Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Gabinet starożytności.djvu/147

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Mężu, ty możesz się wahać? D‘Esgrignonowie, honor prowincji! rzekła.
— Właśnie tu o to chodzi, wykrzyknął du Croisier wstając i zaczynając na nowo gorączkowo się przechadzać.
— O cóż tu chodzi? rzekł Chesnel zdumiony.
— Panie Chesnel, tu idzie o Francję! chodzi o kraj, chodzi o lud, chodzi o to aby nauczyć waszych panków, że istnieje sprawiedliwość, prawo, mieszczaństwo, drobna szlachta, która warta jest tyle co oni i która ich trzyma w garści! Nie tratuje się dziesięciu pól zboża dla jednego zajęcia, nie wnosi się hańby w rodziny uwodząc biedne dziewczęta, nie wolno jest gardzić ludźmi wartemi tyleż co oni, nie można z nich sobie drwić przez dziesięć lat! Takie fakty rosną, tworzą lawiny, a te lawiny spadają, miażdżą, grzebią panów szlachciców. Chcecie powrotu dawnych przywilejów, chcecie pi zedrzeć układ społeczny, ten pakt w którym spisane są nasze prawa...
— Cóż dalej? rzekł Chesnel.
— Czyż to nie jest świętem posłannictwem oświecać lud? wykrzyknął du Croisier. Otworzy oczy na moralność waszego stronnictwa, kiedy ujrzy, że szlachta tak samo jak Bartek i Maciek idą na galery. Powiedzą sobie, że biedacy umiejący się szanować, więcej są warci od magnatów którzy się hańbią. Kryminał jest dla wszystkich. Ja jestem tu obrońcą ludu, przyjacielem praw. Sami pchnęliście mnie w objęcia ludu na dwa zawody, raz odtrącając powinowactwo ze mną,