Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Gabinet starożytności.djvu/130

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

namysłu Wikturnjana w ramiona panny Armandy: bratanek myślał o swem fałszerstwie, ciotka o długach i wekslach.
— Wiesz wszystko, ciociu? rzekł.
— Tak, drogie dziecko, ale my tu jesteśmy. W tej chwili nie będę cię łajała, nabierz otuchy.
— Trzeba się będzie ukryć.
— Być może... Tak, to wyborna myśl.
— Gdybym mógł wejść niepostrzeżenie do Chesnela, obliczywszy przyjazd tak aby wypadł w nocy?
— Tak będzie najlepiej, łatwiej zdołamy ukryć wszystko bratu. Biedny anioł, jak on cierpi! rzekła pieszcząc to niegodne dziecko.
— Och, teraz rozumiem hańbę, ostudziła moją miłość.
— Biedne dziecko! tyle szczęścia i tyle niedoli!
Panna Armanda trzymała płonącą głowę bratanka na piersi, całowała to czoło spocone mimo zimna, jak święte kobiety musiały całować Chrystusa spowijając go w całun. Obliczyła wszystko tak dobrze, iż wprowadzono marnotrawnego syna w nocy do spokojnego domu przy ulicy du Bercail; ale przypadek sprawił, iż przybywając tam, wpadł, wedle uświęconego wyrażenia, w paszczę wilka. W wilię tego dnia Chesnel traktował o sprzedaż swojej kancelarji z pierwszym dependentem pana Lepressoir, rejenta liberałów, jak on był rejentem arystokracji. Młody dependent należał do bogatej rodziny, tak iż mógł dać Chesnelowi znaczniejszą zaliczkę, sto tysięcy franków.
— Przy stu tysięcach franków, mówił sobie w tej