Przejdź do zawartości

Strona:PL Balzac - Gabinet starożytności.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wikturnjanowi zaćmiło się w oczach; miał uczucie, że skóra pęka na nim i że krew cieknie ze wszystkich stron.
— Co panu? wykrzyknęła piękna Djana, widząc wahanie, którego kobiety nie przebaczają nigdy.
Na wszystkie kaprysy kobiet sprytny człowiek powinien najpierw powiedzieć tak, i podsunąć im pobudki do nic, szanując ich święte prawo zmieniania w nieskończoność swoich myśli, postanowień i uczuć. Pierwszy raz Wikturnjan wpadł w gniew, ów gniew ludzi słabych i poetycznych, podobny do burzy z deszczem i błyskawicami, ale bez grzmotu. Bardzo źle potraktował tego anioła, na którego wiarę naraził więcej niż życie, bo honor swego domu.
— Oto więc, rzekła, do czegośmy doszli po półtora roku miłości! Robisz mi przykrość, wielką przykrość. Idź sobie. Nie chce pana widzieć na oczy. Myślałam, że mnie kochasz, nie kochasz mnie.
— Ja cię nic kocham? spytał rażony tym wyrzutem.
— Nie, mój panie.
— Ależ... wykrzyknął. Ach, gdybyś ty wiedziała, co ja zrobiłem dla ciebie!
— I cóż takiego znów pan zrobił dla mnie? rzekła, jakgdyby się nie powinno zrobić wszystkiego dla kobiety która tyle zrobiła dla pana?
— Nie jest pani godna tego wiedzieć, wykrzyknął Wikturnjan wściekły.
— A!
Po tem wzniosłem a! Djana pochyliła głowę, utopiła ją w rękach i siedziała zimna, nieruchoma, nieubłagana.