleonowi, w następstwie czego cesarz dał krzyż staremu sędziemu.
Ponieważ uczony hodowca kwiatów nie bywał nigdzie prócz u państwa Blandureau, nic nie wiedział o tajemnych krokach prezydenta. Ci, którzy zdołali przeniknąć zamiary p. du Ronceret, zanadto się go chawiali aby przestrzec nie groźnych Blondetów.
Co się tyczy p. Michu, młodzieniec ten mający tak silne plecy, o wiele więcej zajmował się nadskakiwaniem kobietom z najlepszego towarzystwa dokąd wprowadziły go rekomendacje rodziny Cing-Cygne, niż nader prostemi sprawami prowincjonalnego trybunału. Mając około dwudziestu tysięcy franków renty, był przedmiotem zabiegów matek i wiódł wesołe życie. Odprawiał swoje urzędowanie tak jak się odrabia zadania w szkole; kiwał głową na wszystko powiadając: „Tak kochany prezesie.“ Ale pod tem pozornem niedbalstwem ukrywał wyższą inteligencję człowieka który odbył studja w Paryżu i który odznaczył się już jako podprokurator. Nawykły traktować szeroko każdy przedmiot, robił szybko to co zaprzątało długo starego Blondeta i prezydenta, którym trudne do rozwiązania kwestje streszczał częstokroć. W drażliwych okolicznościach prezydent i wiceprezydent radzili się swego adjunkta, powierzali mu trudne referaty i zdumiewali się zawsze szybkością z jaką przynosił im gotowe akty, którym stary Blondet nie mógł nic zarzucić. Popierany przez najbardziej nieprzystępną arystokrację, młody i boga ty, adjunkt żył poza obrębem prowincjonalnych intryg i małostek. Nieodzowny na wszelkich majówkach, zabawiał młode panny, nadskakiwał matkom, tańczył na halach i grał jak mistrz. Słowem, wywiązywał się cudownie ze swej roli sędziego-światowca, nie narażając w niczem swej godności, którą, jak człowiek taktowny, umiał się posłużyć w porę. Wszystkie sympatje zjednał sobie prostotą z jaką nagiął się do obyczajów prowincji, nie krytykując ich. Toteż starano mu się umilić czas jego wygnania.
Prokurator, urzędnik nadzwyczaj zdolny, ale pochłonięty wielką polityką, imponował prezydentowi. Gdyby nie jego nieobecność, sprawa Wikturnjana nie istniałaby. Jego zręczność, wytrawność byłyby zapobiegły wszystkiemu. Prezydent i du Croisier skorzystali z jego obecności w Izbie, gdzie, był jednym z najwybitniejszych mówców ministerjalnych, aby uknuć intrygę, sądząc, nie bez pozorów słuszności, iż, skoro raz rzecz wejdzie na tory sądowe i sprawa się rozgłosi, nie będzie już ratunku. W istocie, w żadnym trybunale w owej epoce prokuratorja nie byłaby przyjęła bez długiego rozważania, a może bez odwołania się do prokuratora generalnego, skargi o fałszerstwo przeciw najstarszemu synowi jednego z najznakomitszych rodów. W podobnych okolicznościach, sąd, ręka w rękę z rządem, próbowałby tysiącznych dróg do porozumienia, aby stłumić skargę, która mogłaby nieopatrznego młodzieńca wtrącić na galery. Byliby może tak samo postąpili w stosunku do jakiejś znaczniejszej rodziny z obozu liberałów, o ile nie była zbyt jawnym wrogiem tronu i ołtarza. Przyjęcie zatem skargi du Croisiera oraz uwięzienie młodego hrabiego nie przyszło tak łatwo. Oto w jaki sposób prezydent i du Croisier wzięli się do rzeczy aby dojść do celu.
P. Sauvager, młody adwokat-rojalista, który dobił się stopnia pierwszego podprokuratora siłą, swego serwilizmu, władał w prokuratorji w nieobecności swego zwierzchnika. Od niego zależało zarządzić śledztwo, przyjmując skargę du Croisiera. Sauvager, człowiek niskiego stanu i bez grosza majątku, żył wyłącznie ze swej płacy. Toteż władza liczyła najzupełniej na człowieka, który wszystkiego spodziewał się tylko od niej. Prezydent wyzyskał tę sytuacją. Z chwilą gdy inkryminowany dokument znalazł się w rękach du Croisiera, tegoż samego wieczora, pani du Ronceret, nastawiona przez męża, miała długą rozmowę z panem Sauvager, zwracając jego uwagę, jak niepewną rzeczą jest karjera takiego młodego urzędnika; lada kaprys ministerjalny, lada jeden błąd, zabija całą przyszłość.
— Bądź pan człowiekiem uczciwym, zaopinjuj przeciw rządowi wówczas gdy rząd nie ma racji, a przepadłeś! Może pan, dodała, skorzystać w tej chwili ze swojej pozycji aby zrobić dobrą partję; to pana uchroni na zawsze od tych niebezpieczeństw, dając ci majątek, za pomocą którego będziesz mógł się dobić sędziowskiego fotela. Sposobność jest wyśmienita. P. du Croisier nigdy nie będzie miał dzieci; czemu, to publiczna tajemnica; majątek jego i żony przejdą na siostrzenicę, pannę Duval. P. Duval jest to właściciel hut, sam z siebie dosyć już bogaty, a i ojciec jego, który żyje jeszcze, ma swoje. Ojciec i syn posiadają razem jakiś milion, podwoją go przy pomocy du Croisiera, będącego obecnie w stosunkach z finansami i przemysłem paryskim. Młodsi państwo Duval oddadzą z pewnością córkę człowiekowi, którego im narai wuj jej du Croisier, choćby przez wzgląd na dwa majątki jakie ma zostawić siostrzenicy, du Croisier bowiem z pewnością wyposaży w intercyzie pannę Duval całym majątkiem żony, która nie ma spadkobierców. Znasz pan nienawiść du Croisiera do d‘Esgrignonów, oddaj mu tę usługę, idź mu na rękę, przyjmij skargę o fałszerstwo którą wniesie przeciw młodemu d‘Esgrignon, wdróż natychmiastowe kroki, nie radząc się prokuratora. A potem proś pan Boga, aby minister cię złożył z posady za to żeś był bezstronnym urzędnikiem wbrew intencjom rządu, a los pański jest zapewniony! Będziesz pan miał prześliczną żonę i trzydzieści tysięcy funtów renty, nie licząc czterech milionów w perspektywie za jakie dziesięć lat.
W ciągu dwu wieczorów podprokurator dał się namówić. Prezydent oraz p. Sauvager trzymali sprawę w tajemnicy przed starym sędzią, jego adjunktem oraz przed drugim podprokuratorem. Pewien bezstronności Blondeta w obliczu faktów, prezydent miał większość, nie licząc Camusota. Ale wszystko chwiało się w razie nieprzewidzianego koziołka sędziego śledczego. Prezydent chciał mieć wniosek o stan oskarżenia, zanim prokurator o czemkolwiek się dowie; otóż czy Camusot albo drugi podprokurator go nie uprzedzą?
A teraz, skoro wyjaśnimy życie domowe sędziego śledczego Camusota, może poznamy powody, które pozwoliły Chesnelowi uważać tego młodego urzędnika za partyzanta d‘Esgrignonów, i dały mu odwagę obrabiania go na środku ulicy.
Camusot, syn z pierwszego małżeństwa wielkiego kupca bławatnego[18] z ulicy des Bourdonnais, przedmiot ambicji ojca, poświęcił się sądownictwu. Zaślubiając swoją żonę, zyskał protekcję woźnego gabinetu królewskiego, protekcję cichą ale skuteczną, która już mu przyniosła nominację na sędziego, a potem na sędziego śledczego. Żeniąc go, ojciec dał mu tylko sześć tysięcy renty, mienie nieboszczki matki, po odciągnięciu własnej schedy jako małżonka; panna Thirion wniosła mu nie więcej niż dwadzieścia tysięcy franków. Stadło to poznało tedy niedole tajonego ubóstwa, pensja bowiem sędziego na prowincji nie przenosi tysiąca pięciuset franków; z tem iż sędzia śledczy otrzymuje dodatek około tysiąca franków z racji nadzwyczajnych wydatków i prac połączonych z jego czynnościami. Mimo pracy jakiej wymaga, posada jest dosyć łakoma; ale nie jest niewzruszalna; dlatego to pani Camusot połajała męża za to, że zdradził się przed prezydentem.
Marja Cecylja Amelja Thirion w ciągu trzech lat małżeństwa odczuła błogosławieństwo boże wydając szczęśliwie na świat kolejno dwoje dzieci, chłopca i dziewczynkę; ale błagała Boga, aby jej tak nie błogosławił. Jeszcze kilka błogosławieństw, a ubóstwo zmieniłoby się w nędzę. Na majątek starego Camusota można było długo czekać. Zresztą ten suty spadek nie mógł dać więcej nad ośm do dziesięciu tysięcy franków renty każdemu z dzieci których było czworo, z dwóch małżeństw. A wreszcie, kiedy się ziści to, co ludzie zajmujący się swataniem nazywają widokami, czyż sędzia nie będzie musiał sam zaopatrzyć dzieci? Każdy zrozumie tedy położenie kobietki wielce rozsądnej i rezolutnej, jak właśnie pani Camusot; nadto dobrze rozumiała ważność fałszywego kroku w karjerze mężowskiej, aby się nie miała mięszać do biegu spraw sądowych.
Będąc jedynem dzieckiem dawnego sługi króla Ludwika XVIII, lokaja, który mu towarzyszył do Włoch, do Kurlandji, do Anglji, i którego król wynagrodził jedyną możliwą dlań posadą, miejscem woźnego przy królewskim gabinecie, Amelja przeniknięta była jakgdyby jakimś odblaskiem Dworu. Thirion opisywał jej wielkich panów, ministrów, osobistości które oznajmiał, wprowadzał i widział wchodzące i wychodzące. Wychowana niejako u wrót Tuillerji, młoda kobieta nasiąkła poniekąd zasadami których się tam przestrzega, przyjęła dogmat bezwzględnego posłuszeństwa władzy. Toteż osądziła bystro, iż, stając po stronie d‘Esgrignonów, mąż jej pozyska łaski księżnej de Maufrigneuse, dwóch potężnych rodzin, których wpływ ojciec jej wyzyskałby we właściwym czasie wobec króla. Przy pierwszej sposobności Camusot mógłby zostać sędzią w okręgu paryskim, a później w samym Paryżu. Ten wymarzony awans, cel ustawicznych pragnień, miał przynieść sześć tysięcy franków pensji, wygody mieszkania u ojca albo u Camusotów i wszystkie korzyści dwóch ojcowskich majątków. Jeżeli przysłowie: co z oczu, to zmyśli prawdziwe jest u większości kobiet, jest ono prawdziwem zwłaszcza w odniesieniu do uczuć rodzinnych oraz do ministerjalnych i królewskich protekcji. Zawsze tak było, że ludzie, którzy służą królom osobiście, doskonale na tem wychodzą; człowiek, którego się widzi codzień, choćby to był tylko lokaj, ma swój wpływ.
Pani Camusot, która uważała swoje wygnanie za przelotne, wynajęła domek przy ulicy du Cygne. Miasto to nie jest dość ruchliwym punktem, aby się w niem opłaciły umeblowane mieszkania. Camusotowie nie mieli zresztą na to, aby mieszkać w hotelu jak pan Michu. Paryżanka musiała się tedy zadowolić miejscowem urządzeniem. Szczupłość środków zniewoliła ją wziąć ten domek, bardzo brzydki, nie pozbawiony jednak pewnego wdzięku naiwności. Wsparty o sąsiedni dom tak, iż frontem wychodził na dziedziniec, miał na każdem piętrze tylko jedno okno od ulicy. Dziedziniec, zamknięty z obu stron murem strojnym w krzewy róż i sakłaku, mieścił w głębi, nawprost domu, szopę wynoszącą się na dwóch murowanych arkadach. Mała furtka wiodła do tego ciemnego domu, jeszcze zaciemnionego wielkim orzechem rosnącym na podwórzu. Na parterze, dokąd wchodziło się przez schodki z dwiema poręczami i żelazną balustradą, wielce misterną, ale zjedzoną przez rdzę, znajdowała się od ulicy jadalnia a z drugiej strony kuchnia. W głębi kurytarza, który rozdzielał te dwie izby, były drewniane schody. Pierwsze piętro składało się tylko z dwóch pokoi; jeden służył za gabinet, drugi za sypialnię. Drugie piętro, poddaszu, miało również dwie izby: jedna dla kucharki, druga dla pokojówki przy której mieszkały dzieci.
Żaden pokój w całym domu nie miał sufitu, we wszystkich znajdowały się owe belki bielone wapnem, między któremi przedziały zamazane były również biało. Dwa pokoje na pierwszem piętrze i jadalnia na dole posiadały owe boazerje, w których lubowała się cierpliwość stolarzy zeszłego stulecia. Boazerje te, malowane na kolor brudno szary przedstawiały bardzo smutny widok. Gabinet sędziego przypominał gabinet prowincjonalnego adwokata: wielkie mahoniowe biurko i fotel, szafa na książki ze studenckich czasów oraz liche studenckie meble przywiezione z Paryża. Pokój pani był miejscowego stylu, niebieski z białem; był tam dywan, oraz owe meble nibyto modne, a w rzeczywistości poprostu takie których fason nie przyjął się w Paryżu. Co się tyczy jadalni na parterze, był taki jak bywa na prowincji, nagi, zimny, z obiciem wilgotnem i spłowiałem.
W tym to nędznym pokoju, bez innego widoku prócz tego orzecha, tych murów obrosłych czarnym liściem i bezludnej niemal ulicy, pędziła dni kobieta dość żywa i lekka, nawykła do zabaw, do paryskiego ruchu, po większej części sama, lub przyjmując nudne i głupie wizyty. Wolała już samotność od tego pustego paplania, w którem najlżejszy żarcik, na jaki sobie pozwoliła, rodził niezliczone komentarze i utrudniał jej położenie.
wypełnić życie niemal samotne, mogła ćwiczyć swą myśl jedynie na intrygach które się snuły w koło niej, na małomiasteczkowych plotkach, na ciasnych ambicyjkach prowincjonalnych. Toteż szybko przenikała tajemnice, o których jej mąż nawet nie pomyślał. Nie drewutnia, gdzie odbywało się pranie, przykuwała jej spojrzenia, kiedy, siedząc w oknie swego pokoju, trzymała w ręku jakiś zapomniany haft: patrzała na Paryż, gdzie wszystko jest przyjemnością, gdzie wszystko jest pełne życia, marzyła o jego rozkoszach, i płakała że siedzi w tem chłodnem prowincjonalnem więzieniu. Rozpaczała, że znajduje się w spokojnej okolicy, gdzie nigdy nie zdarzy się ani spisek ani jakaś wielka sprawa, a długo czuła się skazana na cień owego orzecha!
Pani Camusot była to nieduża kobietka, pulchna, świeża, blondynka, z bardzo wypukłem czołem, zapadłemi ustami, wydatnym podbródkiem; rysy takie znośne są za młodu, ale grożą tem, iż wcześnie postarzą kobietę. Oczy, żywe i sprytne, ale zanadto trochę wyrażające jej niewinną chęć wydobycia się na wierzch, oraz zawiść zrodzoną z podrzędnej doli, płoną jak dwie latarnie w tej pospolitej twarzy i dają jej pewną siłę uczucia: blask ten miało zgasić później powodzenie. W owym czasie sędzina zajmowała się wiele swą tualetą; wymyślała stroiki, haftowała je; obmyślała swoje suknie wraz z panną służącą, przybyłą wraz z nią z Paryża, i w ten sposób podtrzymała na prowincji reputację Paryżanek. Kostyczność jej sprawiała, że się jej bali; nie lubiano jej.
Mocą owego subtelnego i przenikliwego sprytu, jaki cechuje kobiety bezczynne, zmuszone czemś wypełniać dzień, sędzina odkryła z czasem sekretne przekonania prezydenta; toteż od jakiegoś czasu radziła Camusotowi aby mu wydał wojnę. Sprawa młodego hrabiego stanowiła wyborną sposobność. Gdy się wybierali na wieczór do pana Croisier, bez wielkiego trudu wyłożyła mężowi, że w sprawie tej podprokurator działa wbrew intencjom swoich przełożonych. Czyż rolą Camusota nie było zrobić sobie szczebel do karjery z tego procesu, idąc na rękę domowi d‘Esgrignon, o ileż potężniejszemu od stronnictwa du Croisiera?
— Sauvager nie dostanie nigdy panny Duval, którą mu migają przed oczyma; padnie ofiarą tych mało miasteczkowych Machiawelów, dla których poświęci swoją pozycję. Tak, mój drogi, ta sprawa tak fatalna dla d‘Esgrignonów i tak zdradziecko wszczęta przez prezydenta na rzecz du Crosiera, wyjdzie na korzyść tylko tobie, mówiła wracając do domu.
Sprytna Paryżanka odgadła również machinacje prezydenta w rodzinie Blandureau, i przyczyny jakie miał w tem aby udaremnić wysiłki starego Blondeta; ale nie widziała żadnej korzyści w tem, aby ostrzec Blondetów o niebezpieczeństwie. Bawiła się tym początkiem komedji, nie domyślając się, jaką wagę mógłby mieć przez nią pochwycony sekret, mianowicie fakt, iż następca Chesnela prosił państwa Blandureau o rękę córki dla Fabiana du Ronceret. W razie gdyby prezydent zagrażał pozycji jej męża, pani Camusot mogła wzajem zaszachować prezydenta, zwracając uwagę starego ogrodnika na zamierzone porwanie kwiatu, który on chciał przeszczepić do siebie.
Nie zgadując, jak pani Camusot, środków jakimi du Croisier i prezydent przeciągnęli na swoją stronę podprokuratora, Chesnel, rozważywszy te rozmaite egzystencje i interesy zgrupowane dokoła trybuny sędziowskiej, liczył na prokuratora, na Camusota i na p. Michu. Dwóch sędziów po stronie d‘Esgrignonów paraliżowało wszystko. Wreszcie rejent zanadto dobrze znał pragnienia starego Blondet, aby nie wiedzieć, że, jeżeli jego bezstronność mogła się ugiąć, to dla dzieła całego jego życia, dla nominacji syna na posadę młodszego sędziego. Toteż Chesnel usnął pełen nadziei, obiecując sobie iść do starego Blondeta, i ofiarować mu ziszczenie tak od dawna pieszczonych chęci odsłaniając zarazem sztuczki prezydenta. Pozyskawszy starego sędziego, poszedłby parlamentować z sędzią śledczym, któremu miał nadzieję dowieść jeżeli nie nie winności to bodaj lekkomyślności Wikturnjana i sprowadzić rzecz do prostej młodzieńczej nierozwagi.
Chesnel nie spał ani spokojnie ani długo, przede dniem bowiem gospodyni obudziła go, aby wprowadzić najczarowniejszą postać tego opowiadania, najbardziej uroczego młodziana, księżną de Maufrigneuse, która przybyła w karecie sama, przebrana za mężczyznę.
— Przybywam, aby go ocalić albo zginąć wraz z nim, rzekła do rejenta, któremu zdawało się że śni. Mam sto tysięcy franków, które król dał mi ze swojej szkatuły, aby kupić niewinność Wikturnjana, o ile jego wróg da się kupić. Jeżeli przegramy, mam truciznę aby go ocalić od wszystkiego, nawet od oskarżenia. Ale nie przegramy. Prokurator, którego kazałam uprzedzić o tem co się dzieje, pospiesza tuż za mną; nie mógł przybyć razem, chciał porozumieć się z ministrem.
Chesnel odpłacił księżnej sceną za scenę; zawinął się w szlafrok i upadł jej do nóg, które ucałował, nie omieszkając przeprosić za zapomnienie, którego przyczyną była radość.
— Jesteśmy ocaleni! wołał, wydając równocześnie rozkazy Brygidzie, aby przygotowała wszystko czego mogła potrzebować księżna po nocy spędzonej w po wozie.
Odwołał się do energji pięknej Djany, wykazując konieczność udania się do sędziego śledczego wcześnie rano, tak aby nikt nie wiedział o tym kroku i nie mógł nawet domyślać się przybycia księżnej de Maufrigneuse.
— Alboż nie mam paszportu w porządku? rzekła pokazując papier, w którym widniała jako wicehrabia Feliks de Vandenesse, referendarz i osobisty sekretarz Króla Imci. Czyż nie umiem dobrze grać roli mężczyzny? dodała odgarniając loki peruki à la Titus i machając szpicrutą.
— Ach, mościa księżno, jesteś pani aniołem! wykrzyknął Chesnel ze łzami w oczach. (Zawsze musiała być aniołem, nawet po męsku!) Zapnij pani surdut, zawiń się aż po oczy w płaszcz, przyjmij moje ramię i biegnijmy do Camusota, nim nas ktokolwiek spotka.
— Ujrzę tedy człowieka, który się nazywa Camusot? rzekła.
— I który ma nos odpowiadający nazwisku[19], odparł Chesnel.
Mimo iż przejęty śmiertelną trwogą, stary rejent poddawał się wszystkim kaprysom księżnej, śmiał się gdy ona się śmiała, płakał wraz z nią; ale wzdychał nad lekkomyślnością kobiety, która, spełniając wielką rzecz, znajdowała w niej temat do żarcików. I czegóżby nie uczynił dla ocalenia młodzieńca! Chesnel się ubierał, pani de Maufrigneuse delektowała się filiżanką kawy którą podała jej Brygida, i głosiła wyższość prowincjonalnych kucharek nad kucharzami paryskimi, którzy lekceważą owe drobne szczegóły tak ważne dla smakoszów. Dzięki zapasom niezbędnym wskutek kultu rejenta dla dobrej kuchni, Brygida mogła ofiarować księżnej wyborne śniadanko; poczem Chesnel i jego uroczy towarzysz skierowali się do domu państwa Camusot.
— A! jest i pani Camusot? rzekła księżna. W takim razie rzecz da się zrobić.
— I to tem bardziej, odparł Chesnel, że pani sędzina nudzi się tu z nami, na prowincji: to Paryżanka.
— Zatem nie powinniśmy mieć dla niej tajemnic?
— Sama księżna osądzi co trzeba zamilczeć a co wyjaśnić, rzekł pokornie Chesnel. Sądzę, że bardzo jej pochlebi gościć u siebie księżnę de Maufrigneuse. Aby się nie zdradzić, trzeba będzie pani zapewne zostać tam aż do mroku, o ile księżna nie będzie miała nic przeciwko temu.
— Czy ładna ta pani Camusot? spytała księżna z minką pewną siebie.
— Ba! jest potrosze królową w swoim domu, odparł rejent.
— Z pewnością tedy macza paluszki w sprawach trybunału, odparła księżna. Jedynie we Francji, drogi panie Chesnel, istnieją żony tak ściśle zespolone z mężami, że dzielą z nimi ich zawód, przemysł lub prace. We Włoszech, w Anglji, w Hiszpanji, kobiety mają sobie za punkt honoru zostawić mężom borykanie się z interesami; ignorują je z tą samą wytrwałością, z jaką nasze mieszczki francuskie silą się znać wszystko co tyczy spraw wspólnoty. Czyż nie tak nazywa się to u was po prawniczemu? Bezgranicznie zazdrosne, w zakresie polityki małżeńskiej Francuski chcą wiedzieć wszystko. Toteż, we Francji, w najdrobniejszych sprawach życia, czuje się rękę kobiety, która wspiera, prowadzi, oświeca swego męża. Większość mężczyzn, doprawdy, nie wychodzi na tem źle. W Anglji, człowiek żonaty mógłby się dostać na dwadzieścia cztery godzin do więzienia za długi, a za powrotem żona zrobiłaby mu scenę zazdrości.
— Przybyliśmy na miejsce nie spotkawszy nikogo, rzekł Chesnel. Powinna księżna tutaj mieć tem więcej wpływu, iż ojciec pani Camusot jest woźnym gabinetu królewskiego, nazwiskiem Thirion.
— I król nie pomyślał o tem! on o niczem nie myśli! wykrzyknęła. Toż Thirion nas wprowadził, księcia de Cadignan, pana de Vandenesse i mnie! Jesteśmy tu jak w domu. Omów pan dobrze wszystko z mężem, a ja pogadam z żoną.
Pokojówka, która właśnie myła, czesała, ubierała dzieci, wprowadziła gości do małej nieopalonej sali.
— Idź, zanieś ten bilet swojej pani, szepnęła księżna do ucha pokojówce, i nie pokazuj nikomu tylko jej. Jeżeli będziesz dyskretna, nie pożałujesz tego, moje dziecko.
Pokojówka stała niby rażona piorunem, słysząc ten kobiecy głos i widząc uroczą postać młodego człowieka.
— Obudź pana Camusot, rzekł Chesnel i powiedz że go oczekuję w ważnej sprawie.
Pokojówka poszła na górę. W kilka chwil później, pani Camusot wypadła w peniuarze na schody i wprowadziła pięknego nieznajomego, wypchnąwszy wprzód Camusota w koszuli do gabinetu wraz z całem ubraniem, nakazując mu ubrać się i czekać tam na nią. Wszystko to sprawił bilet, na którym widniało: Księżna de Maufrigneuse. Córka woźnego przy królewskim gabinecie zrozumiała wszystko.
— No cóż, panie Chesnel, nie powiedziałby kto, że piorun uderzył w ten dom? wykrzyknęła pokojówka z cicha. Pan ubiera się w gabinecie, może pan tam iść.
— Ani słowa o tem wszystkiem, odparł rejent.
Chesnel, czując poparcie wielkiej damy, która miała zgodę królewską na kroki potrzebne do ocalenia d‘Esgrignona, przybrał miną stanowczą, która mu posłużyła o wiele lepiej, niż pokorna mina, z jaką byłby rozmawiał z sędzią, w razie gdyby był sam i bez oparcia.
— Panie sędzio, rzekł, wczorajsze moje słowa mogły pana zdziwić, ale są one poważne. Dom d‘Esgrignon liczy na pana, że potrafisz dobrze pokierować śledztwem w sprawie z której musi wyjść bez plamy.
— Panie, odparł sędzia, nie chcę podnosić w jakim stopniu słowa pańskie zwrócone do mnie jako do przedstawiciela sprawiedliwości są niewłaściwe i zuchwałe. Stosunek pański do domu d‘Esgrignonów tłómaczy pana do pewnego stopnia; ale...
— Panie sędzio, daruje pan, że mu przerwę, rzekł Chesnel. Przychodzę panu powiedzieć rzeczy, które pańscy zwierzchnicy myślą nie śmiejąc ich wyrazić, ale które ludzie z głową zgadują, a pan jesteś człowiekiem z głową. Przypuścimy że młodzieniec postąpił sobie nieopatrznie, czy pan sądzi że król, że dwór, rząd będą rade, iż nazwisko takie jak d‘Esgrignon znajdzie się na ławie oskarżonych? Czy to jest w interesie monarchji, kraju, aby historyczne domy padały? Równość, to wielkie słowo dzisiejszej opozycji, czyż nie znajduje rękojmi w istnieniu arystokracji uświęconej przez wieki? Otóż, nietylko nie było tu najmniejszej nieopatrzności, ale jesteśmy tu niewinną ofiarą schwytaną w pułapkę.
— Ciekaw byłbym wiedzieć jak, rzekł sędzia.
— Panie sędzio, ciągnął Chesnel, przez dwa lata, pan du Croisier pozwalał brać na swój rachunek ogromne sumy hrabiemu d‘Esgrignon. Przedstawimy weksle na więcej niż sto tysięcy talarów, stale wykupywane przez niego, weksle których pokrycie wpłacałem ja... uważ to pan dobrze!... albo przed albo po terminie płatności. Hrabia d‘Esgrignon może przedstawić kwit na sumę przez siebie pobraną, kwit wcześniejszy od przekazu, zaskarżonego jako fałszywy; czyż nie uzna pan wówczas skargi jako owocu nienawiści i walki stronnictw? Czyż nie jest wstrętną potwarzą to oskarżenie wniesione przez najniebezpieczniejszych wrogów tronu i ołtarza, a wymierzone przeciw spadkobiercy starożytnej rodziny? W całej tej sprawie tak samo nie było fałszerstwa, jak go nie bywało w mojej kancelarji. Wezwij pan panią du Croisier, która nie wie jeszcze o skardze a oświadczy panu, że jej wręczyłem fundusze i że ona przechowała je aby je oddać nie obecnemu mężowi, który ich od niej nie zażądał. Spytaj pan du Croisiera: powie panu, że nie wie jeszcze o mojej wpłacie do rąk pani du Croisier.
— Drogi panie, odparł sędzia, podobne rzeczy może pan opowiadać w salonie d‘Esgrignonów albo u ludzi którzy się nie znają na interesach; tam może uwierzą; ale sędzia śledczy, o ile nie jest idjotą, nie uwierzy, aby kobieta tak zawojowana przez męża jak pani du Croisier przechowywała w tej chwili w biurku sto tysięcy talarów nie mówiąc nic mężowi, ani tak aby stary rejent nie zawiadomił pana du Croisier, po jego powrocie do miasta, o tej wpłacie.
— Stary rejent udał się do Paryża, panie sędzio, aby położyć kres marnotrawstwu młodzieńca.
— Jeszcze nie przesłuchiwałem hrabiego d‘Esgrignon, odparł sędzia; jego odpowiedzi rozświetlą mi tę sprawę.
— Czy jest w osobnej celi? spytał rejent.
— Tak, odparł sędzia.
— Panie sędzio, wykrzyknął Chesnel który objął niebezpieczeństwo, śledztwo może być prowadzone albo za nami albo przeciw nam. Ma pan do wyboru: albo stwierdzić, na podstawie zeznań pani du Croisier, zdeponowanie sumy poprzedzające zrealizowanie weksla, albo też badać biednego obwinionego młodzieńca, który, w swem pomięszaniu, może nie pamiętać niczego i zgubić się. Osądź pan, co jest prawdopodobniejsze: czy zapomnienie kobiety nieznającej się na interesach, czy też fałszerstwo popełnione przez człowieka noszącego nazwisko d‘Esgrignon.
— Nie o to wszystko chodzi, odparł sędzia, chodzi o to, czy hrabia d‘Esgrignon sporządził weksel z odcinka listu pisanego ręką pana du Croisier.
— Ba! miał prawo to zrobić, wykrzyknęła pani Camusot, która weszła szybko w towarzystwie pięknego nieznajomego. Pan Chesnel wpłacił pieniądze...
Pochyliła się do męża:
— Będziesz młodszym sędzią w Paryżu przy pierwszym wakansie, służysz samemu królowi w tej sprawie, wiem napewno, nie zapomną ci tego, szepnęła mu do ucha. Ten młody człowiek to księżna de Maufrigneuse, nie waż się nigdy zdradzić żeś ją widział, i zrób wszystko dla młodego hrabiego, śmiało.
— Panowie, rzekł sędzia, gdyby nawet śledztwo było przeprowadzone w duchu pomyślnymi dla młodego hrabiego, czy mogę odpowiadać za wyrok?... Pan Chesnel i ty, moja droga, znacie poglądy pana prezydenta.
— Ta ta ta! rzekła pani Camusot; idź sam dziś rano do pana Michu i powiadom go o aresztowaniu hrabiego, będzie was już dwóch przeciw dwom, ręczę za to. Michu to Paryżanin! a znasz jego przywiązanie do szlachty. Niedaleko pada jabłko od jabłoni.
W tej chwili dał się za drzwiami słyszeć głos panny Cadot, oznajmiającej że przynosi pilny list. Sędzia wyszedł, poczem wrócił czytając te słowa:
„Wiceprezes trybunału prosi pana Camusot, aby ze chciał być obecny na rozprawie dziś i przez dni następne, iżby trybunał był w komplecie przez czas nie obecności pana prezydenta. Zarazem przesyła mu po zdrowienia.“
— Urwało się śledztwo w sprawie d‘Esgrignon! wykrzyknęła pani Camusot. Nie mówiłam ci, mój drogi, że ci wypłatają jakiegoś figla? Prezydent pojechał aby cię oczernić przed prokuratorem generalnym oraz przed prezydentem najwyższego trybunału. Nim zdołasz rozpocząć śledztwo, przeniosą cię. Czy to jasne?
— Zostanie pan tutaj, rzekła księżna; mam nadzieję, że prokurator przybędzie na czas.
— Kiedy przybędzie pan prokurator, rzekła pani Camusot, powinien zastać wszystko skończone. — Tak, mój drogi, tak, rzekła spoglądając na zdumionego męża. — A, mój prezesie, stary hipokryto, chcesz nam płatać figle, popamiętasz to sobie! Chcesz nas poczęstować pasztetem twego wyrobu, dostaniesz dwa, przyprawione ręką twojej uniżonej sługi, Cecylji Amelji Thirion. — Poczciwina Blondet! szczęście dla niego, że prezydent wybrał się w podróż aby nas wysadzić z siodła: jego ciemięga synalek ożeni się za to z panną Blandureau. Idę pogospodarować trochę w ogródku starego Blondet. — Ty, mój drogi, leć do pana Michu, gdy księżna pani wraz ze mną pójdzie do starego Blondet. Przygotuj się na to, że w calem mieście będą gadać, żem dziś rano spacerowała z kochankiem.
Pani Camusot podała ramię księżnej i przeprowadziła ją pustemi zaułkami aby dotrzeć bez niewczesnych spotkań do bramy starego sędziego. Przez ten czas Chesnel poszedł pogadać z młodym hrabią w więzieniu, dokąd Camusot kazał go wpuścić w sekrecie. Kucharki, służące i inne ranne ptaki, widząc panią Camusot i księżnę na odludnych ulicach, wzięli młodego człowieka za kochanka przybyłego z Paryża. Jak to Cecylja Amelja przewidziała, wieść o jej wybrykach obiegła miasto, wywołując niejedną plotkę.
Pani Camusot i jej rzekomy kochanek zastali starego w cieplarni; skłonił się żonie kolegi oraz jej towarzyszowi, obejmując młodego człowieka niespokojnem i badawczem spojrzeniem.
— Mam zaszczyt przedstawić panu krewniaka me go męża, rzekła sędzina wskazując księżnę, jednego z najznakomitszych ogrodników-amatorów w Paryżu Wraca z Bretanii i może spędzić z nami tylko jeden dzień; słyszał o panu, o pańskich kwiatach i krzewach, dlatego pozwoliłam sobie przyprowadzić go tak rano.
— A, pan zajmuje się ogrodnictwem? rzekł stary sędzia.
Księżna skłoniła się w milczeniu.
— Oto, rzekł sędzia, mój krzew kawowy i herbaciany.
— Czemu to, zagadnęła pani Camusot, pan prezes wyjechał? Założę się, że to coś co tyczy mego męża.
— Właśnie... Oto, proszę pana, najoryginalniejszy kaktus jaki istnieje, rzekł pokazując w doniczce roślinę, podobną do trędowatej trzciny, pochodzi z Nowej Holandii. Bardzo pan jest młody, jak na miłośnika kwiatów.
— Porzuć pan swoje kwiaty, drogi panie Blondet, rzekła pani Camusot; tu chodzi o pana, o pańskie nadzieje, o małżeństwo syna z panną Blandureau. Prezes chce pana wystrychnąć na dudka.
— Ba! rzekł sędzia niedowierzająco.
— Tak, odparła. Gdybyś pan się zajmował trochę więcej światem a mniej swemi kwiatami, wiedziałbyś, że posag i nadzieje, któreś pan zasadził, podlewał, okopywał, pielił, mogą być lada dzień zerwane podstępną ręką.
— Pani!...
— Tak! Nikt w mieście nie będzie miał odwagi zadzierać z prezesem: nikt pana nie ostrzeże. Ja jestem nie tutejsza, a dzięki temu zacnemu młodzianowi, niebawem znajdę się w Paryżu; oznajmiam tedy panu, że następca Chesnela formalnie prosił o rękę panny Klary Blandureau dla młodego du Ronceret, któremu rodzice dają pięćdziesiąt tysięcy talarów. Fabian obiecuje zdać egzamin adwokacki, aby móc zostać sędzią.
Stary sędzia upuścił doniczkę, którą trzymał w ręku dla pokazania księżnej.
— Och! mój kaktus! och! mój syn! panna Blandureau! Och! kwiat kaktusu złamał się!
— Nie, wszystko da się jeszcze naprawić, rzekła śmiejąc się pani Camusot. Jeżeli pan chcesz oglądać syna swego sędzią do miesiąca, powiemy panu, jak się wziąć do rzeczy...
— Panie, niech pan pozwoli tedy, zobaczy pan moje pelargonje, czarodziejski widok w momencie gdy kwitną.
— Dlaczego, rzekł do pani Camusot, mówi pani o tych rzeczach przy swoim kuzynie?
— Wszystko zależy od niego, odparła pani Camusot. Nominacja pańskiego syna przepadła na zawsze, jeżeli pan wspomnisz słówko o tym młodzieńcu.
— Ba! — Ten młodzieniec to kwiat.
— A!
— To księżna de Maufrigneuse, wysłana przez króla dla ocalenia młodego d‘Esgrignon, aresztowanego wczoraj wskutek skargi o fałszerstwo wniesionej przez du Croisiera. Księżna ma słowo ministra; rząd uzna wszystkie obietnice, które ona tu poczyni.
— Mój kaktus ocalony! rzekł sędzia oglądając swą szacowną roślinę. — Mów pani, słucham.
— Porozum się pan z moim mężem i panem Michu aby zdusić jaknajrychlej sprawę, a posada pańskiego syna jest pewna. Nominacja przyjdzie jeszcze dość wcześnie, abyś mógł zniweczyć intrygi du Ronceretów w rodzinie Blandureau. Syn pański zostanie czemś lepszym niż młodszym sędzią; za rok zajmie miejsc po moim mężu. Prokurator przybywa dzisiaj; p. Sauvager będzie niewątpliwie musiał się podać do dymisji z przyczyny swego postępowania w tej sprawie. Mąż mój pokaże panu w trybunale akta, które stwierdzają niewinność hrabiego i dowodzą że to fałszerstwo to pułapka zastawiona przez du Croisiera.
Stary sędzia wkroczył do olimpijskiego cyrku swoich sześciu tysięcy pelargonii i skłonił się księżnej.
— Panie, rzekł, jeżeli to czego pan żąda jest legalne, będzie można to zrobić.
— Panie sędzio, odparła księżna, niech pan wręczy jutro swoją dymisję Chesnelowi, a przyrzekani że w ciągu tygodnia otrzymasz nominację dla syna; ale nie oddawaj jej wprzód, aż usłyszysz potwierdzenie moich słów z ust pana prokuratora. Lepiej się porozumiecie z sobą na gruncie zawodowym. Niech mu pan tylko powie, że księżna de Maufrigneuse dała panu za niego słowo. I ani mrumru o mojej bytności w mieście, dodała.
Stary sędzia ucałował jej rękę i zaczął zrywać bez litości najładniejsze kwiaty aby je ofiarować księżnej.
— Cóż znowu, niech je pan ofiaruje pani, rzekła księżna; niema zwyczaju aby młody człowiek, idący pod rękę z ładną kobietą, nosił kwiaty...
— Zanim pan pójdzie do sądu, rzekła pani Camusot, niech się pan dowie u następcy Chesnela o propozycjach jakie uczynił imieniem państwa du Ronceret.
Stary sędzia, oszołomiony przewrotnością prezesa, stał jak wryty u furtki, patrząc za dwiema kobietami, które przemykały się przez ustronne ulice. Widział jak rysuje się gmach, tak uciążliwie budowany przez dziesięć lat dla ukochanego dziecka. Czy to możebne? Zwęszył jakąś zdradę i pobiegł do następcy Chesnela:
O wpół do dziesiątej, przed rozprawą, wiceprezydent Blondet, sędzia Camusot i Michu znaleźli się z nie zwykłą punktualnością w sali obrad. Ujrzawszy Camusota i Michu, którzy przyszli razem, stary sędzia starannie zamknął drzwi.
— No i cóż, panie wiceprezydencie, rzekł Michu, p. Sauvager, nie poradziwszy się pana prokuratora, wydał rozkaz uwięzienia hrabiego d‘Esgrignon, działając w interesie prywatnym takiego du Croisier, wroga rządu i króla. To istny obłęd! Prezydent znowuż wyjeżdża sobie i w ten sposób przerywa śledztwo! I my nic nie wiemy o tym procesie! Czyżby próbowano zaskoczyć nas w ten sposób?
— Pierwsze wogóle słyszę o tej sprawie, rzekł stary sędzia, wściekły na prezesa za jego zamach na rodzinę Blandureau.
Następca Chesnela, oddany du Ronceretom, wpadł w pułapkę zastawioną przez starego sędziego dla dowiedzenia się prawdy, i wygadał wszystko.
— To szczęście, że my panu o tem mówimy, drogi prezesie, rzekł Camusot do Blondeta, inaczej mógłbyś się pożegnać z posadą i małżeństwem dla syna.
— Ależ tu nie chodzi o mego syna ani o jego małżeństwo, rzekł sędzia; chodzi o młodego hrabiego d‘Esgrignon: winien czy nie winien?
— Zdaje się, rzekł Michu, że sumę wręczył Chesnel pani du Croisier; zrobiono tedy zbrodnię z prostej nieprawidłowości. Młodzieniec miał, wedle brzmienia skargi, zużyć odcinek listu na którym był podpis du Croisiera, aby zeń sporządzić weksel na dom Kellerów.
— Nieopatrzność! rzekł Camusot.
— Ale, skoro du Croisier otrzymał sumę, rzekł Blondet, dlaczego wniósł skargę?
— Nie wie jeszcze, że sumę wręczono jego żonie, lub udaje że nie wie, rzekł Camusot.
— Ot, zemsta prowincjonalnego łyka, rzekł Michu.
— To mi jednak trąci fałszerstwem, rzekł stary Blondet, w którym żadna namiętność nie mogła zaćmić jasności prawniczego sumienia.
— Sądzi pan? rzekł Camusot. Ależ, przyjąwszy nawet że młody hrabia nie miał prawa wystawiać weksli na du Croisiera, nie było tu naśladowania podpisu. Ale on sądził, że ma to prawo wskutek zawiadomienia Chesnela, że on, Chesnel, wpłacił tę sumę.
— No i cóż, gdzież tu widzicie fałszerstwo? rzekł stary sędzia. Istotą fałszerstwa, z punktu widzenia cywilnego, jest szkoda wyrządzona osobie drugiej.
— Ba! jasnem jest, o ile przyjmiemy zeznanie du Croisiera za prawdziwe, że zmieniono tu przeznaczenie podpisu, aby podjąć sumę wbrew zakazowi danemu przez du Croisiera swoim bankierom, rzekł Camusot.
— To, moi panowie, rzekł Blondet, wydaje mi się głupstwo, drobiazg. Pan miałeś sumę, ja może powinienem był czekać od pana przekazu; ale ja, hrabia d‘Esgrignon byłem w naglącej potrzebie, zatem... Daj pan pokój! pańska skarga ma źródło w nienawiści, w zemście! Iżby zaszło fałszerstwo, prawodawca żąda zamiaru wyłudzenia sumy, przywłaszczenia sobie korzyści, do której się nie ma prawa. Nie było tu fałszerstwa ani wedle określenia prawa rzymskiego, ani w myśl nowoczesnego prawoznawstwa, wciąż zostając na gruncie cywilnym, nie chodzi tu bowiem o fałszerstwo pisma publicznego lub autentycznego. W zakresie prywatnym, fałszerstwo pociąga za sobą zamiar kradzieży; ale tutaj, gdzież jest kradzież? W jakich my czasach żyjemy, panowie! Prezes wyjeżdża, aby nie dopuścić śledztwa, które już powinno było być skończone! Znam p. prezydenta dopiero od dziś, ale wypłacę mu wszystkie zaległości mojej omyłki; odtąd będzie sam sporządzał koncepty swoich wyroków. Powinien pan tu działać z największą szybkością, panie Camusot.
— Tak. Mojem zdaniem, rzekł Michu, zamiast wypuszczać na wolność za kaucją, trzeba wyplątać tego młodzieńca ze sprawy natychmiast. Wszystko zależy od pytań, jakie się postawi du Croisierowi i jego żonie. Może ich pan wezwać w czasie rozprawy, panie Camusot, przyjąć ich zeznania przed czwartą, sporządzić raport dziś w nocy, a sprawę osądzimy jutro przed rozprawą.
— Podczas gdy adwokaci będą gadać, porozumiemy się co do sposobu działania, rzekł Blondet do Camusota.
Trzej sędziowie weszli na salę rozpraw, przy wdziawszy togi.
W południe, Jego Wielebność, biskup i panna Armanda przybyli do pałacu d‘Esgrignon, gdzie już znajdowali się Chesnel i ksiądz Couturier. Po dość krótkiej naradzie między spowiednikiem pani du Croisier i prałatem, ksiądz udał się natychmiast do swej penitentki.
O jedenastej rano, du Croisier otrzymał nakaz stawiennictwa, który wzywał go, między pierwszą a drugą, do gabinetu sędziego śledczego. Przybył tam, nękany usprawiedliwionym lękiem. Prezydent, nie mogąc przewidzieć przybycia księżnej de Maufrigneuse oraz prokuratora, ani też nagłego spisku trzech sędziów, zapomniał wytyczyć du Croisierowi planu postępowania w razie gdyby się zaczęło śledztwo. Żaden z nich ani przewidział podobnego pośpiechu.
Du Croisier skwapliwie usłuchał nakazu, aby poznać zamiary pana Camusot. Był tedy zmuszony odpowiadać. Sędzia zadał mu sumarycznie sześć następujących pytań:
— Czy weksel zaskarżony jako fałszywy nie miał prawdziwego podpisu?
— Czy miał przed tym wekslem interesy z hrabią d‘Esgrignon?
— Czy hrabia d‘Esgrignon nie wystawiał poprzednio weksli na niego z zawiadomieniem lub bez zawiadomienia?
— Czy, swego czasu, on, du Croisier, nie napisał listu, którym uprawnił hrabiego d‘Esrignon do korzystania z jego kredytu
— Czy Chesnel nie wyrównywał kilkakrotnie tych rachunków?
— Czy du Croisier nie wydalał się z domu w tej epoce?
Na te pytania du Croisier odpowiedział twierdząco. Mimo jego obszernych wyjaśnień, sędzia sprowadzał wciąż bankiera do alternatywy tak albo nie. Kiedy pytania i odpowiedzi wciągnięto do protokółu, sędzia zakończył tem piorunującem pytaniem:
— Czy du Croisier wiedział, że pokrycie na weksel zaskarżony jako fałszywy zostało złożone u niego, w myśl zeznań Chesnela oraz zawiadomienia jakie Chesnel przesłał hrabiemu d‘Esgrignon, na pięć dni przed datą wekslu?
To ostatnie pytanie przeraziło du Croisiera. Zapytał, co znaczy podobne śledztwo? Czy to on jest winnym, a hrabia d‘Esgrignon skarżącym? Nadmienił, iż, gdyby sumę złożono u niego, nie byłby wnosił skargi.
— Sąd szuka światła, rzekł sędzia kończąc śledztwo i wciągnąwszy do protokółu to ostatnie oświadczenie du Croisiera.
— Ależ, panie sędzio, suma...
— Suma jest u pana, rzekł sędzia.
Chesnel, również wezwany, zjawił się aby wyjaśnić sprawę. Wiarogodność jego oświadczeń umocniło zeznanie pani du Croisier. Sędzia już wprzód przesłuchał hrabiego d‘Esgrignon, który, wyuczony przez Chesnela, przedstawił pierwszy list, w którym du Croisier prosił go aby czerpał z jego kredytu, nie czyniąc mu tej zniewagi aby uprzednio składać sumę. Następnie miał przedłożyć list Chesnela, w którym rejent zawiadomił go o zdeponowaniu stu tysięcy talarów u du Croisiera. Z takiemi dokumentami niewinność młodego hrabiego musiała zabłysnąć wobec trybunału.
Kiedy du Croisier wrócił do domu, był blady z gniewu, na wargach drżała lekka piana skupionej wściekłości. Zastał żonę siedzącą w salonie przy kominku haftującą dla niego pantofle; spojrzawszy nań, zadrżała, ale była gotowa na wszystko.
— Pani, wykrzyknął du Croisier ledwie mogąc mówić, co pani zeznała przed sędzią? Shańbiłaś mnie zgubiłaś, zdradziłaś!
— Ocaliłam cię, mężu, odparła. Jeżeli będziesz miał kiedyś zaszczyt połączyć się z domem d‘Esgrignonów przez małżeństwo swojej siostrzenicy, będziesz to zawdzięczał memu dzisiejszemu postępowaniu.
— Cud! oślica Balaama przemówiła, wykrzyknął. A gdzież są te sto tysięcy talarów, które, wedle pana Camusot, rzekomo znajdują się u mnie?
— Oto są, odparła dobywając plik banknotów z za poduszek swojej berżerki. Nie popełniłam grzechu śmiertelnego, twierdząc że mi je pan Chesnel wręczył.
— W mojej nieobecności?
— Nie było cię wówczas.
— Przysięgasz na swoje zbawienie?
— Przysięgam, odparła spokojnym głosem.
— Dlaczegoś mi nic nie powiedziała? rzekł.
— Zbłądziłam, odparła żona, ale błąd mój obraca się na twoją korzyść. Twoja siostrzenica będzie kiedyś margrabiną d‘Esgrignon, a ty może będziesz posłem, jeżeli się dobrze zachowasz w tej nieszczęsnej sprawie. Poszedłeś za daleko, umiej się cofnąć.
Du Croisier przechadzał się po salonie miotany straszliwym wzruszeniem, żona zaś czekała, z niemniejszem wzruszeniem, wyniku tej przechadzki. Wreszcie du Croisier zadzwonił.
— Nie przyjmuję nikogo dziś wieczór, zamknijcie bramę, rzekł do lokaja. Wszystkim powiesz, żeśmy oboje z żoną wyjechali na wieś. Wyjedziemy natychmiast po obiedzie, który podasz wcześniej o pół godziny.
Tego wieczora, wszystkie salony, kupcy, biedacy, żebracy, szlachta, handel, słowem całe miasto mówiło o wielkiej nowinie: o aresztowaniu hrabiego d‘Esgrignon podejrzanego o fałszerstwo. Hrabia d‘Esgrignon pójdzie przed sąd kryminalny, będzie skazany, napiętnowany. Większość osób, którym honor d‘Esgrignonów był drogi, przeczyła temu faktowi.
Kiedy nastała noc, Chesnel wstąpił do pani Camusot po młodego nieznajomego i zaprowadził go do pałacu d‘Esgrignon, gdzie oczekiwała go panna Armanda. Biedna dziewczyna zaprowadziła do siebie piękną Maufrigneuse i oddala jej swój pokój. Jego Wielebność biskup zajął pokój Wikturnjana.
Skoro szlachetna Armanda znalazła się sama z księżną, rzuciła jej bolesne spojrzenie.
— Winna pani była pomoc biednemu dziecku, które się zgubiło dla pani, rzekła; dziecku, dla którego wszyscy się tu poświęcają.
Księżna objęła już swojem kobiecem okiem pokój panny d‘Esgrignon i ujrzała w nim obraz życia wzniosłej dziewczyny, widząc ten pokój nagi, zimny, wyzuty z wszelkiego zbytku, rzeklibyście cela zakonnicy. Księżna, wzruszona, oglądając przeszłość, teraźniejszość i przyszłość tej egzystencji, czując rażący kontrast jaki stwarza jej obecność, nie mogła powstrzymać łez, które spłynęły jej po twarzy i posłużyły za odpowiedź.
— Och, zbłądziłam, daruj mi, księżno! przemówiła chrześcijanka, która wzięła górę nad ciotkę Wikturnjana; nie znała pani naszej nędzy, bratanek mój niezdolny był ci jej wyznać. Zresztą, patrząc na panią, rozumie się wszystko, nawet zbrodnię!
Panna Armanda, wyschła i chuda, blada, ale piękna pięknością owych wiotkich a surowych figur które jedynie niemieccy malarze umieli stworzyć, również miała wilgotne oczy.
— Pociesz się, drogi aniele, rzekła wreszcie księżna, ocalony jest.
— Tak, ale honor, ale jego przyszłość! Chesnel powiedział mi: król wie całą prawdę..
— Postaramy się naprawić złe, odparła księżna.
Panna Armanda zeszła do salonu i zastała Gabinet Starożytności w pełnym komplecie. Wszyscy się stawili zarówno dla uczczenia Jego Wielebności, jak dla dotrzymania towarzystwa margrabiemu. Chesnel, stojąc w przedpokoju, każdemu przybyłemu zalecał głębokie milczenie o całej sprawie, iżby czcigodny margrabia nigdy nie dowiedział się o niczem. Prawy Frank byłby zdolny zabić swego syna albo zabić du Croisiera; w tej okoliczności musiałby znaleźć zbrodniarza albo z jednej albo z drugiej strony.
Szczególnym trafem, margrabia, rad z powrotu syna do Paryża, mówił więcej niż zazwyczaj o Wikturnjanie. Wikturnjan miał niebawem zająć jakieś stanowisko z ramienia króla, król zajmie się wreszcie d‘Esgrignonami. Każdy, ze śmiercią w duszy, wysławiał statek Witkurnjana. Panna Armanda przygotowywała nagłe zjawienie się chłopca, mówiąc bratu że Wikturnjan wpadnie z pewnością ich odwiedzić i że musi być już w drodze.
— Ba! rzekł margrabia stojąc przy kominku, jeżeli dobrze prowadzi swoje interesy tam gdzie jest, powinien zostać i nie myśleć o radości, jaką sprawiłoby staremu ojcu jego przybycie. Służby króla przedewszystkiem.
Ci, którzy usłyszeli te słowa, zadrżeli. Proces mógł wydać bark d‘Esgrignona żelazu kata! Nastała chwila okropnego milczenia. Stara margrabina de Casteran nie mogła wstrzymać łzy, którą uroniła na swój róż, odwracając głowę.
Nazajutrz w południe, w śliczną pogodę, cała ludność, poruszona, skupiła się gromadkami na głównej ulicy miasta, rozmawiając jedynie o wielkiej sprawie. Czy młody hrabia jest w więzieniu czy na wolności? W tej chwili ujrzano dobrze znane tilbury hrabiego d‘Esgrignon jadące od ulicy św. Błażeja, wprost z prefektury. Powoził sam hrabia, obok niego zaś siedział prześliczny nieznajomy młodzian, obaj weseli, roześmiani, rozgadani, z bengalskiemi różami w butonierkach. Był to istny efekt teatralny, niepodobny do opisania. O dziesiątej, doskonale umotywowany wyrok sądowy uwolnił hrabiego od wszelkiej odpowiedzialności i wrócił mu wolność. Pognębiono tam du Croisiera maleńkiem zważywszy, które zostawiło hrabiemu d‘Esgrignon prawo ścigania go za potwarz. Stary Chesnel przechodził niby przypadkiem ulicą i opowiadał każdemu kto chciał słuchać, że du Croisier zastawił najhaniebniejszą pułapkę honorowi d‘Esgrignonów, i że, jeżeli nie będzie ścigany jako potwarca, za wdzięczą to szlachetności uczuć właściwej d‘Esgrignonom.
Wieczorem tego pamiętnego dnia, skoro margrabia d‘Esgrignon udał się na spoczynek, młody hrabia, panna Armanda i piękny pazik który miał właśnie odjechać, znaleźli się sami wraz z Kawalerem, przed którym nie dało się ukryć płci uroczego młodzieńca, i który, sam jeden w mieście, poza trzema sędziami i panią Camusot, wiedział o bytności księżnej.
— Dom d‘Esgrignonów jest ocalony, rzekł Chesnel, ale nie podniesie się z pod tego ciosu ani za sto lat. Trzeba teraz spłacić długi; nie pozostaje panu, panie hrabio, nic innego jak ożenić się z bogatą panną.
— I brać ją tam gdzie się znajdzie, dodała księżna.
— Drugi mezaljans! wykrzyknęła panna Armanda.
Księżna zaczęła się śmiać.
— Z dwojga złego lepiej ożenić się niż umrzeć, rzekła wyjmując z kieszeni kamizelki flakonik dany jej przez aptekarza tuileryjskiego pałacu.
Panna Armanda wzdrygnęła się, stary Chesnel zaś ujął rękę księżnej i ucałował ją bez pozwolenia.
— Czy wyście tu poszaleli? mówiła księżna. Chcecie tedy tkwić w piętnastym wieku wówczas gdy żyjemy w dziewiętnastym? Moje drogie dzieci, niema już szlachty, jest tylko arystokracja. Kodeks cywilny Napoleona zabił pergaminy, jak armata zabiła niegdyś feudalność. Będziecie o wiele większą szlachtą niż jesteście, kiedy będziecie mieli pieniądze. Żeń się z kim chcesz, Wikturnjanie, dasz swojej żonie szlachectwo, oto najpewniejszy z przywilejów jakie zostały szlachcie we Francji. Czy p. de Talleyrand nie zaślubił bez ujmy dla siebie pani Grandt? Pamiętajcie o Ludwiku XIV, żonatym z wdową, po Scarronie.
— Nie ożenił się z nią dla pieniędzy, rzekła panna Armanda.
— Gdyby hrabina d‘Esgrignon była siostrzenicą ta kiego du Croisiera, czy przyjęłaby ją księżna u siebie? rzekł Chesnel.
— Może, odparła księżna; ale król, bez najmniejszego wątpienia, ujrzałby ją z przyjemnością. Czyż wy nie wiecie, co się dzieje? rzekła widząc zdumienie na wszystkich twarzach. Wikturnjan był w Paryżu, wie jak się tam świat toczy. Byliśmy silniejsi za Napoleona. Wikturnjanie, żeń się z panną Duval, będzie margrabiną d‘Esgrignon równie dobrze jak ja jestem księżną de Maufrigneuse.
— Wszystko stracone, nawet honor, rzekł Kawaler z wymownym gestem.
— Żegnaj, Wikturnjanie, rzekła księżna całując go w czoło, nie zobaczymy się już. Najlepsze co możesz uczynić, to zostać na wsi, powietrze paryskie ci nie służy.
— Djano! wykrzyknął w rozpaczy młody hrabia.
— Panie hrabio, zapomina się pan, rzekła zimno księżna, porzucając rolę mężczyzny i kochanki i stając się napowrót nietylko aniołem ale i księżną, nietylko księżną ale Molierowską Celimeną.
Księżna de Maufrigneuse skłoniła się z godnością tym czterem osobom wyciskając Kawalerowi ostatnią łzę zachwytu, jaką miał na użytek płci pięknej.
— Jaka ona podobna do księżnej Gorycy! wykrzyknął z cicha.
Djana znikła. Bicz pocztyliona oznajmił Wikturnjatiowi, że piękny romans jego pierwszej miłości skończył się. W niebezpieczeństwie, Djana mogła jeszcze widzieć w młodym hrabi swego kochanka; ale po ocaleniu, wzgardziła nim jako człowiekiem słabym.
W pół roku później Cainusota mianowano młodszym sędzią w Paryżu, później sędzią śledczym. Michu został prokuratorem. Poczciwina Blondet został radcą sądu apelacyjnego, został na tem stanowisku tyle czasu ile trzeba było do spensjonowania i wrócił na mieszkanie do swego pięknego domku. Józef Blondet otrzymał w trybunale posadę ojca, dożywotnio ale bez żadnych widoków awansu, i zaślubił pannę Blandureau, która nudzi się dzisiaj w tym domku z cegły i kwiatów, niczem karp w marmurowym basenie. Michu wreszcie i Camusot otrzymali krzyż Legii honorowej a stary Blondet rozetkę oficerską. Co się tyczy podprokuratora, pana Sauvager, wysłano go na Korsykę, ku wielkiemu zadowoleniu du Croisiera, któremu oczywiście ani się nie śniło dać mu swojej siostrzenicy.
Du Croisier, judzony przez prezydenta du Ronceret, odwołał się od wyroku do sądu apelacyjnego i przegrał. W całym departamencie liberali twierdzili, że młody d‘Esgrignonek dopuścił się fałszerstwa. Ze swej strony rojaliści rozpowiadali o ohydnej pułapce, jaką, wiedziony zemstą, uknuł nikczemny du Croisier. Odbył się pojedynek między du Croisierem a Wikturnjanem. Szczęście było po stronie byłego liweranta, który zranił niebezpiecznie młodego hrabiego i dalej rozpowiadał swoje. Sprawa ta, którą liberali wywlekli na stół przy każdej sposobności, zaogniła jeszcze walkę między dwoma stronnictwami. Du Croisier, wciąż bity przy wyborach, nie widział żadnej nadziei wydania siostrzenicy za młodego hrabiego, zwłaszcza po swym pojedynku.
W miesiąc po zatwierdzeniu wyroku w sądzie apelacyjnym, Chesnel, wyczerpany tą straszliwą walką, która podkopała jego siły moralne i fizyczne, umarł w swoim tryumfie niby stary, wierny pies, któremu warchlak zatopił kły w brzuchu. Umarł szczęśliwy o tyle, o ile mógł nim być zostawiając dom niemal zrujnowany, a młodego człowieka w nędzy, ginącego z nudów, bez żadnych widoków karjery. Ta okrutna myśl, w połączeniu z jego przygnębieniem, dobiła bezwątpienia biednego starca. Wśród tylu ruin, przywalony tyloma zgryzotami, doznał jednej wielkiej pociechy: stary margrabia, nakłoniony przez siostrę, wrócił mu całą dawną przyjaźń. Ta znamienita osobistość przyszła do domku przy ulicy du Bercail i siadła u wezgłowia swego starego sługi, którego wszystkich poświęceń margrabia nie znał wcale. Chesnel podniósł się na łóżku i odmówił hymn Symeona: margrabia zezwolił, aby go pogrzebano w kaplicy zamkowej, ciałem w poprzek, u stóp grobu, w którym ten ostatni z d‘Esgrignonów miał sam spocząć.
Tak umarł jeden z ostatnich przedstawicieli owej wielkiej i pięknej dworszczyny, które to słowo bierze się nieraz ze złej strony, a któremu my dajemy tutaj jego istotne znaczenie, wyrażając niem feudalne przywiązanie sługi do pana. To uczucie, które istniało już tylko na prowincji i u paru starych sług królewskich, przynosiło zaszczyt zarówno szlachcie zdolnej budzić podobne uczucia, i mieszczaństwu, co ich doznawało. To szlachetne i wspaniałe oddanie niemożliwe jest dzisiaj. Szlacheckie domy nie mają już sług, tak samo jak nie ma już króla Francji ani dziedzicznych parów, ani też dóbr niewzruszenie przywiązanych do historycznych domów dla uwiecznienia w nich narodowej świetności. Chesnel był tedy nietylko jednym z owych nieznanych wielkich ludzi, ale był także i wielką rzeczą. Czy ciągłość jego poświęceń nie daje mu jakiejś dziwnej powagi i wzniosłości? czy heroizmem swym nie przewyższa heroizmu dobroczynności, która jest zawsze wysiłkiem chwilowym? Cnota Chesnela to przywilej klas stojących między nędzą ludu a wielkością arystokracji, zdolnych tem samem połączyć skromne cnoty mieszczańskie z górnością horyzontów szlachcica, oświecając je pochodnią rzetelnego wykształcenia.
Wikturnjan, skompromitowany u Dworu, nie mógł się tam spodziewać ani bogatej panny ani urzędu. Król uparcie wzbraniał się nadać parostwo d‘Esgrignonom, a był to jedynie fawor, który mógł Wikturnjana wydobyć z nędzy. Póki żył ojciec, niepodobna było ożenić młodego hrabiego z bogatą mieszczanką, musiał tedy wegetować nędznie w ojcowskim domu ze wspomnieniami dwóch lat paryskiego blasku oraz arystokratycznych amorów. Smutny i ponury, pędził dni między zrozpaczonym ojcem, który stan syna przypisywał jakiejś trawiącej go chorobie, a ciotką pogrążoną w zgryzocie. Chesnela już nie było. Margrabia umarł w r. 1830, ujrzawszy Karola X w przejeździe przez Nonancourt, dokąd udał się ten wielki d‘Esgrignon, na czele niedobitków z Gabinetu Starożytności, aby mu złożyć pokłon i przyłączyć się do szczupłego orszaku zwyciężonej monarchji. Akt ten odwagi wyda się dziś bardzo prosty, ale wówczas, w pełni rewolucyjnego entuzjazmu, był on czemś wzniosłem!
— Gallowie tryumfują! było ostatniem słowem margrabiego.
Wówczas du Croisier doczekał się pełnego zwycięstwa, gdyż nowy margrabia d‘Esgrignon, w tydzień po śmierci sędziwego ojca, przyjął rękę panny Duval; panna miała trzy miliony posagu, a du Croisier i jego żona zapewnili jej w intercyzie swój majątek. W mowie weselnej du Croisier powiedział, że dom d‘Esgrignonów jest najczcigodniejszym ze wszystkich rodzin we Francji. Spotkacie co zimę margrabiego d‘Esgrignon. (który kiedyś będzie miał przeszło sto tysięcy talarów renty) w Paryżu, gdzie prowadzi wesołe życie kawalerskie, przejąwszy z dawnych wielkich panów jedynie obojętność dla żony, o którą nie dba wcale.
„Co się tyczy panny d‘Esgrignon, powiadał Emil Blondet, któremu zawdzięczamy szczegóły tego opowiadania, jeżeli nie jest już podobna do niebiańskiej postaci oglądanej przezemnie w dzieciństwie, jest ona, w sześćdziesiątym siódmym roku życia, najbardziej bolesną i zajmującą postacią w Gabinecie Starożytności, gdzie jeszcze króluje. Widziałem ją w czasie ostatniej podróży jaką odbyłem w tamte strony po papiery potrzebne do mego małżeństwa. Skoro ojciec mój dowiedział się z kim się żenię, osłupiał i odzyskał mowę dopiero wówczas, kiedy mu powiedziałem że jestem prefektem.
— Tyś się urodził prefektem! odparł z uśmiechem.
„Przechadzając się po mieście, spotkałem pannę Armandę, która wydała mi się większą niż kiedykolwiek! Miałem uczucie, że widzę Marjusza na gruzach Kartaginy. Czyż nie przeżyła ona swoich bożyszcz, swoich zniweczonych wiar? Wierzy już tylko w Boga. Zazwyczaj smutna, milcząca, zachowała z dawnej piękności jedynie oczy płonące nadnaturalnym blaskiem. Kiedy ją ujrzałem idącą na mszę z książką w ręku, nie mogłem się obronić myśli, że ona prosi Boga, aby ją zabrał z tego świata.“

Les Jardies, w lipcu, 1837.




  1. Du Bousquier ze Starej panny.
  2. Jaszczur, Stracone złudzenia, Blaski i nędze życia kurtyzany, Córka Ewy, Stara panna, etc.
  3. Monsieur, tytuł brata królewskiego.
  4. Wielkość i upadek Cezara Birotteau.
  5. Wielkość i upadek Cezara Birotteau, Ojciec Goriol, Stracone złudzenia, Córka Ewy, Sekrety księżnej de Cadignan, Dziewczyna o złotych oczach, etc. >
  6. Historja trzynastu (Ferregus).
  7. Ojciec Goriot, Stracone złudzenia, Córka Ewy, Jaszczur, etc.
  8. Stracone złudzenia, Córka Ewy, Stara panna, etc.
  9. Stracone złudzenia, etc.
  10. Ostatnie wcielenie Vautrina, Sekrety księżnej de Cadignan, etc.
  11. Ojciec Goriot, Kobieta opuszczona.
  12. Stracone złudzenia, Blaski i nędze życia kurtyzany, Ostatnie wcielenie Vautrina, Córka Ewy, Sekrety księżnej de Cadignan, Kuratela, etc.
  13. Ojciec Goriot, Blaski i nędze życia kurtyzany, Córka Ewy, etc.
  14. Ostatnie wcielenie Veutrinea.
  15. Ojciec Goriot.
  16. Stara panna.
  17. Ostatnie wcielenie Vautrina, Kuzyn Pons.
  18. Stracone złudzenia.
  19. Camus, znaczy płaskonosy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.