Hektor Servadac/Część II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Juliusz Verne
Tytuł Hektor Servadac
Data wyd. 1878
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Hector Servadac
Źródło Skany na commons:
cz.I i cz.II
Indeks stron
JULJUSZ VERNE.




HEKTOR SERVADAC.

PRZYGODY W PODRÓŻY
po
ŚWIATACH SŁONECZNYCH.
Dzieło uwieńczone przez akademię francuzką.



CZĘŚĆ DRUGA.





LWÓW.
KSIĘGARNIA POLSKA.

1878.



Z drukarni A. J. O. Rogosza.







ROZDZIAŁ I.

W którym bez ceremonii przedstawia się trzydziesty szósty mieszkaniec Galii.



Nakoniec trzydziesty szósty mieszkaniec Galii ukazał się na Gorącej Ziemi. Jedyne słowa, zaledwie zrozumiałe, które wymówił, były:
— To mój kometa! mój!
Co one oznaczały? Czy, że fakt, dotąd nie wyjaśniony, rzucenia w przestrzeń ogromnego kawała oderwanego od ziemi, spowodowany był potrąceniem komety? Czy nastąpiło jakie spotkanie na orbicie ziemi? Której z dwóch asteroid samotnik z Formentery nadał nazwę Galii, czy gwieździe ogoniastej, czy też odłamowi rzuconemu w przestrzeń słoneczną? Kwestyę tę mógł rozwiązać tylko sam uczony, tak energicznie domagający się „swojego komety.“
W każdym razie człowiek ten, na pół martwy był niezawodnie autorem notat, zebranych podczas podróży Dobryny, tym samym astronomem, który zredagował dokument przyniesiony na Gorącą Ziemię przez wędrownego gołębia. On tylko jeden mógł rzucić w morze puszki i baryłkę i dać wolność temu ptakowi, którego instynkt musiał skierować ku jedynemu punktowi zamieszkałemu. Uczony ten — gdyż niezawodnie był uczonym — musiał wiedzieć cokolwiek o Galii. Mógł wymierzyć stopniowe oddalenie się jej od słońca, obliczyć zmniejszanie się jej szybkości. Ale — i to było najważniejszem — czy poznał naturę jej orbity, czy była to hyperbola, parabola, czy też elipsa? Czy zbadał nakoniec, ażali nowa gwiazda znajdowała się w takich warunkach, by powrócić na ziemię i w jakim czasie to się stanie?
Oto były pytania, które hrabia stawił naprzód samemu sobie, a następnie kapitanowi Servadac i porucznikowi Prokopowi. Ci nie mogli dać odpowiedzi. Też same kwestye badali oni i roztrząsali podczas ostatniej podróży, ale rozwiązać ich nie zdołali. A tu, jak na nieszczęście, jedyny człowiek, który, według wszelkiego prawdopodobieństwa, posiadał rozwiązanie tego zadania, był prawie trupem! W takim razie należało zrzec się na zawsze poznania przyszłości, jaka czekała świat galicki!
Przedewszystkiem zatem należało przywrócić do życia to ciało astronoma, nie dające już żadnych znaków życia. Apteka Dobryny była należycie zaopatrzona w lekarstwa i na ten raz bardzo się przydała. To też zwrócono się ku niej po następnem zachęcającem wezwaniu Ben-Zufa:
— Do dzieła, panie kapitanie! O! ci uczeni mają ogromnie twarde życie.
Zaczęto więc umierającego rozcierać tak potężnie, iż to mogłoby zaszkodzić zdrowemu i wlewać mu do gardła kordyały tak wzmacniające, iż mogłyby przywrócić do życia umarłego.
Zewnętrzny ratunek powierzono Ben-Zufowi i Negretemu. Możemy zapewnić, że dwaj ci potężni rozcieracze sumiennie wywiązywali się ze swych obowiązków.
Przez ten czas Hektor Servadac napróżno zapytywał sam siebie, kto jest ten Francuz, którego sprowadził z wyspy Formentery, i wśród jakich okoliczności miał z nim poprzednio stosunki?
Powinien był jednak poznać tego człowieka. Ale widział go w tym wieku, który, nie bez słuszności nazywają wiekiem niewdzięcznym, gdyż w samej rzeczy jest nim, tak pod względem moralnym jak i fizycznym.
W samej rzeczy, uczony, leżący teraz w wielkiej sali Ula Niny, był ni mniej ni więcej jak profesorem fizyki Hektora Servadac w liceum Karola Wielkiego.
Profesor ten nazywał się Palmiryn Rosette. Był to prawdziwy uczony, bardzo mocny we wszystkich naukach matematycznych. Przeszedłszy klasy początkowe, Hektor Servadac opuścił liceum, wstąpił do szkoły Saint-Cyr i od tego czasu profesor i uczeń nie spotykając się, zapomnieli o sobie.
Jak wiadomo, Servadac, jako uczeń, nie bardzo przykładał się do nauk szkolnych. Ale za to ileż figlów płatał nieszczęśliwemu Palmirynowi Rosette w towarzystwie kilku innych niesfornych kolegów!
Kto dodawał kilka ziarnek soli do wody dystylowanej w laboratoryum, co wywoływało najniespodziewańsze reakcye chemiczne? Kto wykradał kroplę rtęci z barometru, by go postawić w rażącej sprzeczności ze stanem atmosfery? Kto rozgrzewał termometr na kilka chwil przed tem, gdy go się miał poradzić profesor? Kto wpuszczał żywe owady w lunetę? Kto psuł izolacyę maszyny elektrycznej, tak że nie mogła wydać ani jednej iskry? Kto nakoniec wyświdrował niewidzialny otwór w maszynie pneumatycznej, tak że Palmiryn Rosette napróżno silił się wypompować powietrze?
Takie były najzwyklejsze psoty ucznia Servadaca i jego zbyt wesołej kompanii.
A psoty te miały tem więcej uroku dla szkolarzów, że pomieniony profesor był pierwszorzędnym impetykiem. Wyradzały się gniewy i napady zapamiętałości, zachwycające psotników.
We dwa lata po opuszczeniu liceum przez Hektora Servadac, Palmiryn Rosette, czując się więcej kosmografem aniżeli fizykiem, zarzucił zawód nauczycielski, ażeby oddać się wyłącznie studyom astronomicznym. Próbował wstąpić do obserwatoryum; ale zgryźliwy charakter był powodem, że drzwi tego zakładu stanowczo były dla niego zamknięte. Ponieważ zaś posiadał niejaki majątek, począł więc zajmować się astronomią na własny rachunek, bez żadnego urzędowego tytułu, z serdecznem zadowoleniem krytykując innych astronomów. Jemu to zresztą świat uczony zawdzięcza odkrycie trzech ostatnich planet teleskopowych i wyrachowanie elementów trzechset dwudziestej piątej z komet skatalogowanych. Ale, jak powiedziano wyżej, ani profesor Rosette, ani uczeń Servadac nigdy następnie nie widzieli się aż do owego niespodziewanego spotkania na wyspie Formenterze. Owoż nic dziwnego, że po kilkunastu latach kapitan Servadac nie poznał byłego swego profesora Palmiryna Rosette, zwłaszcza w stanie, w jakim ten znajdował się teraz.
Gdy Ben-Zuf i Negrette pozdejmowali z uczonego futra, któremi od stóp do głów był otulony, znaleźli się w obecności człeczyny mającego pięć stóp i dwa cale wysokości, wychudzonego niezawodnie, ale widocznie i z natury chudego, bardzo łysego, o jednej z tych pięknych czaszek wypolerowanych, podobnych do strusiego jaja, bez zarostu, tylko z kilku włosami na brodzie, widocznie od tygodnia nie golonej, o nosie długim i garbatym, służącym za podstawę potężnym okularom, które w pewnym rodzaju krótkowidzów zdają się stanowić nierozdzielną część ich osobistości.
Człeczyna ten musiał być nadzwyczaj nerwowym. Można go było przyrównać do owych szpulek Rhumkorffa, których nawinięta nitka długa jest na wiele hektometrów i w których prąd nerwowy zastępuje prąd elektryczny z niemniejszem natężeniem. Słowem w „szpulce Rosette“ nerwowość zawierała się w bardzo wysokim naprężeniu, jak elektryczność w szpulce Rhumkorffa.
Wszakże, chociaż profesor był tak nerwowym, nie było jeszcze powodu do wyprawienia go na tamten świat. W świecie liczącym trzydziestu pięciu mieszkańców, życie trzydziestego szóstego nie jest do pogardzenia. Gdy umierającemu zdjęto po części jego odzież, można było przekonać się, że serce jego bije jeszcze; słabo, ale bije. Możebnem zatem było przywrócenie mu przytomności, przy energicznych po temu usiłowaniach. Ben-Zuf nacierał i szurował to ciało jak stary płaszcz, albo szablę na paradę, przyspiewując. Wreszcie po dwudziestu minutach nieprzerywanej pracy z ust umierającego wyrwało się westchnienie, potem drugie i trzecie. Zęby, dotąd mocno zaciśnięte, zwolniały; oczy poczęły migotać, potem otworzyły się ostatecznie; ale chory był bez żadnej świadomości miejsca i okoliczności wśród jakich znajduje się. Wymówił kilka słów, których nie podobna było zrozumieć. Prawa jego ręka wyciągnęła się i podniosła ku czołu, jakby szukając tam czegoś i nie znajdując. Potem rysy jego skurczyły się, twarz poczerwieniała, jak gdyby powrócił do życia w przystępie gniewu — i krzyknął:
— Okulary! gdzie są moje okulary?
Ben-Zuf począł szukać żądanych okularów. Znaleziono je. Monumentalne te okulary uzbrojone były w prawdziwe szkła teleskopowe. Podczas rozcierania odpadły one od skroni, do których zdawały się być przymocowane jak gdyby pręt był przeprowadzony od jednego profesorskiego ucha do drugiego. Osadzono je na nosie podobnym do dzióba orła, to jest we właściwem swem miejscu i znowu dało się słyszeć westchnienie, zakończone odchrząknięciem, pomyślnie wróżącem.
Kapitan Servadac nachylił się nad twarzą Palmiryna Rosette i począł wpatrywać się w nią z największą uwagą. Jednocześnie i ten otworzył bardzo szeroko oczy. Żywe spojrzenie przedarło się przez szkła jego okularów i zirytowanym zawołał.
— Uczeń Servadac, pięćset wierszy na jutro![1] — Temi słowami Palmiryn Rosette przywitał kapitana Servadac.
Po tym dziwacznym wstępie do rozmowy, wywołanym dawniejszemi wspomnieniami, Hektor Servadac, chociaż sądził stanowczo, że mu się śni, poznał również dawnego swego profesora fizyki z liceum Karola W.
— Pan Palmiryn Rosette! — zawołał, — dawny mój profesor!... z ciałem i kośćmi!
— Tylko z kośćmi — odrzekł Ben-Zuf.
— Do licha! szczególniejsze spotkanie!... — dodał zdumiony kapitan.
Tymczasem Palmiryn Rosette wpadł w rodzaj uspienia, co należało uszanować!
— Niech pan będzie spokojny, panie kapitanie — rzekł Ben-Zuf. — Będzie żyć, ja za niego odpowiadam. Tacy ludziska, to same żyły. Widziałem suchszych aniżeli on i z dalszych stron powracających!
— Zkąd, naprzykład?
— Z Egiptu, panie kapitanie, w pięknych pudłach pomalowanych.
— To były mumie — cymbale!
— Tak jest — panie kapitanie.
Gdy profesor usnął, przeniesiono go do ciepłego łóżka, z konieczności odkładając do jego przebudzenia się zapytania dotyczące komety.
Przez cały ten dzień kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, przedstawiający Akademię Nauk małej kolonii, zamiast czekać cierpliwie dnia następnego, nie mogli powstrzymać się od budowania przypuszczeń najnieprawdopodobniejszych. Jakiemu komecie właściwie Palmiryn Rosette nadal nazwę Galii? Czy wyraz ten nie oznaczał odłamu kuli ziemskiej? Czy wyrachowania odległości i szybkości, ponotowane, dotyczyły komety Galii, czy nowej sferoidy, unoszącej kapitana Servadaca i trzydziestu pięciu jego towarzyszów? Więc nie byli już Galijczykami!
Oto właśnie należało zapytać. A jeżeli tak było, to runęły razem z tem wszystkie pracowite wywody udowodniające jakoby istnienie sferoida, wyrwanego z samych wnętrzności ziemi i zgadzające się z nowemi fenomenami kosmicznemi.
— No i cóż! — zawołał w końcu Hektor Servadac — mamy profesora Rosette, który nam to wszystko wyjaśni.
Zwróciwszy rozmowę na Palmiryna Rosette, kapitan Servadac dał go poznać swoim towarzyszom takim, jakim ten był istotnie: człowiekiem w pożyciu trudnym, z którym stosunki zwykle bywały naprężone. Przedstawił go jako niepoprawnego oryginała, bardzo upartego, bardzo prędkiego, ale w gruncie nie złego. Najlepszy sposób na niego był pozwolić przeminąć jego złemu humorowi.
Gdy kapitan Servadac zakończył krótki swój ustęp biograficzny, przemówił hrabia:
— Bądź pan pewien, kapitanie, iż zrobimy wszystko, by utrzymać dobre stosunki z profesorem Rosette. Sądzę zresztą, iż wyświadczy on nam wielką usługę, gdy zawiadomi o rezultacie swych spostrzeżeń. Ale może to zrobić pod jednym tylko warunkiem.
— Jakim? — zapytał Hektor Servadac.
— Jeżeli w samej rzeczy — odrzekł hrabia — jest autorem dokumentów, które się nam dostały.
— Czy pan powątpiewasz o tem.
— Nie, kapitanie. Wszelkie prawdopodobieństwo byłoby przeciw mnie i wypowiedziałem to tylko, ażeby wyczerpać szereg hipotez nieprzychylnych.
— Ale któżby mógł zredagować te rozliczne notaty, jeżeli nie były mój profesor? — zauważył kapitan Servadac.
— Może jaki inny astronom, opuszczony na jakim innym punkcie stałej ziemi.
— To być nie może — zauważył porucznik Prokop — ponieważ właśnie przez dokumenta te poznaliśmy nazwisko Galii, które wymówione także zostało przez profesora Rosette.
Tej bardzo słusznej uwadze nie można było nic zarzucić. Samotnik z Formentery był niewątpliwie autorem notat. Co zaś porabiał na tej wyspie, o tem można było dowiedzieć się z własnych jego ust.
A przy tem nie tylko jego drzwi, ale i jego papiery przeniesiono razem z nim i nie było żadnej niedyskrecyi w zajrzeniu do nich podczas gdy uczony spał.
Tak też zrobiono.
Pismo i liczby były tej samej ręki co i na dokumentach. Drzwi jeszcze były okryte znakami jeograficznemi, nakreślonemi kredą, których dopilnowano, by się nie uszkodziły. Co do papierów, to te głównie składały się z luźnych kartek pokreślonych figurami geometrycznemi. Tam krzyżowały się hyperbole, te linie krzywe, otwarte, o dwóch nieskończonych i coraz więcej oddalających się od siebie odnogach; parabole, linie krzywe, których odnogi chociaż nie rozchodzą się lecz i nie schodzą w nieskończoność; nakoniec elipsy, linie krzywe zawsze zamknięte, choćby najbardziej wydłużone.
Porucznik Prokop zrobił uwagę, że wszystkie te krzywe linie stosowały się wyraźnie do orbit komet, które mogą być paraboliczne, hyperboliczne, eliptyczne — co w pierwszych dwóch razach znaczyło, że komety, obserwowane z ziemi, nigdy nie mogły dojść do horyzontu ziemskiego; w trzecim zaś, że ukazywały się peryodycznie w większych lub mniejszych odstępach czasu.
Pewnem zatem było, po pobieżnem przejrzeniu papierów i drzwi, że profesor zajmował się wyrachowywaniem elementów komet; ale nie podobna było nic przesądzać z rozmaitych krzywych linii, przez niego studyowanych, gdyż astronomowie rozpoczynając rachunek, zawsze przypuszczają paraboliczną orbitę komet.
Nakoniec z tego wszystkiego wynikało, że Palmiryn Rosette, podczas swego pobytu na Formenterze wyrachował całkiem lub w części elementa naszego komety, którego nazwa wcale nie figurowała w katalogach.
Czy rachunek ten zrobił przed kataklizmem 1go stycznia, czy po nim? to tylko on nam mógł wyjawić.
— Zaczekajmy — rzekł hrabia.
— Czekam, ale kipię — odpowiedział kapitan Servadac, nie mogący usiedzieć na miejscu. — Dałbym miesiąc mojego życia za każdą godzinę snu profesora Rosette!
— Możebyś pan źle na tem wyszedł — zauważył porucznik Prokop.
— Jakto? ażeby dowiedzieć się jaka przyszłość czeka nasz asteroid?...
— Nie chciałbym pozbawiać pana żadnych iluzyi, kapitanie — odrzekł porucznik Prokop — ale z tego, że profesor wiele wie o komecie Galii, nie wynika jeszcze, by nam wyjaśnić mógł odłam unoszący nas! Czy jest nawet jaka styczność między ukazaniem się komety na ziemskim widnokręgu, a rzuceniem w przestrzeń kawałka kuli ziemskiej?...
— Jest! do pioruna! — zawołał kapitan Servadac. — Jest styczność widoczna! Jasno jak dzień że...
— Że co? — przerwał hrabia, jak gdyby czekał na odpowiedź, jaką miał mu dać mówiący.
— Że ziemia została potrącona przez kometę i że temu potrąceniu zawdzięczamy odłam, który nas unosi!
Przy tej hipotezie, stanowczo wypowiedzianej przez kapitana Servadac, hrabia i porucznik Prokop przez kilka chwil spoglądali na siebie. Spotkanie ziemi z kometą, chociaż nieprawdopodobne, nie było jednak niemożebnem. Uderzenie tego rodzaju było nareszcie wyjaśnieniem niepojętego dotąd fenomenu; była to właśnie owa dotąd nieodszukana przyczyna, której skutki okazały się tak niezwykłemi.
— Możesz pan mieć słuszność — odpowiedział porucznik Prokop, zapatrując się na kwestyę z tej samej strony. — Być może, iż nastąpiło podobne uderzenie i mogło oderwać znaczny kawał ziemi. Jeżeli zaszedł fakt podobny, to ogromny krąg, który widzieliśmy następnej nocy po katastrofie, nie czem innem był jak tylko kometą, który zapewne zboczył ze swej normalnej drogi, ale którego szybkość była takąż, i ziemia nie mogła go powstrzymać w swoim atrakcyjnem centrze.
— Jest to jedyne wyjaśnienie obecności tej nieznanej gwiazdy — odrzekł kapitan Servadac.
— Jest to nowa hypoteza, która zdaje się być bardzo racyonalną — zauważył hrabia. — Zgadza ona nasze własne spostrzeżenia ze spostrzeżeniami profesora Rosette. A więc to błędnej tej gwieździe, której doznaliśmy uderzenia, nadał on nazwę Galii.
— To widoczna!
— Bardzo dobrze, kapitanie; jest jednak pewna rzecz, której nie mogę sobie wytłumaczyć.
— A to jakiej?
— Tej, że nasz uczony więcej zajmował się kometą, aniżeli odłamem, który go unosił w przestrzeni.
— O, hrabio! — odrzekł kapitan Servadac — pan wiesz jakimi oryginałami bywają niekiedy tacy fanatycy nauki, a mój profesor jest oryginałem pierwszorzędnym!
— Zresztą — zauważył porucznik Prokop — bardzo być może, że wyrachowanie elementów Galii zrobione było przed uderzeniem. Profesor mógł widzieć zbliżenie się komety i obserwować go przed katastrofą.
Uwaga porucznika Prokopa była słuszną. W każdym razie hypoteza kapitana przyjętą została w zasadzie. Wszystko więc redukowało się do tego: kometa, przecinając ekliptykę, potrącił o ziemię w nocy z 31. grudnia na 1. stycznia i uderzenie oddzieliło od kuli ziemskiej ogromny odłam, poruszający się od tego czasu w przestrzeni planetarnej.
Jeżeli członkowie akademii nauk w Galii nie pochwycili całej prawdy, to zdaje się, że przynajmniej byli niedaleko od niej.
Tylko Palmiryn Rosette mógł w zupełności rozwiązać zadanie.





ROZDZIAŁ II.

Którego ostatnie słowa zawiadamiają czytelnika o tem, co on już musiał bezwątpienia odgadnąć.



Tak się zakończył ów dzień 19. kwietnia. Podczas gdy naczelnicy rozprawiali w ten sposób, koloniści nie opuszczali zwykłych swych zajęć. Niespodziewane pojawienie się profesora na galickiej scenie nie wiele ich zajmowało. Spuszczając się na swych panów, nie bardzo zajmowali się oni przyczynami i skutkami. Czy Galia miała z czasem powrócić na ziemię, czy też ciągle mieli żyć na niej i co za tem idzie umrzeć, to ich wcale nie zaciekawiało. To też w nocy, która nastąpiła, nie stracili ani godziny snu i wypoczywali jak filozofowie, których nic wzruszyć nie zdoła.
Ben-Zuf, przeistoczony w szpitalnika, nie opuszczał łoża profesora Rosette. Zajął się nim i zobowiązał postawić go na nogi. Honor jego był zaangażowany. To też go doglądał! Jak liczył westchnienia! Jakie zadawał mu potężne krople kordyału przy każdej sposobności! Jak przysłuchiwał się wszystkim wyrazom, wylatującym mu z ust! Prawda nakazuje nam wyznać, iż wyraz Galia najczęściej dawał się słyszeć wśród niespokojnego snu profesora, z intonacyami przechodzącemi od niespokoju do gniewu. Czy Palmiryn Rosette śnił, iż chcą mu ukraść jego kometę, że zaprzeczano mu odkrycia Galii, że szykanowano go pod względem pierwszeństwa odkrycia i wyrachowań? Było to prawdopodobnem. Profesor był z tych ludzi, którzy spiąc nawet się złoszczą.
Ale pomimo, że doglądający go był nader uważnym, z jego słów bez związku nie mógł jednak pochwycić nic, coby mogło rozwiązać główne zadanie. Profesor zaś, ze swojej strony, spał całą noc, i oddech jego zrazu lekki, przeszedł następnie w donośne chrapanie najlepszej wróżby.
Gdy słońce ukazało się na zachodnim horyzoncie Galii, Palmiryn Rosette spał jeszcze, a Ben-Zuf uznawał za właściwe nie przerywać mu snu. Zresztą w tej chwili uwaga ordynansa zwrócona była w inną stronę.
Przy głównych drzwiach, wiodących do Ula Niny, dało się słyszeć pukanie. Drzwi te służyły nie tylko do niewpuszczania nie proszonych gości ale zabezpieczały od zimna zewnętrznego.
Ben-Zuf zamierzał opuścić na chwilę samego chorego, ale potem pomyślał, iż może mu się przysłyszało. Nie był on zresztą odźwiernym, a przytem znajdowało się wielu innych mogących drzwi otworzyć. Nie ruszył się więc.
Wszyscy spali jeszcze głębokim snem w Ulu Niny. Pukanie ozwało się znowu. Widocznie jakaś ożywiona istota uderzała twardem narzędziem.
— Do wszystkich kabylów! tego zawiele! — powiedział sam do siebie Ben-Zuf, — kto to może być?
I poszedł główną galeryą, a stanąwszy przy drzwiach, zapytał ostro:
— Kto tam?
— Ja — odpowiedziano mu łagodnym głosem.
— Co za — ja?
— Izaak Hakhabut.
— Czego chcesz, Astarocie?
— Chciałbym byś mi pan otworzył, panie Ben-Zuf.
— Czego chcesz? — Sprzedać towary?
— Pan wiesz, że nikt nie chce ich kupować!
— Więc idź do licha!
— Panie Ben-Zuf — zaczął znowu Izaak tonem błagalnym — chciałbym widzieć się z jego ekscelencyą gubernatorem.
— Gubernator spi.
— Zaczekam aż się przebudzi.
— Więc czekaj tam gdzie jesteś, Abimelechu!
Ben-Zuf zamierzał już odejść bez ceremonii, gdy nadszedł kapitan Servadac, przebudzony hałasem.
— Co tam się stało, Ben-Zuf? — zapytał.
— Nic, albo prawie nic, panie kapitanie; to ten pies Hakhabut chce widzieć się z panem.
— Więc otwórz mu — rzekł Hektor Servadac.— Trzeba się dowiedzieć co go tu dziś sprowadza.
— Ba! własny interes.
— Więc wpuść go.
Ben-Zuf był posłuszny. Izaak Hakhabut, okryty starą swą opończą wszedł do galeryi. Kapitan Servadac powrócił do sali głównej, a żyd kroczył za nim, nadając najpochlebniejsze tytuły.
— Czego chcesz? — zapytał kapitan Servadac — patrząc mu ostro w oczy.
— Ach, panie gubernatorze! — zawołał Izaak — czy pan nie dowiedziałeś się nic nowego od kilku godzin?
— Więc to po nowiny przyszedłeś?
— Tak jest, panie gubernatorze i spodziewam się, że pan zechcesz uwiadomić mnie...
— O niczem nie uwiadomię cię, mości Izaaku, ponieważ sam nic nie wiem.
— A jednak nowa osoba przybyła wczoraj do Gorącej Ziemi.
— A! już wiesz o tem?
— Wiem, panie gubernatorze. Z mojego ubogiego statku widziałem łódkę udającą się w daleką podróż, potem powracającą. I zdawało mi się, że wynoszono z niej z wielkiemi ostrożnościami...
— Co?
— A oto — co, panie gubernatorze... prawda, że panowie sprowadziliście człowieka obcego.
— Którego znasz?
— O, tego nie mówię, panie gubernatorze... ale zawsze... chciałbym... życzyłbym sobie...
— Czego?
— Rozmówić się z tym człowiekiem, gdyż może przybywa on...
— Zkąd?
— Z północnych wybrzeży Śródziemnego morza, i można przypuszczać, że przynosi...
— Co przynosi?
— Wiadomości z Europy! — dokończył Izaak — chciwie wpatrując się w kapitana Servadac.
A więc po trzech i pół miesiącach pobytu na Galii Izaak jeszcze upierał się przy swejem. Przy jego temperamencie trudniej mu było, aniżeli komu innemu, wyrzec się moralnie rzeczy ziemskich, chociaż stało się to już materyalnie! Jeżeli był zmuszony do skonstatowania, ku wielkiemu swemu ubolewaniu, ukazania się fenomenów nie normalnych, jak skrócenie się dnia i nocy, zmiana punktów wschodu i zachodu, to zawsze, według jego wyobraźni działo się to wszystko na ziemi. To morze było zawsze Śródziemnem morzem! Jeżeli pewna część Afryki znikła niewątpliwie wśród jakiegoś kataklizmu, to Europa istniała w całości o kilkaset mil na północ! Mieszkańcy jej żyli jak przedtem; mógł więc jeszcze handlować, kupować, sprzedawać, frymarczyć! Hansa będzie pływać przy brzegach europejskich, w braku brzegu afrykańskiego — a on może nic nie straci na tej zamianie? Dla tego to Izaak Hakhabut nie tracąc czasu przybiegł, by w Ulu Niny zasięgnąć wiadomości z Europy.
Starać się przekonać Izaaka, pokonać jego upor — byłoby próżnym trudem. Kapitan Servadac nie myślał nawet próbować tego. Zresztą nie bardzo mu szło o wznowienie stosunków z tym renegatem, który mu był wstrętny. Usłyszawszy żądanie jego, ruszył tylko ramionami.
Jeszcze wyraźniej ruszył niemi Ben-Zuf. Ordynans słyszał żądanie sformułowane przez Izaaka i on to odpowiedział na nalegania Hakhabuta, od którego kapitan Servadac odwrócił się.
— Więc nie omyliłem się! — zawołał handlarz, którego wzrok rozognił się — wczoraj przybył tu ktoś!
— Przybył — odrzekł Ben-Zuf.
— Żywy?
— Tak się spodziewamy.
— A czy nie mogę wiedzieć, panie Ben-Zuf, z jakich okolic Europy przybywa ten podróżny?
— Z wysp Balearskich — odparł ordynans — chcąc wywiedzieć się do czego Izaak zmierza.
— Wyspy Balearskie! — zawołał tenże — piękny punkt dla handlu na Śródziemnem morzu! Niegdyś robiłem tam doskonałe interesa! Hanza dobrze była znaną na tym archipelagu.
— Zanadto dobrze.
— Ależ te wyspy są odległe wszystkiego o dwadzieścia pięć mil od hiszpańskich brzegów i niepodobna, by ten godny podróżnik nie przynosił wiadomości z Europy!
— Przywiózł, Manasesie — i udzieli ci wielce przyjemnych.
— Czy na-prawdę, panie Ben-Zuf?
— Naprawdę.
— Już ja nie będę zważał — zaczął znowu Izaak z wahaniem — nie... bez wątpienia ... chociaż jestem człowiek ubogi... nie pożałuję kilku realów, byle rozmówić się z nim...
— O! co pożałować, to pożałujesz!
— No, tak... ale w każdym razie dam... z warunkiem, że rozmówię się z nim bezzwłocznie.
— A!... — powiedział Ben-Zuf. — Na nieszczęście nasz podróżnik jest bardzo zmęczony i spi.
— A gdyby go obudzić...
— Hakhabut! — rzekł natenczas kapitan Servadac — jeżeli ośmielisz się budzić tu kogokolwiek, to każę cię natychmiast wyrzucić za drzwi.
— Panie gubernatorze — powiedział Hakhabut tonem bardzo pokornym i błagalnym — chciałbym jednak dowiedzieć się ...
— I dowiesz się — odparł kapitan Servadac. — Chciałbym nawet, byś był obecnym gdy nasz nowy towarzysz będzie nam udzielać wiadomości o Europie.
— I ja także, Ezechielu — dodał Ben-Zuf — gdyż chciałbym widzieć wtedy twoją wesołą minę.
Izaak Hakhabut nie czekał długo. W tej bowiem chwili Palmiryn Rosette zawołał głosem zniecierpliwionym.
Na to wołanie wszyscy zbiegli się do profesora: kapitan Servadac, hrabia, porucznik Prokop i Ben-Zuf, którego silna ręka z pewną trudnością powstrzymywała Hakhabuta.
Profesor dopiero na pół się przebudził i zapewne pod wpływem jakiegoś snu wołał:
— Józefie! niech cię licho porwie, ty, bydlę! Chodź tu, Józefie!
Widocznie, że musiał to być służący Palmiryna Rosette. Ale Józef przyjść nie mógł, zapewne z tego powodu, że jeszcze znajdował się na starym świecie. Uderzenie Galii rozdzieliło nagle i zapewne na zawsze, pana i sługę.
Tymczasem profesor przebudzał się powoli, wołając ciągle:
— Józefie! przeklęty Józefie! gdzie są moje drzwi?
— Drzwi pana są w miejscu bezpiecznem — odrzekł Ben-Zuf.
Palmiryn Rosette roztworzył oczy i począł wpatrywać się w ordynansa, marszcząc brwi.
— Czy ty jesteś Józefie? — zapytał.
— Do usług, panie Palmiryn — odrzekł najspokojniej Ben-Zuf.
— A więc, Józefie — zawołał profesor — podaj mi kawę... jak można najprędzej!
— Zaraz będzie! — odpowiedział Ben-Zuf i pobiegł do kuchni.
Tymczasem kapitan Servadac dopomagał Palmirynowi Rosette podnieść się.
— Kochany profesorze — powiedział mu — czyś poznał pan dawnego swego ucznia z liceum Karola W.?
— A, Servadac! tak! tak! — odrzekł Palmiryn Rosette. — Spodziewam się, że od kilkunastu lat poprawiłeś się pan.
— Najzupełniej! — odrzekł kapitan Servadac, śmiejąc się.
— To dobrze, dobrze! — rzekł Palmiryn Rosette. — Ale gdzież moja kawa? Bez kawy niemasz świeżych myśli, a dziś potrzeba świeżych myśli!
Na szczęście nadszedł Ben-Zuf, przynosząc żądany napój: ogromną filiżankę z czarną gorącą kawą.
Po wypiciu jej Palmiryn Rosette wstał, przyodział się i wszedłszy do sali wspólnej spojrzał dokoła roztargnionem okiem, a potem ulokował się w krześle, najlepszem z tych, jakie sprowadzono z Dobryny.
Natenczas, chociaż zawsze jeszcze z miną nadąsaną, ale głosem, który przypominał owo all right! va bene! nil desperandum! rozpoczął w ten sposób:
— No, panowie! co powiecie o Galii?
Kapitan Servadac chciał przedewszystkiem zapytać, co to jest Galia, ale go uprzedził Izaak.
Na widok tego żyda brwi profesora znowu się zmarszczyły i tonem człowieka, któremu uchybiono — zawołał odpychając Izaaka:
— A to co?
— Nie zwracaj pan na to uwagi — powiedział Ben-Zuf.
Ale nie łatwo było powstrzymać Izaaka, ani też przeszkodzić mu mówić. Uparł się on przy swojem, bynajmniej nie uwzględniając obecnych.
— Panie — powiedział — w imieniu Boga Abrahama, Izaaka i Jakóba, udziel mi pan wiadomości o Europie!
Palmiryn Rosette zerwał się z krzesła, jak gdyby poruszony sprężyną.
— Wiadomości o Europie! — zawołał — on chce wiadomości o Europie!
— Tak... tak!... — odrzekł Izaak — chwytając się za krzesło profesora, by lepiej oprzeć się szturchańcom Ben-Zufa.
— A to na co? — zapytał Palmiryn Rosette.
— Ażeby powrócić tam!
— Powrócić tam!... którego dziś mamy? — zapytał profesor, zwracając się do byłego swego ucznia.
— Dziś jest 20ty kwietnia — odrzekł kapitan Servadac.
— Otóż dziś, 20go kwietnia — zaczął znowu Palmiryn Rosette, którego czoło zdawało się rozpromieniać — dziś Europa znajduje się w odległości stu dwudziestu trzech milionów mil od nas!
Izaak Hakhabut przybrał minę człowieka, któremuby wyrywano serce.
— Jakto? — zapytał Palmiryn Rosette — więc tu nic nie wiadomo?
— Oto co jest wiadomem — odrzekł kapitan Servadac.
I w niewielu słowach opisał profesorowi sytuacyę. Opowiedział wszystko, co się wydarzyło od nocy 31 grudnia; jako Dobryna przedsiębrała wyprawę dla odkryć; jak odkryła co pozostało z dawnego kontynentu, to jest kilka punktów Tunisu, Sardynii, Gibraltaru, Formentery; jako trzykrotnie dokumenta bezimienne wpadły do rąk poszukiwaczów, jak nakoniec opuszczono wyspę Gurbi, by się przenieść na Gorącą Ziemię i z dawnego posterunku do Ula Niny.
Palmiryn Rosette słuchał tego opowiadania, nie bez pewnych oznak zniecierpliwienia. A gdy kapitan Servadac zakończył — zapytał:
— A więc, jak sądzicie, panowie, gdzie się znajdujecie?
— Na nowym asteroidzie, poruszającym się w świecie słonecznym — odrzekł kapitan Servadac.
— I według waszego zdania asteroid ten jest?
— Ogromnym odłamem, oderwanym od kuli ziemskiej.
— Oderwanym! a! oderwanym!... odłam ziemi!... a przez kogo, jak oderwany?
— Przez uderzenie komety, któremu, pan nadałeś nazwę Galii, kochany profesorze!
— Otoż nie, moi panowie! — zawołał Palmiryn Rosette — wstając — jest coś lepszego!
— Lepszego! — odparł żywo porucznik Prokop.
— Tak jest — powiedział profesor — tak! Prawdą jest, że nieznany kometa potrącił o ziemię w nocy z 31go grudnia na 1go stycznia, o godzinie drugiej minut czterdzieści siedm, sekund trzydzieści pięć i sześć dziesiątych rano, ale że tak powiem tylko musnął ją, pochwyciwszy kilka kawałków, któreście odszukali podczas waszej wycieczki!
— W takim razie — zawołał kapitan Servadac — znajdziemy się...
— Znajdziemy się na gwiaździe, którą nazwałem Galią, — odpowiedział z tryumfem Palmiryn Rosette. Znajdujemy się na moim komecie.





ROZDZIAŁ III.

Kilka waryacyi na stary znany temat o kometach świata słonecznego i innych.



Profesor Palmiryn Rosette, idąc za najlepszymi astronomami, w następny sposób określał komety:
Są to gwiazdy składające się z punktu środkowego, zwanego jądrem, części mglistej zwanej kosmotą i jasnego przedłużenia, zwanego ogonem. Gwiazdy te widzialne są przez mieszkańców ziemi tylko w jednej części swego przebiegu, z powodu wielkiego wydłużenia orbity, jaką zakreślają dokoła słońca.
Następnie Palmiryn Rosette nie omieszkiwał dodawać, że to określenie jego było ściśle dokładne, z tem wszakże nadmienieniem, że niebieskie te ciała mogą się obchodzić bądź bez ogona, bądź bez części mglistej, nie przestając, pomimo to, być kometami.
Miał także zwyczaj dodawać, idąc za astronomem Arago, że aby zasłużyć na piękną nazwę komety, gwiazda powinna: 1° być obdarzoną własnym ruchem; 2° zakreślać elipsę bardzo wydłużoną, a zatem oddalać się na taką odległość, z której nie może być widzialną ani ze słońca, ani z ziemi. Przy zachowaniu pierwszego warunku ciało niebieskie nie może być brane za jedno z gwiazdą, a drugi nie dozwala wziąć go za planetę. Owoż nie mogąc należeć do klasy meteorów, nie będąc gwiazdą, ciało niebieskie koniecznie musi zostać kometą.
Gdy profesor Palmiryn Rosette przemawia w ten sposób z katedry, nie przypuszczał pewno, iż kiedyś uniesiony zostanie przez kometę w obszary świata słonecznego. Zawsze jednak do swych ciał niebieskich, ogoniastych czy bezogonowych, miał szczególną predylekcyę. Być może, iż przeczuwał, co go czeka w przyszłości? Bo ogromnie był biegły w kometografii. Znalazłszy się na Formenterze, żałował zapewne, iż nie ma pod ręką audytoryum, gdyż bezzwłocznie rozpocząłby odczyt o kometach i traktowałby tę rzecz w porządku następującym:
1. Jaka jest ilość komet w przestrzeni?
2. Które komety są peryodyczne, to jest powracające w czasie określonym, a które nieperyodyczne?
3. Jakie jest prawdopodobieństwo potrącenia ziemi przez kometę?
4. Jakie mogą być skutki potrącenia stosownie do tego, czy kometa ma jądro twarde lub nie?
Odpowiedziawszy na te cztery pytania Palmiryn Rosette, zadowolniłby niezawodnie najbardziej wymagających słuchaczów.
Właśnie czyni to w obecnym rozdziale.
Pytanie pierwsze: Jaka jest ilość komet?
Kepler utrzymywał, że komety są tak liczne w przestrzeni, jak ryby w morzu.
Arago, opierając się na ilości tych ciał niebieskich krążących między Merkurym a słońcem, podawał na siedmnaście milionów ilość tych, które unoszą się tylko w granicach świata słonecznego.
Lambert mówi, że komet jest pięćset milionów tylko do Saturna, to jest w promieniu trzystu sześćdziesięciu czterech milionów mil.
Inne wyrachowania dały siedmdziesiąt cztery miliony miliardów komet.
Prawdą jest, iż nie znamy ilości tych ciał niebieskich, że nie zliczono ich i nigdy niezliczą, wiemy tylko, że jest ich bardzo wiele. Rozszerzając dalej porównania Keplera, można powiedzieć, że rybak, siedzący na słońcu, nie mógłby zarzucić wędki, nie zaczepiwszy o kometę.
To jeszcze nie wszystko. Przestrzeń przebiega wiele jeszcze innych komet, nie będących pod wpływem słońca. Są między nimi takie wagabundy, tak nieregularne, iż rzucają kapryśnie jedno centrum przyciągające i przenoszą się w drugie. Zmieniają świat słoneczny z godną ubolewania łatwością; jedne przedtem wcale niewidzialne, ukazują się na horyzoncie ziemskim, inne znikają na zawsze.
Ale wracając do komet, należących rzeczywiście do świata słonecznego, czy mają też one przynajmniej stałe orbity, których nic zmienić nie może i które zatem uniemożebniają wszelkie zetknięcie się bądź z innymi kometami, bądź z ziemią? Nie! Orbity te nie są zabezpieczone od wpływów postronnych. Z eliptycznych mogą stać się parabolicznemi lub hyperbolicznemi. Jowisz naprzykład jest jednym z największych psotników orbit. Astronomowie zauważyli, że znajduje się on zawsze prawie na wielkiej drodze komet i na słabe te ciała wywiera wpływ mogący być dla nich zgubnym, ale który wyjaśnia jego siła przyciągająca.
Takim jest w ogólnych zarysach świat komet, liczący miliony tych ciał niebieskich.
Pytanie drugie: Które komety są peryodyczne, a które nie?
Przebiegając pamiętniki astronomiczne, znajdujemy około sześciuset komet, które były przedmiotem poważnych spostrzeżeń w rozlicznych epokach. Ale w tej liczbie nie masz więcej nad czterdzieści takich, których czas obrotu jest dokładnie znany.
Czterdzieści tych ciał dzieli się na komety peryodyczne i nieperyodyczne. Pierwsze ukazują się na horyzoncie ziemskim po upływie dłuższego lub krótszego czasu, ale prawie regularnie. Drugie, których powrót nie może być wskazany, oddalają się od słońca do odległości prawdziwie nie dającej się wymierzyć.
W liczbie komet peryodycznych znajduje się dziesięć o tak zwanych „krótkich okresach,“ a których ruch obrachowany jest z nadzwyczajną dokładnością. Są to komety Halleya, Enche, Gambarta, Faye, Brörsena, Arresta, Tuttle, Wienecke, Vico i Temple.
Niezawadzi tu opowiedzieć w kilku słowach ich historyę, tembardziej, że jeden z nich postąpił sobie z kulą ziemską zupełnie tak, jak to uczyniła Galia.
Kometa Halleya znanym jest najdawniej. Przypuszczają, że był widzialnym w roku 134 i 52 przed Chrystusem, potem w latach 400, 855, 930, 1006, 1230, 1305, 1380, 1456, 1531, 1607, 1682, 1795 i 1835. Porusza się on od wschodu na zachód dokoła słońca, to jest w kierunku odwrotnym w porównaniu z planetami. Odstępy czasu, oddzielające ukazywanie się jego, wynoszą od siedmdziesięciu pięciu do siedmdziesięciu sześciu lat, stosownie do tego czy mniej lub więcej przeszkadzało mu w ruchu sąsiedztwo Jowisza lub Saturna; opóźnienie to może wynosić przeszło sześćset dni. Znakomity Herschell, umieściwszy się na przylądku Dobrej Nadziei, podczas ukazania się tego komety w r. 1835 i w lepszych warunkach, aniżeli astronomowie półkuli północnej, mógł śledzić go do końca marca 1836 r., to jest do chwili, gdy wielka odległość od ziemi uczyniła go niewidzialnym. W swem perihelium kometa Halleya przechodzi o dwadzieścia dwa miliony mil od słońca; w afelium oddala się na tysiąc trzysta milionów mil.
Kometa Enche obrót swój wykonywa w okresie najkrótszym, gdyż okres ten liczy średnio tylko tysiąc dwieście pięć dni, to jest mniej niż półczwarta roku. Porusza się w kierunku prostym od zachodu na wschód. Odkryty został w r. 1818 dnia 26. listopada, a po wyrachowaniu jego elementów przekonano się, iż jest to ten sam kometa, który był widzianym w r. 1805. Jak przepowiedzieli astronomowie, widziano go w latach 1822, 1825, 1829, 1832, 1835, 1838, 1842, 1845, 1848, 1852 itd.; zawsze ukazywał się na horyzoncie ziemskim w epokach określonych. Orbita jego zawiera się w orbicie Jowisza. Nie oddala się zatem od słońca więcej, jak o sto pięćdziesiąt sześć milionów mil, a przybliża się na trzynaście milionów. Ważne spostrzeżenie: zauważano, że wielka średnica orbity eliptycznej tego komety zmniejsza się stopniowo i że zatem odległość jego od słońca zmniejsza się również. Prawdopodobnie więc skończy się na tem, że kometa Enche spadnie na promienistą gwiazdę, która go pochłonie, jeżeli przedtem nie ulotni się z powodu wielkiego gorąca.
Kometa Gambarta, czyli Biela, widzialny był w latach 1772, 1789, 1795 i 1805, ale dopiero 28go lutego 1826 roku określono jego elementa. Kierunek ma prosty. Obrót jego trwa dwa tysiące czterysta dziesięć dni, około siedmiu lat. W perihelium swem przechodzi on o trzydzieści dwa miliony siedmset dziesięć mil od słońca, to jest cokolwiek bliżej od ziemi: w afelium oddala się na dwieście trzydzieści pięć milionów trzysta siedmdziesiąt mil, to jest po za orbitą Jowisza. W roku 1846 wydarzył się ciekawy fenomen. Kometa Biela ukazał się w dwóch kawałkach na ziemskim horyzoncie. Zdwoił się w drodze, zapewne wskutek działania siły wewnętrznej. Dwa kawały wędrowały razem w odległości sześćdziesięciu tysięcy mil jeden od drugiego; ale w r. 1852 odległość ta wynosiła już pięćset tysięcy mil.
Kometa Faye dostrzeżony był po raz pierwszy 22. listopada 1843 r. Elementa orbity jego obliczono i przepowiedziano, że powróci w r. 1850 i 1851 po upływie półosma roku. Przepowiednia sprawdziła się: kometa ukazał się we wskazanej chwili i w dalszych epokach, przeszedłszy o sześćdziesiąt cztery miliony sześćset pięćdziesiąt mil od słońca i oddaliwszy się od niego na dwieście dwadzieścia sześć milionów pięćset sześćdziesiąt tysięcy mil, to jest dalej aniżeli Jowisz.
Kometa Brörsena, o kierunku prostym, odkryty został 20. lutego 1846 r. Ruch swój wykonywa w ciągu półszosta roku. Jego odległość periheliczna wynosi dwadzieścia cztery miliony sześćset czternaście tysięcy mil, afeliczna dwieście szesnaście milionów.
Co do innych komet o krótkim okresie, to kometa Arresta dopełnia ruchu w czasie nieco dłuższym nad półsiodma roku i w r. 1862 przechodził w odległości tylko jedynastu milionów mil od Jowisza. Kometa Tuttle porusza się w trzynastu przeszło latach; Winecka w półszosta roku, Templa w tym samym prawie przeciągu czasu, a Vico zdaje się, że zabłądził w przestworach niebieskich. Ale ciała te nie były przedmiotem spostrzeżeń tak wyczerpujących, jak pięć komet wyżej wymienionych.
Teraz należy wyliczyć główne komety o „długich okresach,“ z których czterdzieści zostało zbadanych z większą lub mniejszą dokładnością.
Kometa z r. 1556, zwany kometą Karola Piątego, oczekiwany około roku 1860, nie ukazał się.
Kometa z r. 1680, badany przez Newtona, a który według Whistona sprawiłby potop, gdyby zanadto przybliżył się do ziemi, widzialny był w r. 619 i 43 przed Chrystusem, potem w r. 530 i 1106. Obrót jego wynosiłby sześćset siedmdziesiąt pięć lat; w perihelium swem przechodzi tak blisko słońca, iż otrzymuje od niego dwadzieścia ośm tysięcy razy silniejsze ciepło aniżeli ziemia, to jest temperaturę dwa tysiące razy większą, aniżeli temperatura roztopionego żelaza.
Kometę z r. 1856 pod względem blasku możnaby przyrównać do gwiazdy pierwszej wielkości.
Kometa z roku 1744, włóczył za sobą kilka ogonów.
Kometa z r. 1811, który nadał swą nazwę rokowi, w którym się ukazał, posiadał pierścień mający sto siedmdziesiąt jednę milę średnicy, mglistość rozciągającą się na czterysta pięćdziesiąt mil i ogon na czterdzieści pięć milionów.
Kometa z r. 1843, którego jak mniemano, należy poczytywać za jedno z kometą z r. 1668, 1494 i 1317 obserwowany był przez Cassini’ego, ale astronomowie wcale nie są zgodni co do czasu trwania jego obrotu. Przechodzi on tylko o dwanaście tysięcy mil od słońca, z szybkością piętnastu tysięcy mil na sekundę. Ciepło, które wskutek tego otrzymuje, równa się zatem takiemu, jakieby czterdzieści siedm tysięcy słońc spuszczało na ziemię. Ogon jego widzialny był nawet wśród dnia, tak ta straszliwa temperatura zwiększała jego gęstość.
Kometa Donati, który tak świetnie błyszczał w pośród konstelacyj północnych, ma masę dorównywującą siedmiu setnym częściom masy ziemi.
Kometa z r. 1862, ozdobiony jasnemi wisiorami, podobny był do fantastycznej muszli.
Nakoniec kometa z r. 1864, którego ruch odbywa się w ciągu dwóch tysięcy ośmiuset wieków, ginie, że tak powiemy, w nieskończonej przestrzeni.
Pytanie trzecie: Jakie jest prawdopodobieństwo zetknięcia się ziemi z którymkolwiek z komet?
Jeżeli nakreślimy na papierze orbity planet i komet, to ujrzymy, że przecinają się one w wielu punktach. Inaczej wszakże dzieje się ta rzecz w przestrzeni. Poziomy, obejmujące te orbity, nachylone są pod rozmaitemi kątami w stosunku do ekliptyki, będącej poziomem orbity ziemi. Pomimo to jednak, czy nie może wydarzyć się, przy takiej ilości komet, że jeden z nich potrąci o ziemię?
Oto co na to można odpowiedzieć:
Ziemia, jak wiadomo, nie wychodzi nigdy z poziomu ekliptyki i orbita zakreślana przez nią do koła słońca, cała zawiera się w tym poziomie.
Czego zatem potrzeba, by ziemia potrącona została przez kometę?
1) Potrzeba by kometa ten spotkał się z nią na poziomie ekliptyki;
2) ażeby punkt, który kometa przechodzi w tej chwili, był punktem krzywizny zakreślonej przez ziemię;
3) ażeby odległość oddzielająca centra dwóch ciał niebieskich, mniejszą była aniżeli ich promień.
Owoż czy te trzy warunki mogą nastąpić jednocześnie, i co za tem idzie, spowodować zetknięcie?
Arago, zapytywany o zdanie w tym przedmiocie — odpowiedział:
„Rachunek prawdopodobieństwa daje środki do określenia podobnych spotkań i przekonywa, że przy pojawieniu się komety nieznanego, można założyć się o dwieście ośmdziesiąt milionów przeciw jednemu, że kometa ten nie potrąci kuli ziemskiej.“
Laplace nie odrzucał możebności podobnego spotkania i wyniki jego opisał w swoim wykładzie systemu świata.
Czy szanse te są dostatecznie uspokajające? Każdy rozwiąże to według swego temperamentu. Zresztą należy zauważyć, że wyrachowanie znakomitego astronoma opiera się na dwóch żywiołach, mogących zmieniać się w nieskończoność. Żąda on mianowicie: 1, by kometa w swem perihelium był więcej zbliżony do słońca aniżeli ziemia; 2, ażeby średnica tego komety równała się czwartej części średnicy ziemi.
I jeszcze w rachunku tym chodzi tylko o spotkanie się jądra komety z kulą ziemską. Gdyby chciano wyrachować szanse spotkania się z częścią mglistą, to należałoby cyfrę powiększyć, to jest dwieście ośmdziesiąt milionów pomnożyć na dziesięć.
Ale pozostając w granicach pierwszego zadania, Arago dodaje:
„Przypuśćmy na chwilę, że kometa który potrącił ziemię, zniszczył cały ród ziemski; natenczas niebezpieczeństwo śmierci, wynikające dla każdego indywiduum, zupełnie byłoby równem szansie, jakaby istniała, gdyby w urnie znajdowała się jedna gałka biała między dwóchset ośmdziesięcią milionami gałek czarnych i śmierć była nieuniknionym wynikiem wyjęcia tej gałki białej, przy pierwszem siągnięciu“.
Ze wszystkiego tego wynika, że niemasz żadnej niemożebności, by ziemia nie była potrącona przez kometę.
Czy zdarzyło się to kiedy?
Nie, odpowiadają astronomowie, „od czasu jak ziemia obraca się na swej osi niezmiennej, mówi Arago, z pewnością twierdzić można, iż nie spotkała się z kometą. Bo w samej rzeczy wskutek takiego dawniejszego uderzenia się, chwilowa oś rotacyi zastąpiłaby oś główną i szerokości ziemskie znalazłyby się podległe ciągłym zmianom, których spostrzeżenia nie zanotowały. Nieruchomość szerokości ziemskich przekonywa zatem, że kula nasza od samego swego początku nie była potrącona przez kometę... A zatem również nie podobna ściśnienia ziemi na sto metrów poniżej poziomu Oceanu, co wytworzyło morze Kaspijskie, przypisywać uderzeniu komety, jak to uczynili niektórzy uczeni.“
Zdaje się zatem pewnem, że uderzenia nie było w przeszłości; ale czy mogło nastąpić?
Tu naturalnie występuje wypadek Gambarta.
W r. 1832 nowe ukazanie się komety Gambarta wywołało w całym świecie pewną trwogę. Szczególny dość fenomen kosmograficzny sprawił, że orbita tego komety przecina prawie orbitę ziemi. Owoż 29 października przed północą kometa powinien był przechodzić bardzo blisko jednego punktu orbity ziemi. Czy ziemia znajdzie się tam w tejże samej chwili. Gdyby się znalazła, nastąpiłoby spotkanie, ponieważ według spostrzeżeń Olbersa z powodu długości promienia komety, jako równej pięciu promieniom ziemi, część orbity ziemskiej byłaby zatopiona w części mglistej.
Na szczęście ziemia doszła do tego punktu ekliptyki dopiero w miesiąc potem, 30 listopada, a ponieważ ożywiona jest przenośnym ruchem na sześćset siedmdziesiąt cztery tysiące mil dziennie, więc gdy przechodziła tamtędy, kometa znajdował się już w odległości dwudziestu milionów mil.
Bardzo dobrze. Ale gdyby ziemia przybyła na ten punkt swojej orbity o miesiąc wcześniej, albo kometa o miesiąc później, spotkanie nastąpiłoby. Owoż czy fakt ten mógł się wydarzyć? Naturalnie, że mógł, gdyż jeżeli nie można przypuszczać, by jakakolwiek zmiana zaszła w ruchu sferoida ziemskiego, to nikt nie ośmieli się utrzymywać, by ruch komety nie mógł być spóźniony, zważywszy, że te ciała niebieskie podlegają tylu i tak niebezpiecznym wpływom na swej drodze.
Więc jeżeli potrącenie nie zaszło w przeszłości, to jednak pewna, że zajść mogło.
Zresztą wymieniony wyżej kometa Gambarta w r. 1805 przechodził już dziesięć razy bliżej ziemi, o dwa miliony mil tylko. Ale ponieważ nie wiedziano o tem, więc trwogi nie było. Nie tak rzecz się miała z kometą z r. 1843, ponieważ obawiano się wtedy, by kula ziemska nie znalazła się przynajmniej w przestworzu jego ogona, co mogłoby oddziałać na atmosferę.
Pytanie czwarte: Przypuściwszy, że może nastąpić zetknięcie się między ziemią a kometą, jakie by były skutki tego?
Byłyby rozmaite, stosownie do tego, czy kometa potrącający miałby jądro, czy też nie.
W samej rzeczy z niesfornych tych ciał niebieskich jedne mają jądro, inne są go pozbawione.
Gdy kometom brak jądra, utworzone są one z mgły tak delikatnej, że przez ich masę można dostrzedz gwiazdy dziesiątej wielkości. Ztąd pochodzą zmiany kształtów, jakim często podlegają te ciała niebieskie i trudność w ich rozpoznaniu. Taż sama subtelna materya wchodzi w skład ich ogona. Jestto jakby ewaporacya samego komety, powstająca wskutek wpływu ciepła słonecznego. Dowodzi tego fakt, że ogon ten poczyna rozwijać się bądź jako pęk piór, bądź jako wieloramienny wachlarz, dopiero wtedy, gdy kometa znajduje się nie więcej jak w odległości trzydziestu milionów mil od słońca, odległości mniejszej aniżeli ta, która oddziela je od ziemi. Zresztą zdarza się często, iż niektóre komety, widocznie utworzone z materyi gęściejszej, więcej podlegającej wpływowi wysokich temperatur, nie przedstawiają żadnego dodatku tego rodzaju.
W razie, gdyby spotkanie nastąpiło między kulą ziemską a kometą bez jądra, nie byłoby uderzenia we właściwem znaczeniu tego wyrazu. Astronom Faye utrzymuje, że pajęczyna przedstawiłaby więcej oporu kuli karabinowej, aniżeli mglistość planetarna. Jeżeli materya tworząca ogon, lub włosy komety, nie jest niezdrową, to nie byłoby z tej strony żadnej obawy. Ale oto czego możnaby obawiać się: że albo wyziewy dodatku komety będą rozpalone, a w takim razie spalą wszystko na powierzchni kuli ziemskiej, albo też wprowadzą w atmosferę żywioły gazowe, niewłaściwe dla życia. Wszakże trudno przypuszczać, by to ostatnie urzeczywistniło się. Według Babineta atmosfera ziemska, pomimo, że bardzo rozrzadzona na wyższych swych granicach, posiada jednak gęstość bardzo znaczną w porównaniu z mglistością i innemi dodatkami komet i nie dałaby się przeniknąć. Taka jest bowiem rzadkość tych wyziewów, iż Newton mógł twierdzić, że gdyby kometa bez jądra, o promieniu na trzysta sześćdziesiąt pięć milionów mil, podniesiony został do gęstości atmosfery ziemskiej, to cały mógłby się zawrzeć w naparstku mającym dwadzieścia pięć milimetrów średnicy.
A zatem co do komet o zwykłej mgławistości, to nie ma co obawiać się ich spotkania z ziemią. Ale coby się stało, gdyby ciało to posiadało jądro twarde?
A naprzód, czy istnieje takie jądro? Odpowiedzą, że powinno istnieć, gdy kometa doszedł do pewnego ześrodkowania się wystarczającego na to, by ze stanu gazowego przeszedł w stan zgęszczony. W takim razie, jeżeli stanie między gwiazdą a spostrzegaczem na ziemi, to gwiazdę zasłania.
Otóż zdaje się, że na czterysta ośmdziesiąt lat przed Chrystusem, za czasów Kserksesa, według Anaksagora słońce zaciemnione było kometą. Także na kilka dni przed śmiercią Augusta, Dion robił spostrzeżenia nad zaćmieniem tego rodzaju, które nie mogło być przypisane księżycowi, ponieważ w dniu tym księżyc znajdował się w stronie przeciwnej.
Nadmienić jednak należy, że kometografowie odrzucają te dwa świadectwa — i może słusznie. Ale dwa spostrzeżenia późniejsze nie pozwalają wątpić o istnieniu jąder kometowych. Komety z r. 1774 i 1828 spowodowały zasłonięcie gwiazd ósmej wielkości. Przypuszcza się, również wskutek bezpośrednich spostrzeżeń, że komety z lat 1402, 1532, 1744 mają jądra twarde. Co do komety z r. 1843, to fakt jest tem dowodniejszy, że ciało to można było widzieć w południe koło słońca bez pomocy żadnego instrumentu.
Twarde jądra nie tylko posiadają pewne komety, ale je nawet wymierzono. Tak znaną jest rzeczywista średnica, wynosząca około dwunastu mil, komet z r. 1798 i 1805 (Gambart), i średnica na trzy tysiące dwieście mil komety z r. 1845. Ten ostatni miałby zatem jądro większe aniżeli ziemia, tak, że w razie spotkania, korzyść możeby się znalazła po stronie komety.
Co do niektórych ważniejszych mgławistości, które były wymierzone, to znaleziono, iż te od siedmiu tysięcy dwóchset mil dochodzą do czterechset pięćdziesięciu.
Na zakończenie należy powiedzieć wraz z astronomem Arago, że istnieją, lub mogą istnieć:
1) komety bez jądra;
2) komety, których jądro może być przejrzyste;
3) komety świetniejsze, aniżeli planety, mające prawdopodobnie jądro twarde i ciemne.
A teraz nim się zastanowimy nad tem, jakie byłyby skutki spotkania się ziemi z jednem z tych ciał niebieskich, zauważyć należy, iż w razie gdyby nawet nie zaszło uderzenie bezpośrednie, wyniknąćby mogły fenomena najważniejsze.
Przejście komety w niewielkiej odległości, w razie gdyby masa jego była znaczniejszą, nie byłoby bez niebezpieczeństwa. Przy mniejszej masie nie masz żadnej obawy. Tak kometa z r. 1770, który przybliżył się do ziemi na sześćkroćstotysięcy mil, ani na jednę sekundę nie zmienił długości roku ziemskiego, podczas gdy wpływ ziemi opóźnił o dwa dni ruch tego komety.
Ale w razie gdyby masa obu ciał była równą, gdyby kometa przechodził tylko o pięćdziesiąt pięć tysięcy mil od ziemi, to przedłużyłby trwanie roku ziemskiego o szesnaście godzin i pięć minut i zmieniłby o dwa stopnie zagięcie ekliptyki. Być może także, iż przechodząc pochwyciłby księżyc.
Nakoniec jakie byłyby wyniki zetknięcia? Zaraz zobaczymy.
Albo kometa, dotykając tylko kuli ziemskiej, pozostawiłby na niej kawałek własnego ciała, albo też wyrwałby kawałek ziemi — co właśnie stało się z Galią — albo też przyłączyłby się do niej i utworzyłby na powierzchni kontynent nowy.
W każdym razie szybkość ruchu ziemi byłaby nagle wstrzymana. Natenczas wszystkie istoty, drzewa, domy, rzucone byłyby z szybkością ośmiu mil na sekundę, jakową szybkość miały przed uderzeniem. Morza wyrwałyby się ze swych łożysk naturalnych i wszystko zniszczyłyby. Środkowa część ziemi, jeszcze płynna, wyrwałaby się na powierzchnię. Oś ziemska zmieniłaby się, nowy równik zastąpiłby dotychczasowy. Nakoniec szybkość kuli ziemskiej mogłaby być stanowczo zahamowaną i co za tem idzie, siła przyciągająca słońca nie będąc przeciwważoną, sprawiłaby, że ziemia spadłaby na nie w linii prostej i zabsorbowała się w niem, po spadaniu przez sześćdziesiąt cztery dni i pół.
A nawet, zastosowując teoryę Tyndalla, że gorąco jest tylko rodzajem ruchu, gdyby szybkość kuli ziemskiej nagle została przerwaną, mechanicznie przeistoczyłaby się w ciepło. Natenczas ziemia, pod wpływem temperatury dochodzącej do milionów stopni, ulotniłaby się w kilka sekund.
Ale, dodamy na zakończenie, jest dwieście ośmdziesiąt milionów szans przeciw jednemu, iż spotkanie się ziemi z jakimkolwiek kometą nie nastąpi.
— Tak jest, bez wątpienia — mawiał później Palmiryn Rosette — ale wyciągnęliśmy białą gałkę.





ROZDZIAŁ IV.

W którym Palmiryn Rosette jest tak zachwycony swym losem, iż to daje wiele do myślenia.



„Mój kometa!“ — takie były ostatnie słowa profesora. Potem zmarszczywszy brwi, spojrzał na swych słuchaczów, jak gdyby ktoś z nich chciał mu zaprzeczać prawa własności do Galii. Może nawet zapytywał sam siebie, z jakiego tytułu te intruzy zgromadzone dokoła niego, ulokowały się w jego posiadłościach.
Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop milczeli. Znali nakoniec prawdę, do której dotąd zdołali tylko się przybliżyć. Przypominamy sobie hypotezy kolejno tworzące się po dyskusyach: naprzód zmianę obrotowej osi ziemi i dwóch punktów kardynalnych; potem kawał oderwany od kuli ziemskiej i uniesiony w przestrzeni; nakoniec nieznanego kometę, który, dotknąwszy ziemi, uniósł kilka jej części może w świat gwiaździsty.
Przeszłość była znaną; teraźniejszość widoczna. Jaką będzie przyszłość? Czy oryginalny ten uczony przeczuł ją? Hektor Servadac i towarzysze jego wahali się go zapytać.
Palmiryn Rosette, przybrawszy profesorską minę, zdawał się czekać na to, by ludzie nieznani, zgromadzeni w sali wspólnej, zostali mu przedstawieni.
Hektor Servadac przystąpił do ceremonii, ażeby nie drażnić podejrzliwego i kapryśnego astronoma.
— Hrabia Timaszew — rzekł przedstawiając swego towarzysza.
— Miło mi powitać pana hrabiego — odrzekł Palmiryn Rosette tonem właściciela domu, czującego się u siebie.
— Panie profesorze — powiedział hrabia — właściwie niewłasnowolnie znalazłem się na komecie pana, nie mniej jednak powinienem podziękować panu, że przyjmujesz mnie tak gościnnie.
Hektor Servadac, czując ironię odpowiedzi, uśmiechnął się lekko i mówił dalej:
— Porucznik Prokop, dowodzący galiotą Dobryna, na której objechaliśmy świat galicki.
— Objechali? — zawołał żywo profesor.
— Wyraźnie objechali — odrzekł kapitan Servadac.
Potem dodał:
— Ben-Zuf, mój ordyn...
— Adjutant generalnego gubernatora Galii, pospieszył dodać Ben-Zuf, który nie chciał by pominiętą została nowa jego i kapitana kwalifikacya.
Następnie przedstawieni zostali kolejno majtkowie Dobryny, Hiszpanie, młody Pablo i mała Nina, na którą profesor spojrzał przez okulary okiem gderacza, nie lubiącego małych dzieci.
Co do Izaaka Hakhabuta, to ten podszedł mówiąc:
— Panie astronomie! jedno pytanie, jedno, ale do którego ja przywiązuję wielką wagę... kiedy możemy mieć nadzieję powrotu?...
— Eh! — odrzekł profesor — kto mówi o powrocie? Zaledwie wyjechaliśmy!
Po ukończeniu przedstawień, Hektor Servadac prosił Palmiryna Rosette, by opowiedział swoją historyę.
Historyę tę można streścić w kilku wierszach.
Rząd francuski, chcąc sprawdzić wymiary paryskiego południka, zamianował w tym celu komisyę naukową, do której jednak nie wszedł Palmiryn Rosette, z powodu swej nietowarzyskości. Rozgniewany Palmiryn Rosette postanowił tedy pracować na własny swój rachunek. Utrzymując, że poprzednie operacye geodezyjne zawierały niedokładności, postanowił ponownie sprawdzić wymiary ostatnich kończyn Formentery i brzegów Hiszpanii za pomocą trójkąta, którego jeden bok miał czterdzieści mil długości. Pracy tej dokonali przed nim Arago i Biot z wielką ścisłością.
Więc Palmiryn Rosette opuścił Paryż, udał się na wyspy Balearskie, umieścił swe obserwatoryum na najwyższym szczycie wyspy i ulokował się w nim, jak pustelnik, ze swym służącym Józefem, podczas gdy jeden z dawnych jego pomocników, umyślnie w tym celu zaangażowany, urządził znowu na jednym szczycie na wybrzeżu hiszpańskim światło, które mogło być widziane przez lunetę z Formentery. Kilka książek, instrumenta do obserwacyi, żywność na dwa miesiące, składały cały materyał, nie licząc lunety astronomicznej, z którą Palmiryn Rosette nigdy się nie rozstawał i która zdawała się stanowić część jego samego. Bo były profesor miał pasyę szperania po głębiach niebieskich i nadzieję zrobienia tam jakiegoś odkrycia, które unieśmiertelni jego nazwisko. To było jego marzeniem.
Praca Palmiryna Rosette wymagała przedewszystkiem nadzwyczajnej cierpliwości. Co nocy powinien był on pilnować ognia, który pomocnik jego rozniecał na wybrzeżu hiszpańskiem, ażeby oznaczyć wierzchołek swego trójkąta, a nie zapomniał o tem, że w takich warunkach upłynęło sześćdziesiąt dni nim Arago i Biot zdołali ten cel osiągnąć. Na nieszczęście, jak było powiedziane, niezwykle gęsta mgła osłoniła nie tylko tę część Europy, ale całą prawie kulę ziemską.
Otóż właśnie w tych okolicach wysp Balearskich kilkakrotnie tworzyły się przerwy w masie mgły. Należało zatem bardzo się pilnować — co jednak nie przeszkadzało Palmirynowi Rosette rzucać badawczy wzrok na firmament, ponieważ zajmował się wtedy rewizyą mapy tej części nieba, na której zarysowuje się konstelacya Bliźniąt.
Konstelacya ta dla gołego oka przedstawia co najwięcej sześć gwiazd; ale przez teleskop mający dwadzieścia siedm centymetrów otworu, dostrzedz ich można przeszło sześć tysięcy. Palmiryn Rosette nie posiadał reflektora tej siły i w braku czegoś lepszego posługiwał się swą lunetą astronomiczną.
Tymczasem, pewnego dnia, rozglądając się po niebieskich głębiach konstelacyi Bliźniąt, zdaję mu się, że dostrzegł punkt jaśniejący, nie zanotowany na żadnej mapie. Była to bezwątpienia gwiazda nie skatalogowana. Ale robiąc nad nią pilne spostrzeżenia przez kilka nocy, profesor przekonał się, że pomienione ciało niebieskie bardzo szybko zmieniało miejsce w stosunku do innych ciał stałych. Czy był to jaki nowy mały kometa, którego mu zsyłał Bóg astronomów? Czy zrobił nakoniec odkrycie?
Palmiryn Rosette podwoił uwagę i szybkość zmiany miejsca ciała niebieskiego przekonała go, że jestto kometa. Wkrótce zresztą stała się widzialną i mglistość, potem rozwinął się ogon, gdy kometa znalazł się w odległości tylko trzydziestu milionów mil od słońca.
Wyznać trzeba, że od tej chwili wielki trójkąt został całkiem zaniedbany. Co nocy pomocnik Palmiryna Rosette zapalał sumiennie ogień na wybrzeżu hiszpańskiem, a żadnej nocy Palmiryn Rosette nie spojrzał nawet w tę stronę. Szkła i oczy miał tylko dla nowego ciała niebieskiego, które zamierzył zbadać i nazwać. Żył wyłącznie w tym zakątku nieba, który Bliźnięta zajmują. Chcąc obliczyć elementa komety, zaczyna się zawsze od przypuszczenia, ze ciało to ma orbitę paraboliczną. Jestto najlepszy sposób postępowania. Komety zwykle ukazują się w sąsiedztwie swego perihelium, tojest w najkrótszej swej odległości od słońca, zajmującego jeden z centrów orbity. Owoż między elipsą a parabolą, których środek jest wspólny, różnica nie jest zbyt wielką w tej części krzywizny, poniewaz parabola jest tylko elipsą o osi nieskończonej.
Palmiryn Rosette oparł więc swe wyrachowania na przypuszczeniu krzywizny parabolicznej i tym razem miał słuszność.
Jak dla określenia koła potrzeba znać trzy punkta jego obwodu, tak samo dla określenia elementów komety trzeba robić spostrzeżenia kolejno na trzech rozlicznych punktach. Natenczas można nakreślić drogę jaką ciało to pójdzie w przestrzeni i ustanowić tak zwane jego „efemerydy.“
Palmiryn Rosette nie poprzestał na trzech pozycyach. Korzystając z tego, iz mgła rozdarła się wyjątkowo u zenitu, zanotował punktów dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści i z wielką dokladnoscią otrzymał pięć elementów nowego komety, który posuwał się z przerażającą szybkością.
Tym sposobem otrzymał:
1. Nachylenie się orbity komety na ekliptyce, to jest na przestrzeni obejmującej linię ruchu ziemi dokoła słońca. Zwykle kąt, jaki pochyłości te tworzą, jest dość znaczny — co, jak wiadomo, zmniejsza szanse spotkania się. Ale w wypadku obecnym obie pochyłości zlewały się.
2. Długość wstępnej drogi komety na ekliptyce, inaczej zwaną punktem, w którym to ciało przecina orbitę ziemi.
Po otrzymaniu dwóch tych elementów pochyłość orbity komety w przestrzeni została określoną.
3. Kierunek wielkiej osi orbity otrzymany został przez wyrachowanie długości perihelium komety i tym sposobem Palmiryn Rosette otrzymał położenie krzywizny parabolicznej na pochyłości już określonej.
4. Odległość perihelium komety, to jest odległość oddzielającą go od słońca, gdy przechodzi w punkcie najbliższym — rachunek ten ostatecznie dał dokładną formę orbity parabolicznej.
5. Nakoniec kierunek ruchu komety. Ruch ten był wsteczny w stosunku do planet, to jest kometa poruszał się ze wschodu na zachód.
Po poznaniu tych pięciu elementów, Palmiryn Rosette wyrachował datę, w której kometa przejdzie przez swe perihelium. Potem, ku wielkiej swej radości sprawdziwszy, że byłto kometa nieznany, nadał mu imię Galii, po pewnem wahaniu się między nazwami Palmira i Rozeta i wziął się do układania sprawozdania.
Zapyta kto, czy profesor przekonał się o możebności zetknięcia się ziemi z Galią? Przekonał się najzupełniej, że zetknięcie to jest nie tylko możebnem, ale pewnem.
Powiedzieć, że był tem zachwycony — to za mało. Było to upojenie astronomiczne. Tak jest! ziemia zostanie potrącona w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia, a potrącenie to będzie tem straszliwsze, z powodu, że dwa ciała niebieskie poruszają się w kierunku przeciwnym! Inny, przestraszony, opuściłby natychmiast Formenterę. On pozostał na swem stanowisku. Nie tylko nie opuścił wyspy, ale i nic nie powiedział o swem odkryciu. Gazety doniosły mu, že gęsta mgła uniemożebniała wszelkie spostrzeżenia na obu, kontynentach, a ponieważ żadne obserwatoryum nie sygnalizowało nowego komety, była więc podstawa do twierdzenia, że on go odkrył w przestrzeni.
Okoliczność ta zaoszczędziła ziemi ogromnej trwogi, któraby niezawodnie opanowała jej mieszkańców, gdyby znali niebezpieczeństwo, jakie im zagrażało.
Tak więc jeden tylko Palmiryn Rosette wiedział, że nastąpi spotkanie między ziemią a tym kometą, którego mógł dostrzedz z wysp Balearskich, podczas gdy wszędzie ukrywał się on przed oczyma astronomów.
Więc profesor pozostał na Formenterze i z tem mocniejszem postanowieniem, iż kometa, według jego wyrachowań powinien był uderzyć o ziemię w południowej stronie Algieryi. Otóż chciał tam znajdować się, ponieważ kometa miał jądro twarde, a zatem mogło to być „bardzo ciekawe.“
Uderzenie nastąpiło ze wszystkimi skutkami: znanymi już. Ale oto co się stało: Palmiryn Rosette nagle został pozbawiony sługi swego Józefa! A gdy przyszedł do siebie po dość długiem zemdleniu, znalazł się sam na wysepce! Tyle tylko pozostało z całego Balearskiego archipelagu!
Taką była historya opowiedziana przez profesora z mnóstwem wykrzykników i zmarszczeń czoła, bynajmniej nie usprawiedliwionych grzeczną postawą słuchaczów. Skończył temi słowy:
— Zaszły ważne modyfikacye: zmiana punktów kardynalnych, zmniejszenia ciężkości. Ale nie byłem, moi panowie, tak jak wy, w tym błędzie, by mniemać, iż się znajduję na ziemskim sferoidzie. Nie! Ziemia w dalszym ciągu porusza się w przestrzeni w towarzystwie księżyca, który wcale jej nie opuścił; uderzenie nie naruszyło normalnej jej orbity. Zresztą była ona, że tak powiem, tylko muśnięta przez kometę i straciła przy tem tylko tych kilka nieznacznych kawałków, które odszukaliście. Wszystko więc poszło doskonale i niemamy na co uskarzać się. Bo w samej rzeczy, albo moglibyśmy zostać rozmiażdżeni przy uderzeniu komety, albo ten mógł przylgnąć do ziemi; a w obu tych wypadkach nie mielibyśmy możności podróżowania w przestrzeni świata słonecznego.
Wszystko to Palmiryn Rosette mówił z takiem zadowoleniem, iż nie było co próbować zaprzeczać mu. Tylko niezręczny Ben-Zuf odważył się wystąpić ze zdaniem, že „gdyby zamiast uderzyć w jakiś punkt Afryki, kometa potrącił o górę Montmartre, to z pewnością góra ta oparłaby mu się, a wtedy...“
— Montmartre! — krzyknął Palmiryn Rosette; ależ pagórek Montmartre rozbiłby się na proch, będąc nic więcej jak pospolitem kretowiskiem! Kretowiskiem! — krzyknął znowu Ben-Zuf do żywego obrażony. — Ależ moja góra w lot pochwyciłaby tego komecinę i włożyła sobie na głowę jak kepi!
Hektor Servadac, ażeby przerwać tę niewłaściwą dyskusyę, nakazał milczenie Ben-Zufowi, wyjaśniwszy profesorowi, jak szczególne wyobrażenie miał jego żołnierz o znaczeniu pagórka Montmartre.
Wypadek ten zatem został załatwiony „z rozkazu,“ ale ordynans nigdy nie mógł przebaczyć Palmirynowi Rosette takiego pogardliwego wyrażenia się o rodzinnej swej górze.
Po owem uderzeniu Palmiryn Rosette mógł prowadzić dalej swe astronomiczne spostrzeżenia. Jakie były rezultaty tego w przedmiocie przyszłości komety? o tem należało dowiedzieć się.
Porucznik Prokop ze wszelkiemi ostrożnościami, jakie nakazywał drażliwy temperament profesora, postawił dwojakie to zapytanie, a mianowicie co do drogi, którą Galia teraz przechodziła w przestrzeni i czasu trwania jej ruchu dokoła słońca.
— Tak jest, panie odrzekł Palmiryn Rosette określiłem drogę mojego komety przed uderzeniem; ale potem musiałem rozpocząć na nowo moje wyliczania.
— A dla czego, panie profesorze? zapytał porucznik Prokop dość zdziwiony odpowiedzią.
— Ponieważ jeżeli orbita ziemi nie została zmodyfikowana przez spotkanie, to inaczej rzecz się miała z orbitą Galii
— Orbita ta zmieniła się wskutek uderzenia — Stanowczo to utrzymuję — odrzekł Palmiryn Rosette — ponieważ późniejsze moje spostrzeżenia robione były z nadzwyczajną ścisłością.
— I otrzymałeś pan elementa nowej orbity? — zapytał żywo porucznik Prokop.
— Tak jest odrzekł bez wahania Palmiryn Rosette.
— W takim razie pan wiesz...
— Oto co wiem, panie: wiem, że Galia potrąciła ziemię w przechodzie o godzinie drugiej, minut czterdzieści siedm, sekund trzydzieści pięć i sześć dziesiątych rano, w nocy z 31 grudnia na 1go stycznia; wiem; że 1go stycznia przecięła orbitę Wenery, że przeszła do swego perihelium 15 stycznia, że znowu przecięła orbitę Wenery 1 lutego, skrzyżowała się z orbitą Marsa 13 lutego, przeniosła się w sferę planet teleskopowych 10 marca, wzięła Nerinę za Satelitę...
— Wszystko to i my wiemy, kochany profesorze, ponieważ mieliśmy sposobność znalezienia notatek Pan – rzekł Hektor Servadac — tylko, że notaty te były bez podpisu i oznaczenia miejsca.
— Eh! któżby się nie domyślał, że pochodzą odemnie! — zawołał z dumą profesor — odemnie, który je setkami rzucałem w morze, odemnie, Palmiryna Rosette!
Nikt nie wątpił o tem — rzekł poważnie hrabia.
Jednak nie nastąpiła żadna odpowiedź dotyczącą przyszłości Galii. Zdawało się, że Palmiryn Rosette chciał uniknąć odpowiedzi bezpośredniej. Więc porucznik Prokop zamierzał powtórzyć swe zapytanie więcej stanowczo; ale Hektor Servadac, będąc zdania, że lepiej jest nie nalegać na tego oryginała — rzekł:
— Kochany profesorze, czy nie wytłumaczysz nam pan, jak się to stało, że przy spotkaniu tak straszliwem, nie ponieśliśmy większego szwanku?
— To się tłumaczy bardzo łatwo.
— I czy sądzisz pan, że wyjąwszy oderwania kilku kwadratowych mil lądu, ziemia więcej nie ucierpiała, a zwłaszcza czy oś jej obrotu nie zmieniła się nagle?
— Tak sądzę, kapitanie Servadac odrzekł Palmiryn Rosette — i oto moje dowody i Ziemia poruszała się wtedy z szybkością dwudziestu ośmiu tysięcy ośmiuset mil na godzinę, Galia z szybkością pięćdziesięciu siedmiu tysięcy mil. Jestto tak jak gdyby pociąg pędzony z szybkością ośmdziesięciu sześciu tysięcy mil na godzinę, uderzył o jaką przeszkodę. Jakie musiało być uderzenie, sami panowie możecie osądzić. Kometa, którego jądro jest z substancyi nadzwyczaj twardej, zrobił to co kula zbliska wystrzelona zrobiłaby ze szklanną szybą: przeszedł przez ziemię nic nie złamawszy.
— W samej rzeczy — odpowiedział kapitan Servadac, rzecz ta mogła się i tak odbyć...
Powinna była! — odparł profesor stanowczo — a to tembardziej, że kula ziemska została dotkniętą bardzo ukośnie. Ale gdyby Galia padła na nią normalnie, to wdarłaby się głęboko, sprawiając największe klęski; rozwaliłaby nawet wzgórze Montmartre, gdyby wzgórze to znalazło się na jej drodze.
— Panie! — zawołał Ben-Zuf — na teraz zaatakowany bezpośrednio i bez prowokacyi.
— Milcz, Ben-Zuf! — rzekł kapitan Servadac.
W tej chwili Izaak Hakhabut, może przekonany rzeczywistością faktów, przybliżył się do Palmiryna Rosette i głosem znamionującym nadzwyczajny niepokój, zapytał:
Panie profesorze! czy powrócimy na ziemię i kiedy powrócimy?
— Tak ci pilno? — zapytał Palmiryn Rosette.
— Chiałbym to, o co zapytuje Izaak — odezwał się wtedy porucznik Prokop — wyformułować bardziej naukowo.
— Proszę.
— Mówisz pan, że dawna orbita Galii została zmodyfikowana.
—Niezawodnie.
— Czy nowa orbita, nowa linia krzywa, po której porusza się kometa, jest hyperboliczną, co niosłoby ją na odległość nieskończoną w gwiazdzistym świecie i bez nadziei powrotu?
— Nie — odrzekł Palmiryn Rosette.
— Więc ta orbita stała się eliptyczną?
— Eliptyczną.
— I pochyłość jej zawsze styka się z pochyłością ziemi?
— Niezawodnie.
— Więc Galia byłaby kometą peryodycznym.
— Tak jest — i o krótkim okresie, ponieważ obrót jej dokoła słońca, wziąwszy w rachubę wpływy, jakie wywrą na nią Jowisz, Saturn i Mars, dokona się ściśle we dwa lata?
— Ależ w takim razie — zawołał porucznik Prokop — wszystkie szanse są po temu, że po dwóch latach kometa znajdzie ziemię w tym samym punkcie, gdzie już raz spotkał się z nią!
— W samej rzeczy tego należy obawiać się.
— Obawiać! — krzyknął kapitan Servadac.
— Tak jest, moi panowie! — odpowiedział Palmiryn Rosette, tupnąwszy nogą. Dobrze nam jest tam, gdzie jesteśmy, i gdyby to tylko odemnie zależało, Galia nigdy nie powróciłaby na ziemię!





ROZDZIAŁ V.
(w którym uczeń Servadac jest należycie karcony przez profesora Palmiryna Rosette.)

Tak więc dla tych poszukiwaczów, dla tych wynalazców hypotez, wszystko teraz bylo jasnem, wszystko zostało wytłumaczone. Znaleźli się porwanymi przez kometę, krążącego w świecie słonecznym. Ciało niebieskie, które kapitan Servadac widział zaraz po uderzeniu pędzące w przestrzeni, to była ziemia. Ona też to spowodowała jedyny przypływ i odpływ morza Galickiego.
Ale zresztą kometa ten miał powrócić na ziemię — przynajmniej tak twierdził profesor. W każdym razie czy wyrachowania jego były dość dokładne, by powrót ten mógł być pewnikiem matematycznym? Łatwo pojąć, że Galijczycy mieli pod tym względem wiele wątpliwości.
Dnie następne poświęcone były ulokowaniu nowoprzybyłego. Na szczęście był on jednym z tych ludzi, nietrudnych pod względem życia, którzy zgadzają się ze wszystkiem. Dzień i noc żyjąc pomiędzy gwiazdami, uganiając za niemi w przestrzeni, bardzo mało zajmował się on pomieszkaniem i pożywieniem, wyjąwszy kawy. Nie zdawał się nawet uważać tej pomysłowości, jaką koloniści rozwinęli w uporządkowaniu Ula Niny.
Kapitan Servadac chciał oddać najlepszy pokój byłemu swemu profesorowi. Ale ten, nie wiele dbając o udział we wspólnem życiu, odmówił stanowczo. Potrzebował tylko pewnego rodzaju obserwatoryum, należycie wzniesionego i odosobnionego, w któremby mógł oddawać się spokojnie swoim astronomicznym spostrzeżeniom.
Więc Hektor Servadac i porucznik Prokop zajęli się wyszukaniem mu odpowiedniego pomieszkania. Poszczęściło się im. Na bokach góry wulkanicznej, o sto stóp prawie wyżej od głównej groty, odkryli rodzaj ciemnego zakątka, wystarczającego na pomieszczenie astronoma i jego instrumentów. Było tam miejsce na łóżko, kilka sprzętów, stół, krzesło, szafę, nie licząc sławnej lunety, którą ustawiono tak, by mogła być z łatwością poruszana. Niewielki strumyk lawy, oddzielany od głównej katarakty, wystarczał do ogrzania tego obserwatoryum.
Tam to się ulokował profesor, jadając to, co mu przyniesiono w oznaczonej godzinie, sypiając mało, rachując w dzień, robiąc spostrzeżenia w nocy i jak można najmniej przyjmując udziału w życiu wspólnem. Znając jego oryginalność, najsłuszniej zrobiono pozostawiając mu zupełną swobodę postępowania.
Zimno się wzmogło. Kolumna termometryczna wskazywała średnio nie więcej nad trzydzieści stopni stostopniowych powyżej zera. Nie oscyllowała w szklannej rurze, jak to ma miejsce w klimatach zmiennych, ale opadała powoli i stopniowo. Zniżanie się to trwać będzie ciągle aż dopóki nie dojdzie do ostatnich krańców zimna w przestrzeni; temperatura pocznie wznosić się dopiero, gdy Galia przybliży się do słońca.
Jeżeli kolumna rtęciowa nie oscylowała w rurze termometra, to pochodziło to ztąd, że żaden podmuch wiatru nie zamącał atmosfery galickiej. Koloniści znajdowali się w szczególnych warunkach klimatycznych. Ani jeden atom powietrza nie poruszał się. Wszystko płynne i ruchome na powierzchni komety zdawało się zmarzłem. Żadnej burzy, żadnego deszczu, żadnych wyziewów, ani na zenicie, ani na horyzoncie. Nigdy nie pojawiały się owe mgły wilgotne, lub suche, zalegające okolice podbiegunowe kuli ziemskiej. Niebo zachowywało niezmienną pogodę, nasycane we dnie promieniami słońca, w nocy promieniami gwiazd, a jedne nie zdawały się wcale cieplejszemi od drugich.
Trzeba należycie zrozumieć, iż ta nadzwyczajna temperatura była najzupełniej znośną na otwartem powietrzu. To czego zimujący w okolicach arktycznych nie mogą znieść bezkarnie, co wysusza im płuca i czyni niezdolnymi do funkcyi żywotnych, to właśnie jest owo zimne powietrze gwałtownie rozruszane, ostre wiatry, niezdrowe mgły, straszliwe śnieżne zawieje. W tem zawiera się przyczyna wszelakich dolegliwości, zabijających żeglarzy podbiegunowych. Ale w okresie spokoju, gdy atmosfera nie jest zmącona, to choćby byli na wyspie Melville, jak Parry, albo po za ośmdziesiątym pierwszym stopniem, jak Kane i dalej jeszcze, w okolicach, do których dotarł śmiały Hall i żeglarze statku Polaris, mogą oprzeć się zimnu choćby najbardziej ostremu. Pod warunkiem, że będą dobrze odziani, dobrze karmieni, wytrzymają oni najniższą temperaturę, gdy nie ma żadnego wiatru, i przekonali się o tem nawet, gdy spirytus spadał w termometrze o sześćdziesiąt stopni niżej zera.
Koloniści Ziemi Gorącej byli zatem w najlepszych warunkach dla wytrzymania zimna. Na galiocie futer i skór wyprawnych nie brakło. Żywność znajdowała się w obfitości i zdrowa. Nakoniec cisza, panująca w atmosferze, pozwalała wychodzić bezkarnie, pomimo nadzwyczajnego zniżenia temperatury.
Zresztą generalny gubernator Galii dbał o to, by koloniści byli ciepło odziani i obficie żywieni. Przepisane zostały i były codziennie wykonywane ćwiczenia hygieniczne. Nikt nie mógł się usuwać od programu życia wspólnego. Ani młody Pablo, ani mała Nina nie byli wyłączeni z ogólnego prawidła. Należycie osłonięte futrami dwa te śliczne dzieciaki miały minę zgrabnych Eskimosów, gdy się ślizgały na wybrzeżu Gorącej Ziemi. Pablo był zawsze bardzo dbały o swoją towarzyszkę. Dopomagał jej w zabawach, podtrzymywał, gdy się czuła znużoną. A zawsze zgodnie!
A co się działo z Izaakiem Hakhabutem?
Po dość niefortunnem przedstawieniu się Palmirynowi Rosette, Izaak Hakhabut w złym humorze powrócił na swój statek i nastąpiła zmiana w jego myślach. Zważywszy szczegóły przytoczone przez profesora, że były tak dokładne, nie mógł on już powątpiewać i nie powątpiewał. Czuł się uniesionym przez jakiegoś wędrownego kometę na miliony mil od ziemi, na której robił tak korzystne interesa!
Znalazłszy się w położeniu, będącem po za obrębem wszelkich ludzkich przewidywań, powinien był on zmodyfikować swe idee i charakter, wejrzeć w samego siebie, powrócić do uczuć lepszych względem swoich bliźnich, których Bóg, w łasce swojej pozostawił mu, i nie poczytywać ich tylko za materyał do użytku na swoją wyłącznie korzyść.
Nic się podobnego me stało. Gdyby Izaak Hakhabut odmienił się, w takim razie nie byłby doskonałym wzorem tego, czem może stać się człowiek o sobie tylko myślący. Przeciwnie, stwardniał on jeszcze i myślał o tem tylko, jakby wyzyskać do ostateczności sytuacyę. Znał on dość kapitana Servadac, by być pewnym, że ten nie pozwoli mu zrobić żadnej krzywdy; wiedział, że mienie jego znajduje się pod opieką francuskiego oficera i że wyjąwszy wypadków nadzwyczajnych, nic mu się złego nie stanie. Owoż zdawało się, że takie wypadki nadzwyczajne zajść nie mogą, i oto jak Izaak Hakhabut zamierzał wyzyskać swoją sytuacyę.
Szanse powrotu na ziemię, chociaż tak niepewne, zasługiwały jednak poniekąd na to, by je wziąć pod rozwagę. Z drugiej strony złota i srebra nie brakło w małej kolonii, ale kruszce te mogły mieć wartość tylko w razie powrotu na ziemię. Szło tedy o pochłonięcie całego pieniężnego zapasu Galii. Cel więc Izaaka Hakhabuta był taki: sprzedać swe towary przed powrotem, ponieważ z powodu swej rzadkości miały one większą wartość w Galii aniżeli na ziemi, ale wyczekiwać dopóki wskutek potrzeb kolonii nie nastąpi żądanie ich. Tym sposobem zwyżka i zysk były pewne. Otóż sprzedać, ale czekać by sprzedać tem korzystniej.
Nad tem to rozmyślał Izaak Hakhabut w ciasnej swej izdebce na Hanzie. W każdym razie nie ukazywał swej złośliwej figury i nikt na to nie uskarżał się.
Przez kwiecień Galia zrobiła trzydzieści dziewięć milionów mil i w końcu tego miesiąca znajdowała się w odległości stu dziesięciu milionów mil od słońca. Eliptyczna orbita komety najdokładniej została odrysowana przez profesora. Dwadzieścia cztery nierówne podziały oznaczone zostały na tej krzywiźnie, przedstawiając dwadzieścia cztery miesiące roku galickiego. Podziały te wskazywały drogę przebieganą miesięcznie. Dwanaście pierwszych wycinków, oznaczonych na krzywiźnie zmniejszało się stopniowo aż do afelium, zgodnie z jednem z trzech praw Keplera; po przejściu tego punktu zaś zwiększały się w miarę zbliżania się do perihelium.
Pewnego dnia, mianowicie 12 maja, profesor pokazał swą pracę kapitanowi Servadac, hrabiemu i porucznikowi Prokopowi. Ci rozglądali ją z zajęciem łatwem do zrozumienia. Cały ruch Galii rozwijał się przed ich oczyma; mogli przekonać się, że linia tego ruchu rozciąga się nieco po za orbitę Jowisza. Droga przebieżona przez miesiąc i odległość od słońca wyrażone tam były w liczbach. Nic nie było jaśniejszego nad to i jeżeli Palmiryn Rosette nie omylił się, jeżeli Galia ściśle dokona swój obrót we dwóch latach, to znajdzie ziemię znowu w tym samym punkcie, gdzie ją potrąciła; ponieważ w tym samym czasie matematycznie dopełnią się dwa obroty ziemi. Ale jakie będą wyniki nowego uderzenia? Niechciano nawet myśleć o tem!
W każdym razie, jeżeli dokładność pracy Palmiryna Rosette mogła być podejrzywaną, to należało pilnować się, by tego nie okazać.
— A zatem — rzekł Hektor Servadac — w maju Galia przebieży tylko trzydzieści milionów czterykroć stotysięcy mil i znajdzie się w odległości stu trzydziestu dziewięciu milionów mil od słońca?
— Tak jest — odpowiedział profesor.
— Opuściliśmy więc strefę planet teleskopowych? — dodał hrabia.
— Sam pan osądź — odparł Palmiryn Rosette — wszak nakreśliłem strefę tych planet!
— I kometa znajdzie się w swojem afelium równo po upływie roku od przejścia przez swe perihelium?
— Znajdzie!
— Przyszłego 15go stycznia? — zapytał Servadac.
— Naturalnie, że 15go stycznia... A! ale nie! — zawołał profesor — dlaczego mówisz pan 15go stycznia?
— Bo od 15 stycznia do 15 stycznia upływa rok, jak mi się zdaje, czyli dwanaście miesięcy.
— Tak dwanaście miesięcy ziemskich — powtórzył profesor — ale nie dwanaście miesięcy galickich.
Słysząc niespodziewane to zdanie, porucznik Prokop nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— Pan się śmiejesz — rzekł żywo profesor Palmiryn Rosette — czego się pan śmiejesz?
— O, po prostu, panie profesorze, z tego, że pan zamierzasz zreformować kalendarz ziemski.
— Ja, panie, nie zamierzam nic takiego, coby nie było logicznem.
— Trzymajmy się logiki, kochany profesorze, trzymajmy! — zawołał kapitan Servadac.
— Czy przyjęto — zapytał Palmiryn Rosette dość sucho — że Galia powróci do swego perihelium po dwóch latach?
— Przyjęto.
— Czy ten czas dwuletni, w którym odbywa się całkowity obrót dokoła słońca, stanowi rok galicki?
— Rozumie się.
— Czy rok ten powinien, tak jak wszystkie lata, dzielić się na dwanaście miesięcy?
— Jeżeli pan tak chcesz, kochany profesorze.
— Nie chodzi tu o to, co ja chcę...
— A więc dobrze! na dwanaście miesięcy! — odrzekł Hektor Servadac.
— A z ilu dni składać się będą te miesiące?
— Z sześćdziesięciu, ponieważ dnie zmniejszyły się o połowę.
— Kapitanie Servadac — powiedział profesor tonem surowym — zastanów się pan nad tem, co mówisz...
— Ależ zdaje mi się, że wchodzę w system pana — odrzekł Hektor Servadac.
— Wcale nie.
— Więc wytłumaczysz nam pan...
— Ależ nie masz nic prostszego! — odparł Palmiryn Rosette, pogardliwie ruszywszy ramionami. — Czy każdy miesiąc galicki powinien obejmować dwa miesiące ziemskie?
— Bez wątpienia, ponieważ rok galicki ma trwać dwa lata.
— Czy dwa miesiące ziemskie czynią razem sześćdziesiąt dni?
— Tak jest, sześćdziesiąt dni.
— A zatem?... — zapytał hrabia, zwracając się do Palmiryna Rosette.
— A zatem, jeżeli dwa miesiące zawierają sześćdziesiąt dni ziemskich, to czyni to sto dwadzieścia dni galickich, ponieważ długość dnia na powierzchni Galii wynosi tylko dwanaście godzin. Czy jasno?
— Najzupełniej jasno — odrzekł hrabia; — ale czy pan nie obawiasz się tego, iż nowy ten kalendarz będzie cokolwiek poplątany?
— Poplątany! — zawołał profesor — od 1go stycznia ja nie liczę inaczej!
— A zatem — zapytał kapitan Servadac, nasze miesiące będą miały teraz po sto dwadzieścia dni?
— Cóż pan w tem widzisz złego?
— Nic, kochany profesorze. A zatem dziś, zamiast być w maju, jesteśmy dopiero w marcu?
— W marcu, moi panowie, w dwóchsetnym sześćdziesiątym szóstym dniu roku galickiego, co odpowiada sto trzydziestemu trzeciemu dniowi ziemi. Dziś mamy 12go marca galickiego, a gdy upłynie jeszcze sześćdziesiąt dni galickich...
— Będziemy mieli dzień 72gi marca! — zawołał Hektor Servadac — brawo! Bądźmy logiczni!
Palmiryn Rosette zrobił taką minę, jak gdyby zapytywał sam siebie, czy przypadkiem były jego uczeń nie drwi sobie z niego; ale już było późno i trzej odwiedzający opuścili obserwatoryum.
Więc profesor urządził kalendarz galicki. W każdym razie należy nadmienić, iż on tylko jeden posługiwał się nim i że nikt nic rozumiał go, gdy prawił o 47m kwietnia, albo 118 maja.
Tymczasem nadszedł czerwiec — według starego kalendarza, w ciągu tego miesiąca Galia miała przebiedz dwadzieścia siedm milionów pięćkroć stotysięcy mil i znaleźć się w odległości stu pięćdziesięciu pięciu mil od słońca. Temperatura zniżała się ciągle, ale atmosfera pozostawała tak czystą i spokojną jak poprzednio. Wszystkie czynności powszedniego życia spełniały się na Galii z regularnością, można nawet powiedzieć, z jednostajnością najzupełniejszą. Dla zamącenia tej monotonii dość było takiej osobistości hałaśliwej, nerwowej, kapryśnej, a nawet cierpkiej, jak Palmiryn Rosette. Gdy raczył przerwać swe obserwacye i zejść do sali wspólnej, wizyta jego zawsze wywoływała jakąś nową scenę.
Rozprawy niezmiennie prawie toczyły się o tem, że nie zważając na niebezpieczeństwo nowego spotkania się z ziemią, kapitan Servadac i jego towarzysze zachwyceni byli tem, że to ma nastąpić. To przyprowadzało do rozpaczy profesora, który nie chciał słyszeć o powrocie i w dalszym ciągu studiował Galię, jak gdyby miał na niej pozostać na zawsze.
Pewnego dnia, 27 czerwca, Palmiryn Rosette wpadł jak bomba do sali wspólnej. Tam znajdował się kapitan Servadac, porucznik Prokop, hrabia i Ben-Zuf.
— Poruczniku Prokopie! — zawołał — odpowiadaj pan bez wykrętów i bez ogródki na pytanie, które panu postawię.
— Ależ ja nie mam zwyczaju ... — odparł porucznik Prokop.
— No, no! — przerwał Palmiryn Rosette, traktując porucznika, jak profesor ucznia. — Odpowiadaj pan na to: czyś odbył pan podróż dokoła Galii na swojej galiocie, i prawie po jej równiku, czyli inaczej po wielkiem kole.
— Tak jest — odrzekł porucznik, któremu hrabia zrobił znak, wzywając by był powolnym straszliwemu Palmirynowi.
— Dobrze — odpowiedział ten ostatni. — A podczas tej podroży, czy nie notowałeś pan drogi przebieżonej przez Dobrynę.
— W przybliżeniu — odpowiedział Prokop — to jest za pomocą tak zwanej loch i busoli; ale nie za pomocą wysokości słońca, lub gwiazd, czego niepodobna było obliczyć.
— Cóż pan znalazłeś?
— Że obwód Galii musi mieć około dwóch tysięcy trzechset kilometrów, co dałoby siedmset czterdzieści kilometrów długości jej podwójnego promienia.
— Tak jest... — rzekł Palmiryn Rosette — jakby sam do siebie; średnica ta byłaby w ogóle szesnaście razy mniejszą od średnicy ziemi, długiej na dwanaście tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt dwa kilometry.
Kapitan Servadac i dwaj jego towarzysze spoglądali na profesora, nie pojmując do czego ten zmierza.
— Otóż — zaczął znowu Palmiryn Rosette — dla uzupełnienia moich studyów nad Galią, pozostaje mi poznać jaką jest jej powierzchnia, objętość, masa, miąższość i natężenie ciężkości.
— Co do powierzchni i objętości — odrzekł porucznik Prokop — to ponieważ znamy średnicę Galii, nie masz więc nic łatwiejszego.
— Czyż powiedziałem, że to trudne? — zawołał profesor.-Wyrachowania takie robiłem już zaraz po przyjściu na świat!
— O! o! — zawołał Ben-Zuf, szukający tylko sposobności, by dopiec człowiekowi pogardzającemu górą Montmartre.
— Niech uczeń Servadac — zaczął znowu Palmiryn Rosette, popatrzywszy przez chwilę na Ben-Zufa — weźmie pióro. Ponieważ znanym jest obwód Galii, proszę wyrachować jaką będzie jej powierzchnia?
— Zaraz, panie Rosette — odrzekł Hektor Servadac — zdecydowany zachować się, jak przyszło na dobrego ucznia. Powiedzieliśmy: że dwa tysiące trzysta dwadzieścia trzy kilometry stanowią obwód Galii; pomnożyć to należy przez średnicę siedmset czterdzieści.
— Tak jest!... i spiesz się pan! — zawołał profesor.— To już powinno było być zrobione! No, i cóż?
— A oto co — odrzekł Hektor Servadac — znajduję w rezultacie milion siedmset dziewiętnaście tysięcy dwadzieścia kilometrów kwadratowych, które przedstawiają powierzchnię Galii.
— Jestto powierzchnia dwieście dziewięćdziesiąt siedm razy mniejsza, aniżeli powierzchnia ziemi, mającej pięćset dziewięć milionów kilometrów kwadratowych.
— Ba! — zawołał Ben-Zuf wydłużając wargi z miną pogardliwą, ubliżającą komecie profesora.
Piorunujące spojrzenie Palmiryna Rosette padło prosto na niego.
— A więc — zaczął znowu — jaka jest objętość Galii?
— Objętość ?... — odpowiedział Hektor Servadac — zawahawszy się.
— Czy uczeń Servadac nie umie wyrachować objętości sfery, której znaną jest powierzchnia?
— Owszem, panie Rosette... Ale pan nie dajesz mi odetchnąć.
— W matematyce nie oddycha się, panie, nie oddycha!
Obecni musieli użyć całego zasobu powagi, by nie parsknąć śmiechem.
— Czy dojdziemy do końca? — zapytał profesor — objętość sfery!
— Równa się cyfrze powierzchni... — odrzekł Hektor Servadac jąkając się — pomnożonej ...
— Przez trzecią część promienia, mój panie! — krzyknął Palmiryn Rosette. — Trzecią część promienia! Czy już gotowe?
— Prawie. Trzecia część promienia Galii... sto dwadzieścia trzy, trzy, trzy, trzy...
— Trzy, trzy, trzy, trzy... — powtórzył Ben-Zuf przechodząc całą gamę głosu.
— Cicho! — krzyknął profesor — naprawdę zirytowany. Poprzestań pan na dwóch pierwszych dziesiętnych, i opuść inne.
— Opuściłem — rzekł Hektor Servadac.
— No i cóż?
— Tysiąc siedmset dziewiętnaście tysięcy dwadzieścia, pomnożone przez sto dwadzieścia trzy, trzydzieści trzy, czyni dwieście jedynaście milionów czterysta trzydzieści dziewięć tysięcy, czterysta sześćdziesiąt metrów sześciennych.
— Otóż mamy objętość mojego komety! — zawołał profesor. — Jestto już coś!
— Bez wątpienia — zauważył porucznik Prokop — ale objętość ta jest jeszcze pięć tysięcy sto sześćdziesiąt sześć razy mniejszą, aniżeli objętość ziemi, wynosząca w okrągłej cyfrze...
— Jeden trylion czterysta ośmdziesiąt dwa miliardy ośmset czterdzieści jeden milion kilometrów kubicznych!... wiem o tem, mój panie! — odrzekł Palmiryn Rosette.
— A zatem — dodał porucznik Prokop — objętość Galii jest nawet mniejsza od objętości księżyca, która wynosi czterdziestą dziewiątą część objętości ziemi.
— Eh! kto tam mówi panu o tem? — odparł profesor, czując się jakby urażonym w swej miłości własnej.
— A więc — ciągnął dalej nielitościwie porucznik Prokop — Galia, widziana z ziemi, wydawałaby się nie więcej jak gwiazdą siódmej wielkości, to jest nie byłaby widzianą gołem okiem!
— Do wszystkich beduinów! — zawołał Ben-Zuf — a to mi śliczny kometa! I to na nim my jesteśmy?
— Milczeć! — zawołał Palmiryn Rosette gniewnie.
— Orzeszek, groszek, ziarnko gorczycy! — ciągnął dalej uczciwy Ben-Zuf.
— Zamilcz Ben-Zuf — rzekł kapitan Servadac.
— Główka szpilki, co? Nic! nic a nic!
— Będziesz ty milczeć do pioruna!
Ben-Zuf zrozumiał, że kapitan może się rozgniewać i opuścił salę, nie bez tego by nie wybuchnąć donośnym śmiechem, który rozbudził wszystkie echa w skałach wulkanicznych.
Wielki był czas, żeby się oddalił. Palmiryn Rosette tak się uniósł, iż potrzebował kilka chwil, by przyjść do siebie. Bronił on tak samo swego komety, jak Ben-Zuf Montmartre. Każdy broni swego dobra z jednakową gorliwością.
Nakoniec profesor przemówił znowu — zwracając się do swoich uczniów — to jest słuchaczów.
— Panowie — powiedział — znamy teraz średnicę, obwód, powierzchnię i objętość Galii. Jest to już coś, ale jeszcze nie wszystko. Zamierzam jeszcze otrzymać, za pomocą bezpośredniego wymiaru, jej masę i gęstość i poznać jakie jest natężenie ciężkości na jej powierzchni.
— Trudno to będzie — rzekł hrabia.
— Mniejsza o to. Chcę wiedzieć, ile waży mój kometa — i będę wiedział.
— Utrudni nieco rozwiązanie tego zadania — zauważył porucznik Prokop — okoliczność, że nie wiemy z jakiej substancyi Galia jest utworzona.
— A! to nie wiecie, co to za materya? — zapytał profesor.
— Nie wiemy — odrzekł hrabia — i jeżeli pan możesz oświecić nas pod tym względem...
— Eh! panowie, co to mię obchodzi! — zawołał Palmiryn Rosette cierpko — ja i bez tego rozwiążę moje zadanie!
— Jak się panu podoba, kochany profesorze — odrzekł Hektor Servadac; — jesteśmy na jego rozkazy.
— Mam jeszcze ze spostrzeżeniami i wyrachowaniami na miesiąc roboty — powiedział Palmiryn Rosette cierpko — więc pewno zechcecie zaczekać aż skończę!...
— Rozumie się, panie profesorze — rzekł na to hrabia — będziemy czekać dopóki pan zechce.
— A nawet i dłużej! — dorzucił kapitan Servadac — nie mogąc powstrzymać się od zażartowania.
— A więc przychodźcie za miesiąc — powiedział Palmiryn Rosette — to jest 62go kwietnia.
Działo się to 31 lipca roku ziemskiego.





ROZDZIAŁ VI.

W którym przekonamy się, że Palmiryn Rosette ma słuszność utrzymując, że zasoby kolonii są niedostateczne.



Tymczasem Galia krążyła w przestrzeni międzyplanetarnej pod wpływem atrakcyi słońca. Nic do tej pory nie zawadzało jej ruchowi. Planeta Nerina, którą wzięła do swych usług przechodząc przez strefę asteroidów, pozostawała wierną jej i sumiennie wykonywała mały swój obrót dwumiesięczny. Zdawało się, że wszystko powinno odbywać się w porządku przez cały rok galicki.
Ale zawsze główne myśli mimowolnych mieszkańców Galii zwracały się na temat: czy powrócą na ziemię? czy astronom nie omylił się w swych wyrachowaniach? Czy należycie określił nową orbitę komety i czas trwania jego obrotu dokoła słońca?
Palmiryn Rosette był tak drażliwy, iż nie można było zażądać od niego przejrzenia rezultatów jego spostrzeżeń.
Więc Hektor Servadac, hrabia i Prokop ciągle niepokoili się pod tym względem. Co do innych kolonistów, to tych obchodziło to nierównie mniej. Byli to ludzie zrezygnowani, filozofowie praktyczni. Hiszpanie zwłaszcza, biedujący w Hiszpanii, przez całe swe życie nie czuli się tak szczęśliwymi. Negrete i towarzysze jego nigdy nie zaznali takiego dobrobytu. Cóż ich mógł obchodzić ruch Galii? Dlaczego mieli łamać sobie głowę nad tem, czy słońce utrzyma ich w swem kole atrakcyjnem, lub czy też Galia wymknie się od niego i powędruje po innych sferach ? Wyśpiewywali sobie, niewiele dbając o to, co się dzieje, a dla hiszpańskiego majos najmilszem przepędzeniem czasu jest śpiewanie.
Najszczęśliwszemi dwiema istotami w całej kolonii byli bezwątpienia młody Pablo i mała Nina. Jakże wesoło im było, gdy biegali po długich galeryach Ula Niny lub gramolili się po nadbrzeżnych skałach. Jednego dnia zapuszczali się na łyżwach po zmarzłej jak daleko okiem zasięgnąć powierzchni morza; drugiego łowili ryby w niewielkiem jeziorze, które ciepło wulkanu utrzymywało w stanie płynnym. Nie przeszkadzało to lekcyom, których udzielał im Hektor Servadac. Już rozumieli się najdokładniej, a zwłaszcza pojmowali wzajemnie.
Dlaczegożby ten młody chłopak i ta mała dziewczynka mieli kłopotać się o przyszłość? dlaczego mieliby żałować przeszłości?
Pewnego dnia Pablo powiedział:
— Czy masz ty krewnych, Nino?
— Nie, Pablo, jestem zupełnie sama; a ty ?
— Ja także jestem zupełnie sam, Nino. A coś ty tam robiła?
— Pasłam kozy, Pablo.
— Ja — mówił młody chłopak — dzień i noc biegałem przed końmi dyliżansowymi.
— Ale teraz nie jesteśmy sami, Pablo?
— Nie, Nino, wcale nie jesteśmy!
— Gubernator jest naszym ojcem, a hrabia i porucznik są wujami.
— A Ben-Zuf naszym kolegą — dodał Pablo.
— I wszyscy inni tacy uprzejmi — dorzuciła Nina. — Psują nas, Pablo! otóż nie powinniśmy dać się popsuć. Trzeba, by byli zadowoleni z nas... zawsze!
— Ty jesteś taka grzeczna, Nino, że przy tobie każdy grzecznym być musi.
— Jestem twoją siostrą, a ty jesteś moim bratem — rzekła Nina poważnie.
— Rozumie się — odpowiedział Pablo.
Wdzięk tych dwu istot sprawiał — że powszechnie były lubione. Nie szczędzono im ni dobrych słów, ni pieszczot, których część dostawała się i kozie Marzy. Kapitan Servadac i hrabia przywiązali się do nich prawdziwie po ojcowsku. Dlaczegożby Pablo miał tęsknić za rozpalonemi równinami Andaluzyi a Nina za nagiemi skałami Sardynii? Zdawało się im, że świat teraźniejszy był zawsze ich światem.
Nadszedł lipiec. W ciągu tego miesiąca Galia miała tylko dwa miliony mil do przebieżenia po swej orbicie; odległość jej od słońca wynosiła sto siedmdziesiąt dwa miliony mil. Znajdowała się więc oddaloną od niego o półpięta razy więcej aniżeli od ziemi, której prawie dorównywała w szybkości. Średnia bowiem szybkość kuli ziemskiej przebiegającej ekliptykę wynosi około dwadzieścia jeden milionów mil na miesiąc, to jest dwadzieścia ośm tysięcy ośmset mil na godzinę.
Dnia 62 kwietnia galickiego kapitan Servadac otrzymał lakoniczny bilet. Palmiryn Rosette zamierzał w dniu tym rozpocząć operacye, które miały go doprowadzić do wyrachowania masy i gęstości komety, tudzież naprężenia ciężkości na jej powierzchni.
Hektor Servadac, hrabia i porucznik Prokop nie omieszkali stawić się na wezwanie. Jednak doświadczenia, jakie miał robić profesor, nie tyle obchodziły ich, co jego samego; woleliby oni dowiedzieć się, co to była za substancya, z której zdawało się, że Galia wyłącznie jest utworzona.
Nad samem ranem Palmiryn Rosette zszedł się z nimi we wspólnej sali. Nie zdawał się jeszcze być w złym humorze; ale dzień dopiero zaczynał się.
Wszystkim wiadomo, co znaczy natężenie ciężkości. Jestto siła przyciągająca, jaką wywiera ziemia na masę ciała równającą się jednostce — a jak przypominamy sobie, ta siła przyciągająca zmniejszyła się na Galii — i fenomen ten naturalnie zwiększył muskularną siłę jej mieszkańców. Ale nie wiedzieli w jakim stosunku.
Masę tworzy ilość materyi stanowiącej ciało i masa ta przedstawia się samą wagą ciała. Co do gęstości, to jestto ilość materyi zawierająca się w ciele danej objętości.
Więc pierwszem pytaniem do rozwiązania było: jakie jest naprężenie ciężkości na powierzchni Galii?
Drugie pytanie: jaka ilość materyi zawiera się w Galii, to jest jaka jest jej masa i, co za tem idzie, waga?
Trzecie pytanie: jaka jest gęstość jej?
— Panowie — rzekł profesor — dziś mamy zakończyć badania rozmaitych elementów stanowiących mego kometę. Gdy poznamy naprężenie ciężkości na jej powierzchni, masę jej i gęstość za pomocą bezpośredniego wymiaru, nie będzie już mieć ona tajemnic dla nas. Jednem słowem, musimy się wziąć do zważenia Galii!
Ben-Zuf, który tylko co wszedł do sali, usłyszał te ostatnie wyrazy profesora. Następnie wyszedł, a po kilku chwilach powróciwszy powiedział z miną drwiącą:
— Przeszukałem cały magazyn i nigdzie nie znalazłem szalek; a zresztą niewiem doprawdy, gdziebyśmy mogli je zawiesić!
Wymawiając te słowa Ben-Zuf spoglądał w górę, jakby szukał ćwieczka w niebie.
Spojrzenie profesora i skinienie Hektora Servadac zmusiło do milczenia niewczesnego koncepcistę.
— Panowie — rzekł Palmiryn Rosette — muszę naprzód wiedzieć, ile waży na Galii kilogram ziemski. W skutek mniejszej masy Galii i jej siła przyciągająca jest mniejszą, a wynikiem tego faktu jest, że każdy przedmiot waży mniej na jej powierzchni, aniżeli ważyłby na powierzchni ziemi. Ale jaka jest różnica dwóch wag — oto co trzeba poznać.
— Niemasz nic słuszniejszego nad to — odrzekł porucznik Prokop — i zwykłe szalki, gdybyśmy je mieli, nie mogłyby posłużyć do tej czynności, ponieważ oba ich blaty zarówno podlegałyby sile przyciągającej Galii, więc nie mogłyby wykazać stosunku między wagą galicką a ziemską.
— W samej rzeczy — dorzucił hrabia — naprzykład kilogram ziemski, którym posłużymy się, tyle straciłby ze swej wagi, ile przedmiot do którego zmierzenia on by posłużył i...
— Panowie — przerwał Palmiryn Rosette — jeżeli mówicie to dla osobistego poinformowania mnie, to tracicie tylko czas i proszę was, byście mi pozwolili ciągnąć dalej mój wykład fizyki.
Profesor wyraźnie przemawiał, jak gdyby z katedry.
— Czy macie bezmian i ciężarek ważący kilogram? — zapytał. — Wszystko zależy od tego. Przy bezmianie wskazuje wagę drut stalowy albo sprężyna, działające według swej giętkości, lub naprężenia. Więc atrakcya nie wpływa tu bynajmniej. Bo w samej rzeczy, jeżeli zawieszę ciężar jednego kilogramu ziemskiego na moim bezmianie wskazówka oznaczy dokładnie, ile waży ten kilogram na powierzchni Galii. Poznam zatem różnicę istniejącą między przyciąganiem Galii a ziemi. Powtarzam więc moje pytanie: macie bezmian?
Słuchacze Palmiryna Rosette spojrzeli po sobie. Potem Hektor Servadac zwrócił się do Ben-Zufa, który najlepiej znał wszystkie zasoby kolonii.
— Nie mamy ani bezmianu, ani ciężarku kilogramowego — odpowiedział ordynans.
Profesor wyraził swe niezadowolenie silnem tupnięciem nogą.
— Ale sądzę — ciągnął dalej Ben-Zuf — iż wiem, gdzieby się znalazł bezmian, jeżeli nie ciężarek.
— Gdzie?
— Na statku Hakhabuta.
— Trzeba było powiedzieć to odrazu, niezdaro! — zawołał profesor ruszając ramionami.
— A głównie trzeba tam pójść po niego! — dodał kapitan Servadac.
— Idę — rzekł Ben-Zuf.
— I ja idę z tobą — zawołał Hektor Servadac — Izaak Hakhabut pewno robić będzie trudności, gdy będzie chodzić o pożyczenie czegokolwiek.
— Chodźmy wszyscy — rzekł hrabia. — Zobaczymy, jak Izaak urządził się na Hanzie.
Gdy wszyscy zabierali się do wyjścia, profesor rzekł:
— Panie hrabio! czy którykolwiek z ludzi pana nie mógłby wystrugać z tej masy skalistej kawałek mający równo jeden decymetr kubiczny.
— Mechanik mój zrobi to z łatwością; ale z jednym warunkiem, a mianowicie, gdy będzie miał metr dla otrzymania dokładnej miary.
— Czyż nie macie tak samo metra jak i bezmianu? — zawołał Palmiryn Rosette.
Nie było żadnego metra na składzie głównym. Ben-Zuf z przykrością musiał przyznać się do tego.
— Ale — dodał — bardzo być może, iż metr znajdzie się na Hanzie.
— Więc chodźmy! — odrzekł Palmiryn Rosette i szybko popędził główną galeryą.
Wszyscy udali się za nim. W kilka chwil potem, Hektor Servadac, hrabia, Prokop i Ben-Zuf schodzili z wysokich skał panujących nad brzegiem. Następnie zwrócili ku wązkiej zatoce, w której Dobryna i Hanza uwięzione były wśród lodów. Chociaż temperatura była bardzo niska, gdyż wynosiła trzydzieści pięć stopni poniżej zera, jednak należycie odziani, osłonięci futrami, kapitan Servadac i towarzysze jego dość łatwo znosili zimno. Jeżeli brody ich, rzęsy, brwi pokryły się nagle drobnemi kryształami, to pochodziło ztąd, że para ich oddechu zamarzała wskutek oziębionego powietrza. Twarze ich, najeżone białemi igłami, ostremi jak kolce jeża, bardzo komicznie wyglądały. Twarz profesora, którego niewielka
figurka czyniła podobnym do niedźwiadka, szczególnie komiczne sprawiała wrażenie.
Była godzina ósma rano. Słońce szybko podążało ku zenitowi. Krąg jego, znacznie zmniejszony, z powodu oddalenia, przedstawiał się w kształcie księżyca. Promienie spadały na ziemię bez ciepła i szczególnie osłabione w swych świetlnych własnościach. Wszystkie nadbrzeżne skały u stóp wulkanu i sam nawet wulkan, bielały niepokalaną białością wskutek spadłego niedawno śniegu, czyli raczej pary stężałej nim spadła na ziemię. Na północnej pochyłości zlewała się kaskada lawy. Tam śniegi ustąpiły miejsca potokom ognia, wijącym się kapryśnie pomiędzy skałami aż do zatoki przy głównej pieczarze, zkąd prostopadle spadały w morze.
Ponad pieczarą, o sto pięćdziesiąt stóp wyżej znajdował się rodzaj czarnej dziury, z której sterczała rura lunety astronomicznej. Było to obserwatoryum Palmiryna Rosette.
Morskie wybrzeże było zupełnie białe i zlewało się w jednę całość z zamarzniętem morzem; żadna linia demarkacyjna nie rozdzielała ich. Z białością tą był w pewnej sprzeczności sinawy błękit nieba. Na wybrzeżu ukazywały się tu i ówdzie ślady kolonistów, którzy codziennie bywali w tej stronie, bądź to dla zbierania lodu, który stopiony dawał wodę słodką, bądź dla ślizgania się na łyżwach. Ślady zakreślane łyżwami krzyżowały się na stwardniałej powierzchni, jak owe koła, które wodne owady zataczają na powierzchni wody.
Ślady kroków widne także były w kierunku Hanzy. Były to ostatnie, które wydeptał Izaak Hakhabut. Brzegi tych śladów stwardniały jak brąz od ogromnego zimna.
Około pół kilometra oddzielało ostatnie wyżyny od tej zatoki, gdzie zimowały dwa statki.
Przybywszy tam, porucznik Prokop zwrócił uwagę na to, jak linia wodna Hanzy i Dobryny podniosła się stopniowo. Oba statki wznosiły się teraz o jakie dwadzieścia stóp nad powierzchnią morza.
— To ciekawy fenomen — rzekł kapitan Servadac.
— Ciekawy i niepokojący — odpowiedział porucznik Prokop. — Widocznie pod tułowem statków, gdzie nie jest zbyt głęboko, woda zamarza. Skorupa jej grubieje powoli i podnosi wszystko, co się na niej znajduje, z siłą nieprzepartą.
— Ale podnoszenie to będzie mieć jakiś koniec? — zauważył hrabia.
— Nie wiem, ojcze — odrzekł porucznik Prokop — ponieważ zimno nie doszło jeszcze do swojego maximum.
— Spodziewam się! — dodał profesor. — Nie warto by było robić dwóchset milionów drogi, by znaleść temperaturę nie większą jak pod biegunami ziemi!
— Bardzo pan jesteś łaskaw, panie profesorze — odpowiedział porucznik Prokop. — Na szczęście zimno w przestrzeni nie przekracza sześćdziesięciu do siedmdziesięciu stopni, co zresztą jest już bardzo pięknem.
— Ba! — rzekł Hektor Servadac — zimno bez wiatru, to jak mróz bez kataru i pewno przez całą zimę nie kichniemy nawet ni razu?
Porucznik Prokop wynurzył hrabiemu swe obawy z powodu położenia galioty. Ponieważ pokłady lodowe tworzyły się stopniowo, było więc możebnem, że Dobryna podniesie się na znaczną wysokość. Przy takich warunkach, w razie odwilży, obawiać się należało katastrofy, w rodzaju tej, jaka często niszczy statki, zajmujące się połowem wielorybów, zimujących w morzach arktycznych. Ale jak temu zaradzić?
Zbliżono się Hanzy osłoniętej skorupą lodową. Stopnie, wykute niedawno w lodzie przez Izaaka Hakhabuta, pozwalały wejść na pokład. Zachodziło pytanie, co on pocznie, gdy statek podniesie się o jakie sto stóp w górę? Ale była to jego rzecz.
Lekki dymek niebieskawy wylatywał z miedzianej rury, wysuwającej się z pośród śniegu nagromadzonego na pokładzie Hanzy. Skąpiec palił nadzwyczaj oszczędnie, ale nie musiał wiele cierpieć od zimna. Pokład śniegu okrywający statek, jako zły przewodnik ciepła, utrzymywał wewnątrz znośną temperaturę.
— Hej! Nabuchodonozorze! — krzyknął Ben-Zuf.





ROZDZIAŁ VII.

W którym zobaczymy, ja Izaak Hakhabut znajduje wyborną sposobność do wypożyczenia swych pieniędzy na ośmset procentów.



Na głos Ben-Zufa okienko z przodu otworzyło się i ukazała się w połowie postać Izaaka Hakhabuta.
— Kto tam? — krzyknął on zrazu. — Czego chcecie odemnie ? Nie ma tu nikogo! Nie ma nic do pożyczenia ani do sprzedania!
Takimi grzecznymi wyrazami przywitał on przybywających.
— Hola, hola! mości Hakhabut — rzekł kapitan Servadac nakazującym tonem — czy masz nas za rozbójników?
— Ach! to pan generalny gubernator! — rzekł Izaak, nie wychodząc ze swej komórki.
— On sam — odparł Ben-Zuf, wchodząc na pokład statku. — Powinieneś poczytać sobie za zaszczyt jego odwiedziny, no! wyłaź z nory!
Izaak Hakhabut okazał się cały w otworze od którego drzwi trzymał na pół przymknięte, w ten sposób by mógł je nagle zamknąć w razie niebezpieczeństwa.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Chcemy z panem chwilę pomówić, mości Izaaku — odrzekł kapitan; — ale ponieważ zimno jest cokolwiek ostre, więc nie odmówisz nam na kwadrans gościnności w swej kajucie.
— Jakto? panowie chcecie wejść — zawołał Izaak, bynajmniej nie ukrywając tego, iż podobna wizyta wydawała mu się podejrzaną.
— Chcemy — odrzekł Hektor Servadac, wchodząc po stopniach wraz z towarzyszami.
— Nie mam nic do ofiarowania panom — rzekł Izaak żałośnym tonem — jestem człowiek biedny.
— Zaczyna się litania! — zawołał Ben-Zuf. — No, Eliaszu, odsuń się!
I Ben-Zuf pochwyciwszy Hakhabuta za kołnierz, bez ceremonii odciągnął go na bok. Potem otworzył drzwi kajuty.
Gdy wchodzili, kapitan Servadac powiedział:
— Zapamiętaj to sobie, Izaaku, iż nie przychodzimy tu zabierać ci mienie wbrew twej woli. Raz jeszcze powtarzam, iż gdy będzie tego wymagał interes ogólny, byśmy się rozporządzili ładunkiem twego statku, nie zawaham się uczynić to, to jest wywłaszczyć ciebie dla pożytku powszechnego... płacąc ci za towary według cen europejskich.
— Podług cen europejskich! — mruknął Izaak Hakhabut przez zęby. — Nie! podług istniejących cen galickich, i ja je ustanowię.
Tymczasem Hektor Servadac i towarzysze jego weszli do kajuty Hanzy. Był to wąski pokoik, ponieważ większa część jego zapełniona była towarami. Nie wielki piec żelazny, w którym tliły się dwa kawałki węgla, stał w jednym kącie naprzeciwko desek służących za łóżko. Szafa o drzwiach starannie na klucz zamkniętych, znajdowała się w głębi tego pomieszkania. Kilka rydlów, sosnowy stół wątpliwej czystości i kilka niezbędnych naczyń kuchennych uzupełniało umeblowanie, jak widzimy nie bardzo zbytkowne, ale godne właściciela Hanzy.
Pierwszem staraniem Ben-Zufa, gdy wszedł do kajuty, a żyd drzwi zamknął, było dorzucić do pieca kilka kawałków węgla. Ostrożność tę usprawiedliwiała niska temperatura; ale pomimo to powstały zarzuty i narzekania Izaaka, który wolałby palić własne kości, gdyby miał je na zmianę, aniżeli tak marnować swe paliwo. Ale nie słuchano go. Ben-Zuf stanął na straży przy piecu, którego działalność powiększył odpowiednią wentylacyą. Potem goście usiedli, gdzie kto mógł, powierzywszy kapitanowi Servadac wyłuszczenie powodu ich wizyty.
Izaak Hakhabut, stojący w kącie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, podobny był do winowajcy, któremu czyta się wyrok.
— Mości Izaaku — tak zaczął kapitan Servadac — przyszliśmy tu, by żądać od niego pewnej usługi.
— Usługi?
— W naszym wspólnym interesie.
— Ależ ja nie mam wspólnych interesów!
— Posłuchaj tylko i nie gderaj, Izaaku. Nie przychodzimy tu, by cię obdzierać.
— Żądać odemnie usługi, odemnie! biednego człowieka!... — zawołał żyd z jękiem.
— Oto, o co idzie — ciągnął dalej Hektor Servarlac, udawszy, że nie słyszy.
Uroczystość tego wstępu sprawiała, iż Izaakowi wydało się, że zażądają od niego całego mienia.
— Jednem słowem, mości Izaaku — zaczął znowu kapitan Servadac — potrzebujemy bezmianu! czy możesz pożyczyć go nam!
— Bezmiana! — krzyknął Izaak, jak gdyby żądano od niego pożyczki kilku milionów franków — mówisz pan bezmiana?...
— Tak jest, bezmiana do ważenia! — powtórzył Palmiryn Rosette, którego wszystkie te formalności poczynały nudzić.
— Czy pan niemasz bezmianu? zapytał porucznik Prokop.
— Ma! ma! — zawołał Ben-Zuf.
— Tak jest... sądzę... że mam — odrzekł Izaak Hakhabut, z wahaniem.
— Otóż, mości Izaaku będziesz tak grzeczny i pożyczysz nam bezmiana.
— Pożyczyć! — zawołał lichwiarz. — Panie gubernatorze, żądasz pan bym pożyczył?
— Na jeden dzień — odpowiedział profesor — na jeden dzień, Izaaku! Oddamy ci ten bezmian potem.
— Ale jest to narzędzie bardzo delikatne, kochany panie — odrzekł Izaak Hakhabut. -Sprężyna może pęknąć przy tak wielkiem zimnie!...
— O, bydlę! — zawołał Palmiryn Rosette.
— A przytem może będzie się na nim ważyć coś zbyt ciężkiego!
— Czy myślisz, Efraimie — rzekł Ben-Zuf — że będziemy ważyć górę?
— Więcej aniżeli górę! — przerwał Palmiryn Rosette — będziemy ważyć Galię!
— Boże wielki! — zawołał Izaak, którego pozorne narzekania zmierzały do widocznego celu.
Kapitan Servadac wdał się znowu.
— Mości Hakhabut — powiedział — potrzebujemy bezmiana dla zważenia jednego kilograma, nic więcej.
— Kilograma! Wszechmocny stwórco!
— A przytem ciężar ten będzie ważył znacznie mniej, z powodu mniejszej siły przyciągającej Galii. Więc nie masz czego obawiać się dla twego bezmiana.
— Bezwątpienia... panie gubernatorze... — odrzekł Izaak — ale pożyczyć!... pożyczyć!...
— Jeżeli nie chcesz pożyczyć, ozwał się wtedy hrabia, to może sprzedasz?
— Sprzedać! — zawołał Izaak Hakhabut — sprzedać mój bezmian! Ależ jeżeli go sprzedam, to jak będę mógł ważyć moje towary! Szalek nie mam! Mam tylko ten biedny mały instrument, bardzo delikatny, bardzo dokładny i panowie chcecie pozbawić mię go!
Ben-Zuf nie pojmował, jak kapitan może nie udusić na miejscu takiego niegodziwca. Ale Hektor Servadac bawił się tem wyczerpywaniem wszystkich form grzeczności i przekonywania wobec
Izaaka.
— No, mistrzu Izaaku — powiedział wcale nie unosząc się — jak widzę, to nie przystajesz na pożyczenie nam bezmiana.
— Niestety! — czyż mogę to zrobić, panie gubernatorze?
— Ani na sprzedanie?
— Sprzedanie! o! nigdy!
— A więc może wynajmiesz?
Oczy Izaaka zaiskrzyły się.
— Czy odpowiesz pan za wszelkie uszkodzenie? — zapytał żywo.
— Odpowiem!
— I złożysz pan na moje ręce zastaw, który w razie nieszczęścia stanie się moją własnością?
— Tak jest.
— Jakiej wysokości?
— Sto franków zastawu za instrument wartujący dwadzieścia. Czy to wystarczy?
— Nie bardzo... panie gubernatorze... niebardzo; bo przecież bezmian taki jest jeden na naszym nowym świecie! Ale zresztą — dodał — czy te franki będą w złocie?
— W złocie.
— I panowie chcą wynająć ten bezmian, który tak mi jest potrzebny... panowie chcą go wynająć na dzień?
— Na jeden dzień.
— A co panowie zapłacą za wynajęcie?
— Dwadzieścia franków — odpowiedział hrabia. — Czy przystajesz na tę cenę?
— Niestety!... nie mam możności odmówienia — mruknął Izaak Hakhabut składając ręce. — Muszę się zrezygnować.
Układ został zawarty i widocznie ku wielkiemu zadowoleniu Izaaka. Dwadzieścia franków za wynajęcie, sto franków zastawu, a wszystko we francuskiem złocie! O! Izaak Hakhabut nie sprzedałby swego prawa starszeństwa za miskę soczewicy, chybaby to była soczewica z pereł!
Handlarz, powiodłszy dokoła podejrzliwym wzrokiem, wyszedł z kajuty, by przynieść bezmian.
— To człowiek! — zawołał hrabia.
— O, tak! — odrzekł Hektor Servadac — jestto osobliwość w swoim rodzaju.
W tej chwili prawie powrócił Izaak Hakhabut, przynosząc żądane narzędzie pod pachą.
Były to szalki ze sprężyną i zaopatrzone w haczyk do zawieszania przedmiotu, mającego być ważonym. Wskazówka posuwająca się po kole porozdzielanem, oznaczała wagę. A zatem, jak to zauważył Palmiryn Rosette, stopnie, które wskazywał taki instrument, były zupełnie niezależne od wszelkiej ciężkości. Wyrobiony do ważenia rzeczy na ziemi, oznaczałby on tam kilogram wagi każdego przedmiotu, kilogram ważącego. Jakąż wagę takiego samego przedmiotu wskaże on na Galii? Dalej to zobaczymy.
Sto franków w złocie wyliczono Izaakowi, którego ręce zamknęły się ująwszy drogi kruszec jak wieko kufra. Bezmian wręczony został Ben-Zufowi i goście Hanzy zabierali się do opuszczenia kajuty.
Ale w tej chwili profesor przypomniał sobie, że brakowało mu jeszcze jednej rzeczy niezbędnej dla jego operacyi. Bezmian nie posłużyłby mu do niczego, gdyby nie mógł zawiesić na nim bryły owej materyi galickiej rozmiarów najdokładniej określonych, naprzykład bryły tworzącej decymetr kubiczny.
— O! to jeszcze nie wszystko! — zawołał Palmiryn Rosette. — Trzeba nam także pożyczyć...
Izaak Hakhabut zadrżał.
— Trzeba nam pożyczyć metr i ciężarek ważący kilogram.
— O, co do tego, kochany panie — odrzekł Izaak, to rzecz niemożebna i bardzo ubolewam nad tem! Tak byłbym szczęśliwy, gdybym mógł zobowiązać pana!
Na ten raz Izaak Hakhabut powiedział podwójnie prawdę, twierdząc, że na pokładzie nie ma metra, ani wagi i że ubolewa, iż nie ma ich! Zrobiłby drugi doskonały interes.
Palmiryn Rosette, mocno tem niezadowolony, spojrzał po swoich towarzyszach, jak gdyby chciał uczynić ich odpowiedzialnymi za ten fakt. A było też czego niepokoić się, gdyż w braku tych narzędzi do mierzenia, nie wiedział jak ma sobie postąpić, by dojść do rezultatu zadowalniającego.
— Muszę przecież coś na to poradzić! — mruknął drapiąc się w głowę.
I szybko pobiegł po schodach nazad ku kajucie. Towarzysze udali się za nim. Ale nie stanął jeszcze na pokładzie statku, gdy wewnątrz kajuty dał się słyszeć brzęk pieniędzy.
Właśnie Izaak Hakhabut zamykał swe złoto w jednej z szuflad szafy.
Usłyszawszy ten dźwięk profesor żywo odwrócił się i pobiegł dalej po schodach, a za nim znowu inni, nie rozumiejąc, co to wszystko znaczy.
— Masz srebrne monety? — zawołał chwytając Izaaka za rękaw starej jego opończy.
— Ja?... monetę!... — odrzekł Izaak Hakhabut, blady, jak gdyby znalazł się w obecności rozbójnika.
— Tak jest!... srebrną monetę!... — powtórzył profesor z wielkiem ożywieniem, — są to pieniądze francuskie!... pięciofrankówki?
— Tak... nie... — odrzekł Izaak — sam nie wiedząc, co mówi.
Ale profesor już się nachylił ku szufladzie, którą Izaak Hakhabut napróżno starał się zamknąć. Kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop nic tego nie rozumieli, ale postanowiwszy popierać profesora, przypatrywali się całej scenie, nie biorąc w niej udziału.
— Te francuskie monety są mnie potrzebne! — zawołał Palmiryn Rosette.
— Nie dam! — krzyknął teraz handlarz takim głosem, jak gdyby mu kto wyrywał wnętrzności.
— Są mi one potrzebne — powiadam ci i będę je mieć!
— Pierwej mnie zabiją! — ryknął Izaak Hakhabut.
Kapitan Servadac uznał za stosowne wdać się w to.
— Kochany profesorze — powiedział uśmiechając się — pozwól mi pan ułożyć ten interes tak jak i poprzedni.
— Ach, panie gubernatorze — zawołał Izaak Hakhabut wystraszony — broń mię pan! broń!
— Milcz, mości Izaaku — odrzekł kapitan Servadac — a potem zwracając się do Palmiryna Rosette — zapytał:
— Potrzebujesz pan pewnej ilości sztuk pięciofrankowych dla swych operacyi?
— Tak jest — odrzekł profesor — naprzód potrzebuję czterdziestu sztuk.
— Dwieście franków! — mruknął bankier.
— A dalej — ciągnął profesor — dziesięć sztuk dwufrankowych i dwudziestu sztuk pięćdziesięciocentymowych.
— Trzydzieści franków! — ozwał się głos płaczliwy.
— Razem dwieście trzydzieści franków? — zapytał znowu Hektor Servadac.
— Tak jest dwieście trzydzieści franków — odpowiedział Palmiryn Rosette.
— Dobrze! — rzekł kapitan Servadac, a następnie zwracając się do hrabiego — powiedział:
— Czy hrabia masz jeszcze co do dania w zastaw Izaakowi, dla poręczenia przymusowej pożyczki, którą u niego zaciągnę?
— Worek mój jest do rozporządzenia, kapitanie — odrzekł hrabia — ale mam przy sobie tylko papierowe ruble...
— Żadnych papierów! żadnych! — krzyknął Izaak Hakhabut. — Papier nie ma żadnego kursu w Galii!
— A czy brzęcząca moneta ma jaki kurs? — zapytał zimno hrabia.
— Mości Izaaku! — rzekł wtedy kapitan Servadac — wszystkie twoje jeremiady nie popsuły mi dotąd humoru. Ale radzę ci, byś dłużej nie nadużywał mojej cierpliwości. Dobrym czy złym sposobem dasz nam dwieście trzydzieści franków.
— Gwałtu! rozbój! — krzyknął Izaak.
Ale nie mógł nic mówić dalej, ponieważ potężna ręka Ben-Zufa pochwyciła go za gardło.
— Puść go, Ben-Zuf — rzekł kapitan Servadac — puść! on sam wszystko zrobi.
— Nigdy!... nigdy!
— Ile procentu żądasz, mości Izaaku, za pożyczenie nam dwóchset trzydziestu franków?
— Pożyczenie?... więc to tylko pożyczka?! — zawołał Izaak Hakhabut, którego twarz nagle rozpromieniła się.
— Tak jest, prosta pożyczka... jakiego żądasz procentu?
— Ach, panie gubernatorze generalny! — odpowiedział słodkim głosem lichwiarz — pieniądze tak trudno zarobić, a zwłaszcza teraz na Galii!...
— Bez tych uwag!... ile żądasz? — powtórzył kapitan Servadac.
— A więc, panie gubernatorze — odrzekł Izaak — zdaje mi się, że dziesięć franków procentu...
— Dziennie!
— Rozumie się... dziennie!...
Jeszcze nie skończył a już hrabia rzucił na stół pęk rubli. Izaak pochwycił je i począł liczyć z widoczną skwapliwością. Chociaż był to tylko „papier“, zastaw jednak zadowolniłby najchciwszego lichwiarza.
Monety francuskie, których profesor żądał, zostały mu bezzwłocznie wręczone i z widocznem zadowoleniem schowane do kieszeni.
Co do Izaaka, to ten poprostu umieścił swój kapitał po tysiąc ośmset na sto. Gdyby dalej wypożyczał według tej skali, to prędzej zrobiłby majątek na Galii aniżeli na ziemi.
W kilka chwil potem kapitan Servadac i towarzysze jego opuścili statek, a Palmiryn Rosette wykrzyknął:
— Panowie! nie dwieście trzydzieści franków ja niosę, ale materyał z którego da się zrobić najdokładniejszy kilogram i metr!





ROZDZIAŁ VIII.

W którym profesor i uczniowie jego bawią się w kwintyliony, sekstyliony i inne mnożniki miliardów.


W kwandrans potem goście Hanzy zeszli się we wspólnej sali, gdzie ostatnie wyrazy profesora miały być wyjaśnione.
Na rozkaz profesora, Ben-Zuf zabrał ze stołu wszystkie znajdujące się na nim przedmioty i oczyścił miejsce. Srebrne monety, wypożyczone u żyda Hakhabuta złożone zostały na stole, stosownie do ich wartości: dwie kupki pięciofrankówek po dwadzieścia sztuk, jedna kupka dwufrankówek z dziesięciu sztuk i jedna kupka sztuk pięćdziesiątcentymowych w ilości dwudziestu sztuk.
— Panowie — rzekł Palmiryn Rosette — bardzo sam z siebie zadowolony, ponieważ nie mieliście w chwili potrącenia komety o ziemię tyle przezorności, by uratować metr i kilogramowy ciężarek ziemski, musiałem więc pomyśleć o środkach zastąpienia tych dwóch przedmiotów, które mi są niezbędne dla wyrachowania atrakcyi, masy i gęstości komety.
Wstępny ten frazes był nieco za długi, ale taki sam frazes ułożyłby każdy mowca, pewny że wywrze wrażenie na słuchaczach. Ani kapitan Servadac, ani hrabia, ani porucznik Prokop nie podnieśli szczególnego zarzutu, który im zrobiono. Przyzwyczaili się już do Palmiryna Rosette.
— Panowie — ciągnął profesor dalej — ja naprzód zapewniłem się, że wszystkie te monety są prawie nowe i nie były ani ścierane, ani obrzynane przez żyda. Są więc w należytych warunkach dla zapewnienia wszelkiej możebnej dokładności moim operacyom. Naprzód posłużę się niemi dla otrzymania najściślejszych wymiarów metra ziemskiego.
Hektor Servadac i towarzysze jego zrozumieli do czego profesor zmierza, pierwej aniżeli ten wypowiedział całą myśl swoją. Co do Ben-Zufa, to ten patrzał na Palmiryna Rosette jako na sztukmistrza, przygotowującego się do pokazania ciekawej sztuki w jakiej budzie na Montmartre.
Oto na czem profesor opierał pierwszą swoją operacyę, do której pomysł przyszedł mu nagle, gdy usłyszał brzęk monet w szufladzie Hakhabuta.
Wiadomo, że monety francuskie są decymalne i same tworzą wszystkie dziesiętne części, jakie mogą istnieć między jednym centymem a stu frankami. Mamy 1. sztuki jedno, dwu, pięcio i dziesięcio centymowe miedziane; 2. sztuki dwudziesto i pięćdziesiątcentymowe, dalej frank, dwa franki i pięciofrankówki srebrne; 3. pięcio, dziesięcio, dwudziesto, pięćdziesięcio i stufrankówki złote.
Owoż powyżej franka istnieją wszystkie mnożniki dziesiętne tegoż; poniżej wszystkie dziesiętne jego ułamki. Frank jest podstawą.
— Owoż — i na ten to punkt profesor Palmiryn Rosette naprzód położył nacisk — rozliczne te sztuki monety trzymają najdokładniejszy kaliber i średnica ich jest ściśle przez prawo określana w fabrykacyi. Tak np. co do sztuk pięciofrankowych, dwufrankowych i pięćdziesięciocentymowych w srebrze, te pierwsze mają średnicy trzydzieści siedm milimetrów, drugie dwadzieścia siedm milimetrów, a trzecie ośmnaście milimetrów.
Czyż nie byłoby zatem możebnem układając pewną ilość sztuk takich rozmaitej wartości jedna obok drugiej, otrzymać ściśle dokładną długość wynoszącą tysiąc milimetrów, czyli jeden metr ziemski?
To możebne — i profesor wiedział o tem. Dlatego też wybrał dziesięć sztuk pięciofrankowych z dwudziestu, które mu przyniesiono, dziesięć dwufrankowych i dwadzieścia pięćdziesięciocentymowych.
Szybko zrobił na papierze następujące obliczenie i przedstawił je swoim słuchaczom:

10 sztuk po 5 franków średnicy 0,′′′037══0,′′370
10 2 0,′′′27══0,′′270
20 50 cent „ 0,′′′018══0,′′360
————
Razem.. 1′′′══000

— Bardzo dobrze, kochany profesorze — rzekł Hektor Servadac. — Teraz pozostaje nam tylko ułożyć tych czterdzieści sztuk w ten sposób by jedna i ta sama linia prosta przechodziła przez ich środek i będziemy mieli najdokładniejszą długość metra ziemskiego.
— A do tysiąca kabylów! — zawołał Ben-Zuf — zawsze to piękna jest rzecz być uczonym!
— On to nazywa uczonością! — odparł Palmiryn Rosette ruszając ramionami.
Dziesięć pięciofrankówek ułożono na stole jedna obok drugiej w ten sposób, że centra ich znajdowały się w jednej linii, potem tak samo dziesięć dwufrankówek, wreszcie dwadzieścia sztuk pięćdziesiątcentymowych. Następnie odznaczono na stole całą długość linii w ten sposób utworzonej.
— Panowie! — zawołał profesor — oto jest dokładna długość metra ziemskiego.
Operacya ta dokonana została z największą ścisłością. Metr ten, za pomocą cyrkla podzielono na dziesięć części równych, co dało decymetry. Wycięto kawał drutu tej długości i doręczono mechanikowi Dobryny.
Mechanik ten, człowiek bardzo zręczny, wyszukał sobie bryłę owej nieznanej materyi, z której składała się masa wulkaniczna, obrobił ją w ten sposób, iż każda z sześciu stron miała przestrzeni jeden decymetr kwadratowy i otrzymał najdoskonalszy sześcian.
Tego właśnie chciał Palmiryn Rosette.
Otrzymano zatem metr. Teraz należało otrzymać jak można najdokładniejszy ciężar jednego kilogramu.
To było jeszcze łatwiejsze.
Francuskie monety mają nie tylko kaliber ściśle określony, ale i ciężar najściślej wyrachowany.
Tak naprzykład sztuki pięciofrankowe ważą najdokładniej dwadzieścia pięć gramów; to jest tyle, ile waży pięć sztuk jednofrankowych, ważących każda pięć gramów.
Dość jest zatem zebrać czterdzieści sztuk pięciofrankowych srebrnych, aby otrzymać wagę jednego kilogramu.
Kapitan Servadac i towarzysze jego zrozumieli to odrazu; Ben-Zuf zaś powiedział:
— Jak widzę, to do tego wszystkiego nie dość jest być uczonym, potrzeba jeszcze...
— Czego? — zapytał Hektor Servadac.
— Trzeba jeszcze być bogatym.
Wszyscy zaśmiali się z tej uwagi Ben-Zufa.
Nareszcie po upływie kilku godzin decymetr kubiczny został wyciosany z możliwą dokładnością i mechanik doręczył go profesorowi.
Palmiryn Rosette, posiadając wagę jednego kilogramu, bryłę przedstawiającą decymetr kubiczny i nakoniec bezmian do kolejnego ich ważenia, był w możności obliczyć siłę przyciągającą, masę i gęstość swego komety.
— Panowie — powiedział — przypuszczając, że nie znacie, albo może i nie znaliście sławnego prawa Newtona, muszę je wam tu wypowiedzieć. Według tego prawa siła przyciągająca jest w stosunku prostym do masy i w stosunku odwrotnym do kwadratów odległości. Proszę nie zapomnieć tej zasady.
Dzielnie wykładał profesor! Ale też jakich powolnych miał uczniów!
— Oto jest — ciągnął dalej — czterdzieści sztuk pięciofrankowych zsypanych w tym worku. Sztuki te ważyłyby na ziemi równo jeden kilogram. A więc gdybym znajdując się na ziemi zawiesił je na haczyku tego bezmiana, strzałka wskazywałaby kilogram. Czy jasno?
Mówiąc to Palmiryn Rosette ciągle wpatrywał się w Ben-Zufa. Naśladował on pod tym względem Arago, który podczas wykładu patrzał ciągle na tego ze swoich słuchaczów, który zdawał się mieć najmniej rozgarnięcia. A gdy mu się wydało, że ten słuchacz zrozumiał go, to profesor był pewny, iż jasno przedmiot swój wyłożył.[2]
Ordynansowi kapitana Servadac nie brakło rozgarnięcia; przeciwnie, ale nic wcale prawie nie umiał, co wychodziło na jedno.
Ale ponieważ Ben-Zuf wydawał się przekonanym — więc profesor ciągnął dalej:
— Otóż, moi panowie, ten worek ze czterdziestu monetami zawieszę na haczyku, a ponieważ operuję na Galii, więc przekonamy się co one na Galii ważą.
Worek został zawieszony na haczyku, strzałka bezmianu drgnęła, zatrzymała się i wskazała na kole z podziałką sto trzydzieści trzy gramy.
— A zatem — ciągnął dalej Palmiryn Rosette — to co waży kilogram na ziemi, waży tylko sto trzydzieści trzy gramy na Galii, to jest około siedmiu razy mniej. Czy jasno?
Gdy Ben-Zuf skinął potakująco, profesor z powagą ciągnął rzecz dalej:
— A teraz pojmiecie, że rezultaty, jakie otrzymałem za pomocą bezmianu, byłyby żadne przy szalkach zwyczajnych. Dwie miseczki, na które położyłbym na jednej monety a na drugiej ciężarek kilogramowy, znalazłyby się w równowadze, ponieważ i jednego i drugiego waga równo zmniejszyłaby się. Czy jasno?
— Nawet dla mnie! — odrzekł Ben-Zuf.
— Jeżeli zatem — mówił profesor dalej — ciężar jest tu siedm razy mniejszy aniżeli na kuli ziemskiej, należy wnioskować z tego, że natężenie ciężkości na Galii wynosi tylko siódmą część natężenia na powierzchni ziemi.
— Doskonale! — zawołał kapitan Servadac; — teraz mamy już ten punkt wyjaśniony. A więc, kochany profesorze, przejdźmy do masy.
— Nie, naprzód do gęstości — odpowiedział Palmiryn Rosette.
— W samej rzeczy — dorzucił porucznik Prokop, znając już objętość Galii — gdy poznamy jej gęstość, masa wyprowadzi się całkiem naturalnie.
Rozumowanie porucznika było słuszne; pozostawało więc przystąpić do wyrachowania gęstości Galii.
To właśnie uczynił profesor. Wziął bryłę wyciosaną z masy wulkanicznej i trzymającą równie jeden decymetr kubiczny wymiaru i tak powiedział:
— Panowie! bryła ta wyrobiona jest z tej nieznanej materyi, którą podczas waszej żeglugi spotykaliście wszędzie na powierzchni Galii. Zdaje się, że w samej rzeczy kometa mój utworzony jest wyłącznie z tej substancyi. Wybrzeże, góra wulkaniczna, terytoryum, tak na północy jak na południu zdają się składać wyłącznie z tego minerału, któremu wasza nieświadomość geologii nie pozwoliła nadać nazwiska.
— Tak jest, a chcielibyśmy wiedzieć, co to za substancya — rzekł Hektor Servadac.
— Sądzę zatem — zaczął znowu Palmiryn Rosette — iż mam prawo rozumować, jak gdyby Galia całkiem i wyłącznie składała się z tej materyi aż do ostatnich swych głębi. Oto mamy kubiczny decymetr tej materyi. Ile mógłby on ważyć na ziemi? Ważyłby równo tyle co na Galii pomnożony przez siedm, ponieważ, powtarzam to, atrakcya jest siedm razy mniejszą na komecie, aniżeli na kuli ziemskiej. Czyś mnie pan zrozumiał, pan, co tak na mnie wytrzeszczyłeś oczy?
Słowa te zwrócone były do Ben-Zufa.
— Nie — odpowiedział Ben-Zuf.
— No, to nie będę tracić czasu na bliższe wyjaśnienia. Ci panowie zrozumieli i dość na tem.
— Co za niedźwiedź! — mruknął Ben-Zuf.
— Zważmy więc tę bryłę — rzekł profesor. — Znaczy to tyle, jak gdybym zawieszał kometę mego na bezmianie.
Bryłę zawieszono na bezmianie i strzałka wskazała na kole jeden kilogram czterysta trzydzieści gramów.
— Jeden kilogram czterysta trzydzieści gramów — rzekł Palmiryn Rosette — pomnożone przez siedm dają prawie dziesięć kilogramów. A zatem, ponieważ gęstość ziemi wynosi około pięciu, więc gęstość Galii jest dwa razy większa, ponieważ wynosi dziesięć! Gdyby nie ta okoliczność, waga, zamiast być siódmą częścią wagi ziemskiej na moim komecie, byłaby tylko częścią piętnastą!
Wymawiając te wyrazy profesor sądził, że ma prawo być dumnym. Jeżeli ziemia przewyższała jego kometę pod względem objętości, to kometa przewyższał ziemię co do gęstości i pewno nie zamieniałby go na ziemię.
A zatem teraz średnica, obwód, powierzchnia, objętość Galii i natężenie ciężkości na jej powierzchni byłyby już znane. Pozostawała do obliczenia masa, czyli inaczej ciężkość.
Obliczenie to było prędko wykonane. Ponieważ bowiem jeden decymetr kubiczny materyi galickiej ważyłby dziesięć kilogramów zważony na ziemi, więc Galia będzie ważyć dziesięć razy tyle kilogramów, ile jej objętość zawiera decymetrów kubicznych. Owoż objętość ta, jak wiadomo, wynosiła dwieście jedenaście milionów czterysta trzydzieści trzy tysiące czterysta sześćdziesiąt kilometrów kubicznych, zawierała ilość decymetrów przedstawionych przez dwadzieścia jedną cyfrę, a mianowicie dwieście jedynaście kwintylionów czterysta trzydzieści trzy kwatryliony czterysta sześćdziesiąt trylionów. Cyfra ta zatem w kilogramach ziemskich dawała masę czyli wagę Galii.
Mniejszą zatem była od masy ziemi o cztery sekstyliony siedmset ośmdziesiąt ośm kwintylionów pięćset sześćdziesiąt sześć kwatrylionów pięćset czterdzieści trylionów kilogramów.
— A ileż waży ziemia? — zapytał Ben-Zuf, wyraźnie jakby ogłuszony temi miliardami milionów.
— A naprzód, czy wiesz ty co to jest miliard? — zapytał go kapitan Servadac.
— Mniej więcej — panie kapitanie.
— Otóż wiedz o tem, że od czasu narodzenia się Chrystusa nie upłynął jeszcze miliard minut, i gdybyś był dłużny miliard, to płacąc franka co minuty od owego czasu, jeszcze nie skończyłbyś płacić.
— Franka na minutę! — zawołał Ben-Zuf — ależ zrujnowałbym się za kwandrans!... Ale ile też w samej rzeczy waży ziemia?
— Pięć tysięcy ośmset siedmdziesiąt pięć sekstylionów kilogramów — odrzekł porucznik Prokop — liczba ta składa się z dwudziestu pięciu cyfr.
— A księżyc?
— Siedmdziesiąt dwa sekstyliony kilogramów.
— Tylko! — odrzekł Ben-Zuf — a słońce?
— Dwa miliony — odpowiedział profesor; — liczbę wyrażającą się w trzydziestu jednej cyfrze.
— Dwa miliony! — powtórzył Ben-Zuf — zapewne mniej więcej o kilka gramów!
Palmiryn Rosette począł z ukosa spoglądać na Ben-Zufa.
— A zatem — rzekł kapitan Servadac na zakończenie — każdy przedmiot waży siedm razy mniej na powierzchni Galii, aniżeli na powierzchni ziemi.
— Tak jest — odpowiedział profesor — i co za tem idzie, siły nasze muskularne są sześć razy większe. Silny tragarz unoszący sto kilogramów na ziemi, tu dźwignąłby siedmset na Galii.
— Oto dlaczego skaczemy siedm razy wyżej! — zauważył Ben-Zuf.
— Bezwątpienia — odrzekł porucznik Prokop — a gdyby masa Galii była jeszcze mniejszą, to skakalibyśmy jeszcze wyżej!
— Nawet przez górę Montmartre! — dodał profesor, mrugając okiem, by rozzłościć Ben-Zufa.
— A jakie jest natężenie ciężkości na innych gwiazdach? — zapytał Hektor Servadac.
— Zapomniałeś już pan o tem! — zawołał profesor. — Ale prawda, nigdy nie byłeś pilnym uczniem!
— Wyznaję to ze wstydem! — odrzekł kapitan Servadac.
— Otóż, jeżeli ziemia jest jednostką, to atrakcya na księżycu wynosi szesnaście setnych, na Jowiszu dwa i czterdzieści pięć setnych, na Marsie pięćdziesiąt setnych, na Merkurym jeden i piętnaście setnych, na Wenerze dziewięćdziesiąt dwa setnych, prawie tyle co na ziemi, na słońcu dwa i czterdzieści pięć setnych. Tam kilogram ziemski waży dwadzieścia ośm!
— To też — dodał porucznik Prokop — na słońcu człowiek tak zbudowany jak my, z trudnością zdołałby się podnieść, gdyby upadł, a kula działowa leciałaby tam zaledwie kilkanaście metrów.
— Wyborne pole bitwy dla tchórzów! — zawołał Ben-Zuf.
— Nie bardzo — dodał kapitan Servadac — ponieważ z powodu ciężkości byłoby trudno uciekać.
— A więc — powiedział Ben-Zuf — ponieważ bylibyśmy silniejsi i moglibyśmy wyżej skakać, więc żałuję, że Galia nie jest jeszcze mniejszą! Prawda, że byłoby to trudno!
Uwaga ta uraziła miłość własną Palmiryna Rosette, właściciela rzeczonej Galii. To też karcąc Ben-Zufa — zawołał:
— Patrzcie panowie! jak gdyby głowa tego ciemnego człowieka nie była jeszcze dość lekką! Niech się on ma na ostrożności, bo kiedyś lada silniejszy powiew wiatru zdmuchnie mu ją.
— Ba? — odparł Ben-Zuf — przytrzymam ją obiema rękami!
Palmiryn Rosette widząc, że nie przegada upartego Ben-Zufa, zabierał się do wyjścia, gdy kapitan Servadac zatrzymał go skinieniem.
— Za pozwoleniem, kochany profesorze, — powiedział — jeszcze jedno pytanie. Czy nie wiesz pan, co to jest za substancya, z której Galia jest utworzona?
— Może i wiem! — odrzekł Palmiryn Rosette. — Natura tej materyi... gęstość jej, wynosząca dziesięć... ośmieliłbym się twierdzić... o! jeżeli tak jest, to miałbym czem zbić z tropu Ben-Zufa! Niechby ośmielił się przyrównywać swój pagórek do mojego komety!
— Cóżbyś pan ośmielił się twierdzić? — zapytał kapitan Servadac.
— Że ta substancya — odrzekł profesor cedząc każdy wyraz przez zęby — że substancya ta jest ni mniej ni więcej jak telurium...
— Ba! telurium... — zawołał Ben-Zuf.
— Telurium złota, to jest ciała złoconego znajdowanego często na ziemi; w tutejszem telurium według mego wyrachowania znajduje się trzydzieści procentów złota!
— Trzydzieści procentów! — zawołał Hektor Servadac.
— Dodawszy siedmdziesiąt procentów telurium otrzymać możemy specyficzną gęstość Galii!
— Kometa ze złota! — powtarzał kapitan Servadac.
— Znakomity Maupertuis przypuszczał, że jest to możebnem i Galia usprawiedliwia to przypuszczenie.
— W takim razie — rzekł hrabia — jeżeli Galia spadnie na ziemię, zmieni wszystkie warunki monetarne, ponieważ obecnie jest w obiegu wszystkiego dwadzieścia dziewięć miliardów czterysta milionów złota!
— Bez wątpienia — odrzekł Palmiryn Rosette — a ponieważ bryła złocistego telurium unosząca nas, waży według wagi ziemskiej dwieście jedynaście kwintylionów czterysta trzydzieści trzy kwatryliony czterysta sześćdziesiąt trylionów kilogramów, a zatem przyniesie na ziemię około siedmdziesięciu kwintylionów złota. Owoż licząc kilogram po trzy tysiące pięćset franków, czyni to w okrągłej cyfrze dwieście czterdzieści sześć sekstylionów franków. Liczba ta składa się z dwudziestu czterech cyfr.
— W dniu tym — odpowiedział Hektor Servadac — wartość złota spadnie na zero i wtedy ono słusznie można będzie nazywać „podłym kruszcem.“
Profesor nie słyszał tej uwagi. Po ostatniej odpowiedzi wyszedł majestatycznie i powrócił do swego obserwatoryum.
— Ale — zapytał wtedy Ben-Zuf — do czego służą wszystkie te wyrachowania, które ten kapryśny uczony wykonywa jak sztuki kuglarskie?
— Do niczego! — odrzekł kapitan Servadac — i to właśnie stanowi ich urok!





ROZDZIAŁ IX.

W którym wyłącznie będzie mowa o Jowiszu, zwanym wielkim psotnikiem komet.



Palmiryn Rosette w samej rzeczy zajmował się nauką dla nauki. Znał efemerydy swego komety, jego ruch w przestrzeni międzyplanetarnej, czas trwania obrotu jego dokoła słońca. Reszta zaś, jak masa, gęstość, atrakcya, a nawet wartość metaliczna Galii mogła obchodzić jego samego tylko, a nie jego towarzyszów, przedewszystkiem pragnących znaleść ziemię w przypuszczalnym punkcie jej orbity w danym czasie.
Pozostawiono więc profesora przy jego studyach czysto naukowych.
Następny dzień był to 1szy sierpnia, czyli zapożyczając się z języka Palmiryna Rosette, 63 kwietnia galickiego. Przez ten czas kometa, mający zrobić szesnaście milionów pięćkroćstotysięcy mil, powinien był oddalić się od słońca na sto dziewięćdziesiąt siedm milionów mil, ażeby dojść do swego punktu odsłonecznego w dniu 15. stycznia. Od owego punktu miał się on przybliżać ku słońcu.
Ale wówczas Galia zbliżała się ku cudownemu światu, którego jeszcze żadne oko ludzkie tak blisko nie oglądało.
Tak jest! profesor miał słuszność, iż nie opuszczał swego obserwatoryum! Nigdy żaden astronom, a astronom jest więcej aniżeli człowiekiem, ponieważ żyje po za obrębem świata ziemskiego, nie znalazł się na podobnej uroczystości oczu! Jakże piękne były owe galickie noce! Żadnego podmuchu wiatru, żadna mgła nie zamącała pogody! Księga firmamentu była roztwartą i dawała się czytać z niezrównaną dokładnością!
W spaniałym tym światem, ku któremu zmierzała Galia, był świat Jowisza, najważniejszy ze światów, które słońce trzyma swoją atrakcyjną siłą. Od spotkania się ziemi z kometą upłynęło już siedm miesięcy i ten ostatni szybko zmierzał ku wspaniałemu planecie, występującemu naprzeciw niego. W onym dniu 1go sierpnia dwa ciała niebieskie były odległe od siebie tylko na sześćdziesiąt i jeden milion mil i aż do 1go listopada miały stopniowo przybliżać się ku sobie.
Czy nie było w tem niebezpieczeństwa? Czy krążąc tak blisko Jowisza Galia nie zanadto ryzykowała? Czy siła przyciągająca planetę, którego masa była tak ogromną w porównaniu z jej masą, nie wywrze na nią jakiego szkodliwego wpływu? Obliczając czas trwania obrotu Galii profesor bez wątpienia uwzględniał zmiany, jakich ona doznać mogla od wpływu nietylko Jowisza, ale także Saturna i Marsa. Ale jeżeli się omylił co do wartości tych wpływów, jeżeli kometa jego dozna spóźnienia dłuższego aniżeli przypuszczał! Jeżeli ten straszliwy Jowisz, ten wieczny uwodziciel komet...
Jednem słowem, jak to wytłumaczył porucznik Prokop, wyrachowania astronoma były mylne, czworakie nieszczęście zagrażało Galii:
1. Albo niepowstrzymalnie przyciągana przez Jowisza Galia spadnie na jego powierzchnię i zostanie pochłoniętą;
2. Albo tylko pochwycona przejdzie w stan satelity, może nawet pod-satelity.
3. Albo zbita ze swej drogi, pójdzie po nowej orbicie, która nie doprowadzi jej do ekliptyki.
4. Albo spóźniwszy się, choćby cokolwiek z powodu Jowisza, przybędzie zapóźno na ekliptykę i nie znajdzie tam ziemi.
Należy zauważyć, że jeżeli z tych czterech niebezpieczeństw jedno się urzeczywistni, to Galijczycy utracą wszelką nadzieję powrotu na rodzinną swą kulę.
Teraz trzeba jeszcze zwrócić uwagę na to, że ze czterech tych ewentualności, w razie gdyby nastąpiły, Palmiryn Rosette dwóch tylko obawiał się. By Galia nie przeszła w stan księżyca lub wice-księżyca świata Jowiszowego, to nie mogło przypadać do gustu temu awanturniczemu astronomowi; ale gdyby nie stawiwszy się na spotkanie z ziemią w dalszym ciągu krążyła dokoła słońca, albo też wpadła w gwiazdzistą przestrzeń pomiędzy mgławice mlecznej drogi, do której zdają się należeć wszystkie widzialne gwiazdy, toby mu się bardzo podobało. Że towarzysze jego opanowani byli nieprzepartą żądzą powrotu na kulę ziemską, gdzie pozostawili rodziny, przyjaciół, to łatwo zrozumieć; ale Palmiryn Rosette nie miał już rodziny, nie miał przyjaciół, gdyż nigdy nie miał czasu pozyskać ich sobie. Ze znanym swym charakterem, coby on mógł poradzić sobie? A ponieważ miał taką wyjątkową naukę, ponieważ uniesiony został w przestrzeń na nowem ciele niebieskiem, więc oddałby wszystko, byle tylko nigdy go nie opuszczać.
Miesiąc przeszedł w takich warunkach, wśród obaw Galijczyków i nadziei Palmiryna Rosette. Dnia 1. września odległość Galii od Jowisza wynosiła wszystkiego trzydzieści ośm milionów mil, równo tyle, ile stanowi odległość ziemi od jej punktu atrakcyjnego. Dnia 15. odległość ta zmniejszyła się do dwudziestu sześciu milionów mil. Planeta powiększał się na firmamencie i Galia zdawała się być przyciąganą ku niemu, jak gdyby kierunek ekliptyczny zmienił się w prostopadłe spadanie pod wpływem Jowisza.
A potężnym był ten planeta zagrażający Galii i ze wszech miar niebezpiecznym! Wiadomo od czasów Newtona, że atrakcya między ciałami wykonywa się proporcyonalnie do ich masy i w stosunku odwrotnym kwadratów odległości. Owoż masa Jowisza była bardzo znaczną, a odległość, w której Galia miała przechodzić koło niego znacznie się zmniejszyła!
W samej rzeczy średnica tego olbrzyma wynosi trzydzieści pięć tysięcy siedmset dziewięćdziesiąt mil, czyli jest jedynaście razy większą od średnicy ziemi, obwód zaś sto dwanaście tysięcy czterysta czterdzieści mil. Masa jego jest tysiąc czterysta czternaście razy większą od objętości ziemi, to jest że trzebaby tysiąc czterysta kul ziemskich, aby dorównać jego objętości. Masa jego jest trzysta trzydzieści ośm razy znaczniejszą aniżeli masa sferoida ziemskiego; czyli innemi słowami, waży on sto trzydzieści ośm razy więcej, to jest około dwóch oktylionów kilogramów, jakowa liczba składa się z dwudziestu ośmiu cyfr. Jeżeli średnia jego gęstość, wyprowadzona z jego masy i objętości, nie dorównywa czwartej części gęstości ziemi i nie przewyższa trzeciej części gęstości wody, to powstaje przypuszczenie, iż być może ogromny planeta jest w stanie płynnym, przynajmniej na powierzchni. Zawsze jednak masa jego mogła oddziałać na Galię.
Dodać tu jeszcze należy, na zakończenie fizycznego opisu Jowisza, że ten dokonywa swego obrotu dokoła słońca w jedynastu latach bez siedmnastu dni, ośmiu godzin i czterdziestu dwóch minut ziemskich; że porusza się z szybkością trzynastu kilometrów na sekundę po orbicie długiej na tysiąc dwieście czternaście milionów mil; że obrót jego na własnej osi odbywa się wszystkiego w dziesięciu godzinach i pięćdziesięciu pięciu minutach, co niepospolicie zmniejsza długość jego dnia; a zatem każdy jego punkt na równiku dwadzieścia siedm razy prędzej zmienia miejsce, aniżeli punkta równikowe ziemi, co każdemu z jego biegunów nadało depresyę dziewięćset dziewiędziesięciu pięciu mil; że oś planety jest prawie prostopadłą do poziomu jego orbity, zkąd wynika, że dnie równe są nocy, i zmiana pór roku niewiele czuć się daje, ponieważ słońce prawie bez zmiany pozostaje na poziomie równika; nakoniec, że naprężenie światła i ciepła przyjmowanego przez planetę wynosi tylko dwudziestą piątą część naprężenia na powierzchni ziemi, ponieważ Jowisz krąży po linii eliptycznej w odległości najmniej stu ośmdziesięciu ośmiu milionów mil od słońca, a najwięcej mil dwieście siedm milionów.
Pozostaje teraz powiedzieć parę słów o jego czterech księżycach, które, to połączone na jednym horyzoncie, to oddzielnie, wspaniale oświetlają noce jowiszowe.
Z czterech tych satelitów jeden porusza się do koła Jowisza w odległości, równej prawie odległości księżyca od ziemi. Jeden jest nieco mniejszy od nocnego światła. Ale wszystkie wykonywają ruch z szybkością nierównie większą aniżeli księżyc; pierwszy w jednym dniu ośmnastu godzinach, dwudziestu ośmiu minutach, drugi w trzech dniach, trzynastu godzinach, czternastu minutach, trzeci w siedmiu dniach, trzech godzinach, czterdziestu trzech minutach, a czwarty w szesnastu dniach, szesnastu godzinach, trzydziestu dwóch minutach. Najdalszy krąży w odległości czterechset sześćdziesięciu pięciu tysięcy stu trzydziestu mil od powierzchni planety.
Wiadomo, że z obserwacyi tych satelitów, których ruchy są znane z całą dokładnością; zdołano po raz pierwszy obliczyć szybkość światła. Mogą one również służyć do wyrachowania geograficznych długości ziemskich.
— Można zatem przedstawiać sobie Jowisza — rzekł pewnego dnia porucznik Prokop — jako ogromny zegar, którego wskazówki tworzą satelity i który wymierza czas z najzupełniejszą dokładnością.
— Zegarek cokolwiek za wielki dla mojej kieszeni — zauważył Ben-Zuf.
— I dodać do tego trzeba — rzekł porucznik — że nasze zegarki miewają co najwięcej po trzy wskazówki, a ten ma cztery...
— Pilnujmy-no się by wkrótce nie dostał piątej! — zawołał kapitan Servadac, pomyślawszy o niebezpieczeństwie, na jakie narażała się Galia, gdyby została satelitą Jowisza.
Łatwo sobie wystawić, że świat ten, z dniem każdym zwiększający się w ich oczach, był jedynym przedmiotem rozmów kapitana Servadac i jego towarzyszów. Nie mogli oderwać od niego oczu, nie mogli mówić o niczem innem.
Pewnego dnia rozmowa przeszła na wiek tych rozlicznych planet krążących dokoła słońca i porucznik Prokop nie mógł lepiej odpowiedzieć, jak odczytaniem tego ustępu z „Opowiadań o nieskończoności“ Flamariona:
„Najodleglejsze z tych ciał niebieskich są najpoważniejsze i najbardziej wysunięte na drodze postępu. Neptun, znajdujący się w odległości tysiąca stu miljonów mil od słońca, pierwszy wyszedł z mgławicy słonecznej przed miljardami wieków. Uranus krążący o siedmset milionów mil od wspólnego centra orbit planetarnych, liczy, kilkaset miljonów wieków. Jowisz, olbrzym unoszący się o sto dziewięćdziesiąt miljonów mil, ma siedmdziesiąt miljonów wieków istnienia. Mars liczy tysiąc miljonów lat; odległość jego od słońca wynosi pięćdziesiąt sześć miljonów mil. Ziemia odległa od słońca na trzydzieści siedm miljonów mil wyszła z jego ognistego łona przed setkami miljonów lat. Być może, iż Wenera nie więcej jak przed pięćdziesięcią miljonami lat wyłoniła się ze słońca; krąży ona w odległości dwudziestu sześciu milionów mil; dopiero przed dziesięciu miljonami lat Merkury powstał z tegoż samego źródła, podczas gdy księżyc porodziła ziemia.“
Taką była nowa teorja, co doprowadziła kapitana Servadac do uwagi, że obliczywszy wszystko, lepiej być pochwyconym przez Merkurego, aniżeli przez Jowisza. Natenczas przynajmniej służyłoby się panu nie tak staremu, którego zatem łatwiej możnaby było zadowolnić!
W ciągu ostatnich dwóch tygodni miesiąca września Galia i Jowisz ciągle zbliżali się ku sobie. Dnia 1go tego miesiąca kometa przeciął orbitę planety, a w pierwszych dniach miesiąca przyszłego dwa te ciała niebieskie miały się znaleźć najbliżej siebie. Nie było co obawiać się uderzenia bezpośredniego, ponieważ poziomy orbit Jowisza i Galii nie stykały się, ale były daleko pochylone jeden ku drugiemu.
W ciągu tych dwóch tygodni dla spostrzegacza nie tyle interesowanego co Galijczycy, Jowisz zasługiwał na to, by się nim zachwycano. Krąg jego, oświetlony promieniami słońca; odbijał je z pewnem natężeniem na Galię. Przedmioty, najbardziej oświetlone na jej powierzchni, przybierały barwy nowe. Nerina nawet, znajdując się naprzeciw Jowisza, a zatem w łączności ze słońcem, niejasno ukazywała się w nocy. Palmiryn Rosette, ciągle siedzący w swem obserwatoryum, z lunetą skierowaną na cudnego kometę, zdawał się chcieć przeniknąć najgłębsze tajniki świata jowiszowego. Planeta ten, którego żaden astronom ziemski nie widział bliżej, jak z odległości stu pięćdziesięciu milionów mil, miał przybliżyć się wszystkiego na milionów trzynaście do zachwyconego profesora!
Co do słońca, to z odległości w jakiej Galia krążyła wtedy, przedstawiało się ono tylko w kształcie kręgu mającego nie więcej, jak pięć minut czterdzieści sześć sekund średnicy.
Na kilka dni przed zbliżeniem się Galii do Jowisza na najbliższą odległość, satelity planety widzialne były golem okiem. Wiadomo, że z ziemi niepodobna bez lunety dostrzedz księżyców jowiszowych. Kroniki naukowe przytaczają między innemi Moestlina, profesora Keplera, jednego myśliwca sybirskiego, jak utrzymuje Wrangel, a według Bogusławskiego dyrektora obserwatoryum we Wrocławiu, jednego krawca tamecznego. Przypuszczając taką bystrość wzroku jaką śmiertelnicy ci byli obdarzeni, mieliby oni licznych współzawodników, gdyby w tej epoce mieszkali w Gorącej Ziemi i jaskiniach Ula Niny. Satelity widzialne były przez wszystkich. Można było nawet dostrzedz, że pierwszy był koloru białego mniej więcej, drugi lekko niebieskawy, trzeci białości niepokalanej, czwarty to pomarańczowy, to czerwonawy. Trzeba również dodać, że Jowisz w tej odległości zdawał się zupełnie pozbawiony migotania.
Jeżeli Palmiryn Rosette ciągle zajmował się spostrzeżeniami, jako astronom zupełnie bezinteresowny, to towarzysze jego obawiali się ciągle opóźnienia, lub też atrakcyi, która mogła się zmienić w spadek. Tymczasem dnie upływały, a obawy ich nie ziszczały się.
A więc Jowisz wywołałby na Galii tylko zmiany wskazane wyrachowaniami? Jeżeli nie było co obawiać się upadku bezpośredniego z powodu początkowego pędu nadanego komecie, to czy pęd ten wystarczy do utrzymania tych zmian w granicach, które według obliczeń, miały pozwolić jej na wykonanie w ciągu dwóch lat obrotu dokoła słońca?
Zapewne zastanawiał się nad tem i Palmiryn Rosette, ale niewłaściwem byłoby wydzieranie mu tajemnicy jego spostrzeżeń.
Kilkakrotnie Hektor Servadac i towarzysze jego rozmawiali o tem.
— Ba! — mówił kapitan Servadac — jeżeli długość obrotu Galii jest zmodyfikowaną, jeżeli Galia dozna nieprzewidzianego opóźnienia, mój profesor nie zdoła pohamować swego zadowolenia. Zanadto będzie rad temu, że nas w kłopot wprawi i nie zapytując go bezpośrednio, dowiemy się czego należy się trzymać.
— Dałby Bóg, przytem wszystkiem — rzekł hrabia — by nie popełnił omyłki w pierwszych swych wyrachowaniach!
— On! Palmiryn Rosette, miałby popełnić omyłkę! — zawołał Hektor Servadac — to mi się wydaje niemożebnem. Nie można mu zarzucić, by nie był obserwatorem wysokiej wartości. Ja wierzę w dokładność pierwszych jego wyrachowań, dotyczących obrotu Galii, tak samo jak uwierzę w dokładność drugich, jeżeli twierdzić będzie, iż powinniśmy zrzec się wszelkiej nadziei powrotu na ziemię.
— A czy chce pan kapitan bym mu powiedział co mię najwięcej niepokoi? — zapytał Ben-Zuf.
— Powiedz nam, Ben-Zufie.
— Uczony wasz przepędza cały czas w swojem obserwatoryum, czy tak? — rzekł ordynans tonem człowieka, który się głęboko zastanawiał.
— Tak jest, bezwątpienia — odpowiedział Hektor Servadac.
— I w dzień i w nocy — ciągnął dalej Ben-Zuf — piekielna jego luneta skierowana jest na tego pana Jowisza, który chce nas połknąć?
— Tak jest!... — cóż dalej?
— Czy jesteś pan pewny, panie kapitanie, że były jego profesor nie przyciąga powoli tego Jowisza przeklętą swoją lunetą?
— O, co to, to nie! — odrzekł kapitan Servadac, wybuchając śmiechem.
— No, no, panie kapitanie — powiedział Ben-Zuf, potrząsając głową jako człowiek nie bardzo przekonany. Mnie to nie wydaje się tak pewnem, jak panu i muszę bardzo panować nad sobą by...
— By co? — zapytał Hektor Servadac.
— By mu nie zniszczyć jego złowrogiego instrumentu.
— Potłuc lunetę, Ben-Zufie!
— Na tysiąc kawałków!
— O! tylko spróbuj, a każę cię powiesić.
— O! powiesić!
— Czyż nie jestem generalnym gubernatorem Galii?
— I to prawda, panie kapitanie! — odpowiedział Ben-Zuf.
Prawdą jest, iż gdyby został skazany, to prędzej sam założyłby sobie stryczek na szyję, aniżeliby zaprzeczył prawa życia i śmierci „jego ekscelencyi.“
Dnia 1go października odległość między Jowiszem a Galią wynosiła wszystkiego ośmnaście milionów mil. Planeta więc znajdował się oddalonym od komety o sto dziewięćdziesiąt razy dalej aniżeli księżyc od ziemi przy największej swej odległości. Owoż wiadomo, że gdyby Jowisz znalazł się w takiej odległości jak księżyc od kuli ziemskiej, to krąg jego przedstawiałby średnicę trzydzieści cztery razy większą aniżeli średnica księżyca. W oczach spostrzegaczów Galii przedstawiał on wtedy krąg wielkich rozmiarów.
Widziano dokładnie różnobarwne pasy wijące się po nim równolegle do równika, szarawe na północy i południu, kolejno to ciemne to jasne przy biegunach. Plamy bardzo widoczne naruszały tu i ówdzie czystość tych pasów poprzecznych, zmieniając kształty i rozmiary.
Czy pasy te i plamy nie były atmosferycznemi zmianami Jowisza? Czy ich obecność, naturę i zmianę miejsca należało przypisać nagromadzeniu się wyziewów, tworzeniu się chmur unoszonych powietrznemi prądami, które zdawały się mieć ruch wsteczny w stosunku do obrotu planety na jego osi? Tego tak samo Palmiryn Rosette nie mógł twierdzić, jak i jego koledzy na obserwatoryach ziemskich. Gdyby powrócił na ziemię, nie miałby nawet tej pociechy, że pochwycił jednę z najbardziej zajmujących tajemnic świata jowiszowego.
W drugim tygodniu października obawy były jeszcze większe, aniżeli kiedykolwiek przedtem. Galia z wielką szybkością przybliżała się ku niebezpiecznemu punktowi. Hrabia i kapitan Servadac, w ogóle cokolwiek ostrożni, jeżeli nie oziębli jeden względem drugiego, uczuli się zbliżonymi wobec zagrażającego niebezpieczeństwa. Wymieniali bezustannie swe myśli. Jeżeli czasami uznawali partyę za straconą, powrót na ziemię za niemożebny, natenczas oddawali się zagłębianiu w tę przyszłość, która oczekiwała ich w świecie słonecznym, może nawet w świecie gwiazdzistym. Z góry zgadzali się na swój los. Widzieli się przeniesionymi pomiędzy nową ludzkość i przejmowali się tą rozległą filozofią, która odrzucając ciasny pomysł, jakoby świat stworzony był jedynie dla człowieka, obejmuje całą przestrzeń światów.
Ale w gruncie, gdy należycie wglądali sami w siebie, czuli, że wszelka nadzieja nie może ich opuścić, i że nie zrzekną się ujrzenia na nowo ziemi, jeżeli ta ukaże się na horyzoncie Galii wpośród tysiącznych gwiazd firmamentu. Zresztą gdyby uniknęli niebezpieczeństwa, spowodowanego sąsiedztwem Jowisza — porucznik Prokop często to im powtarzał — Galia nie miałaby czego obawiać się ani od Saturna, zbyt oddalonego, ani od Marsa, którego znowu przecięłaby orbitę powracając ku słońcu. To też jak im było pilno przedostać się przez ten punkt złowrogi!
Dnia 1go października dwa ciała niebieskie znajdowały się w najbliższej odległości jedno od drugiego. Odległość ta wynosiła trzynaście milionów mil wszystkiego. Natenczas albo wpływ atrakcyjny Jowisza weźmie górę, albo Galia będzie w dalszym ciągu poruszać się po swej orbicie nie doznając innych wypadków oprócz tych, które były wyrachowane...
Galia przeszła...
Przekonano się o tem na drugi dzień, zauważywszy najgorszy humor Palmiryna Rosette. Jeżeli tryumfował on jako mocny w obliczeniach, to był zwyciężony jako człowiek przygód szukający. On, który powinienby być najszczęśliwszym z astronomów, był najnieszczęśliwszym z Galijczyków!
Galia idąc dalej bez przeszkód po swej drodze, wciąż grawitowała ku słońcu, i co zatem idzie, podążała ku ziemi.





ROZDZIAŁ X.

Z którego wyraźnie przekonamy się, że lepiej handlować na ziemi aniżeli na Galii.



— Do pioruna! sądzę żeśmy się szczęśliwie wyśliznęli! — zawołał kapitan Servadac, gdy niezadowolenie profesora przekonało go, że znikło wszelkie niebezpieczeństwo.
Potem, zwracając się do swych towarzyszy nie mniej od niego zadowolonych, dodał:
— Mówiąc w ogóle, cożeśmy to zrobili? Odbyliśmy prostą podróż po świecie słonecznym, podróż dwuletnią! Ależ na ziemi odbywają się podróże nierównie dłużej trwające! A więc dotąd nie mamy na co uskarżać się, a ponieważ odtąd wszystko pójdzie jak należy, nim upłynie piętnaście miesięcy powrócimy na nasz rodzinny sferoid!
— I znowu ujrzymy Montmartre! dodał Ben-Zuf.
W samej rzeczy, było to wielkiem szczęściem, że Galijczykowie wyszli cało z tych ambarasów. Bo przypuszczając nawet, że pod wpływem Jowisza kometa doznał tylko jedną godzinę spóźnienia, ziemia znalazłaby się prawie w odległości około stutysięcy mil od punktu, w którym powinnaby była spotkać się z Galią. W jakim odstępie czasu warunki te przedstawiłyby się po raz drugi? Czy wieki, czy miliony lat nie upłynęłyby nim drugie spotkanie stałoby się możebnem. Tak jest! bez wątpienia! Oprócz tego jeżeli Jowisz tak oddziałał na Galię, iż zmienił poziom lub formę jej orbity, to być może iż wiecznie krążyć ona będzie w świecie słonecznym lub też w przestrzeniach gwiazdzistych.
Dnia 2go listopada odległość oddzielająca Jowisza i Galią obliczano na siedmnaście milionów mil. Za pół trzecia miesiąca kometa przejdzie do swego afelium, to jest znajdzie się w największej odległości od słońca, i począwszy od tego punktu będzie zbliżać się ku niemu.
Właściwości, czyli raczej przymioty słońca pod względem światła i ciepłoty zdawały się podówczas szczególnie osłabione. Rodzaj jakby pół dnia oświetlał tylko przedmioty na powierzchni komety. Światło i ciepło wynosiło na nim tylko dwudziestą piątą część tego światła i ciepła, które słońce przesyła na ziemię. Ale gwiazda atrakcyjna ciągle znajdowała się na swojem miejscu. Galia nie przestawała ulegać jej potędze. Wkrótce miano przybliżyć się do niej. Natenczas znowu powróci życie przy tym ognistym punkcie, którego temperaturę obliczają najmniej na pięć milionów stopni. Przyszłe takie widoki orzeźwiały Galijczyków pod względem moralnym i fizycznym — chociaż w ogóle i bez tego trzymali się oni mocno.
A Izaak Hakhabut?... Czy samolub ten pdzielał obawy kapitana Servadaca i towarzyszów jego w ciągu ostatnich dwóch miesięcy?
Bynajmniej. Izaak Hakhabut nieopuścił Hanzy od czasu pożyczki, zawartej na tak korzystnych dla niego warunkach. Zaraz na drugi dzień po ukończeniu operacyi profesora, Ben-Zuf pospieszył odnieść mu pieniądze i bezmian. Cena wynajmu i procenta znajdowały się już w jego ręku. Pozostawało mu tylko zwrócić papierowe pieniądze, złożone jako zastaw — i stosunki jego z mieszkańcami Ula Niny znowu się zerwały.
Jednocześnie Ben-Zuf zawiadomił go, że cały grunt Galii składa się ze złota, bez wartości wprawdzie tu na miejscu, ale którąby mogło mieć na ziemi.
Izaak sądził, że Ben-Zuf żartuje sobie z niego. Nie uwierzył tej historyi i więcej niż kiedykolwiek myślał o zagarnięciu wszelkiej monety znajdującej się w Galii.
Tak więc Ul Niny ani razu nie był zaszczycony odwiedzinami cnego Hakhabuta.
— To dziwna rzecz — robił czasem uwagę Ben-Zuf — jak się człowiek łatwo przyzwyczaja do tego, by go wcale nie widzieć.
Otóż w owym czasie Izaak Hakhabut myślał o wznowieniu stosunków z Gallijczykami. Naturalnie wymagał tego własny interes żyda. Naprzód niektóre towary jego zaczynały się psuć; powtóre ważną było dla niego rzeczą wymieniać te towary na pieniądze, zanim kometa połączy się z ziemią. W istocie, towary te po powrocie na glob ziemski miałyby tylko zwyczajną wartość. Przeciwnie, na rynku gallickim powinny były dosięgnąć nadzwyczajnych cen, tak z powodu swej rzadkości, jak i dla tego — Izaak dobrze to wiedział — że tylko u niego można ich było dostać.
W istocie około tego czasu na składzie ogólnym zaczęło niedostawać rozmaitych najniezbędniejszych artykułów, oliwy, kawy, cukru, tytoniu itp. Ben-Zuf powiedział o tem kapitanowi. Ten, wierny trybowi postępowania raz przyjętemu przez się względem Izaaka Hakhabuta, postanowił zarekwirować towary Hanzy — za wynagrodzeniem pieniężnem.
Ta zgodność zapatrywań w sprzedającym i kupujących powinna była skłonić Izaaka do nawiązania a nawet ustalenia stosunków z mieszkańcami Ziemi Gorącej. Dzięki sprzedaży towarów, przy ciągłem podnoszeniu się cen, Izaak Hakhabut spodziewał się wkrótce zgromadzić wszystko złoto i srebro kolonii.
— Tylko że — medytował w swojej ciasnej izdebce okrętowej — wartość mego ładunku więcej wynosi, niż ci ludzie mają pieniędzy. Otóż, kiedy już wszystko będę miał w szkatułce, jakim sposobem ci ludzie zakupią resztę moich towarów?
Ta ewentualność jednak nie długo niepokoiła godnego człowieka. Przypomniał sobie bardzo w porę, że nietylko był handlarzem, ale i pożyczającym, poprostu mówiąc, lichwiarzem. Nie mógłże na Gallii prowadzić dalej tego zyskownego rzemiosła, które mu się tak udawało na ziemi? Ostatnia operacya w tym rodzaju, której dokonał, mogła go tylko zachęcać.
Otóż, Izaak Hakhabut — umysł logiczny — powoli przyszedł do następującego rozumowania:
— Kiedy ci ludzie nie będą już mieli pieniędzy, ja będę miał jeszcze moje towary, ponieważ te będą się ciągle utrzymywały przy wysokich cenach. Któż mi przeszkodzi pożyczać wówczas, naturalnie pożyczać tylko tym, których podpis wyda mi się dobrym? Ech, ech, chociaż podpisane na Gallii, rewersa te niemniej przeto będą miały znaczenie na ziemi! Jeżeli nie będą wypłacone na termin, każę je zaprotestować, a woźni zrobią swoje. Przedwieczny nie zabrania ciągnąć zysków ze swego mienia. Przeciwnie. Jest tu kapitan Servadac, a przedewszystkiem hrabia Timaszew, którzy mi się wydają wypłacalnymi i którzy nie będą zważali na wysokość procentu. Ach, nie będę od tego, aby pożyczyć tym ludziom trochę pieniędzy, które mi zapłacą na prawdziwym świecie!
Izaak Hakhabut, sam nie wiedząc o tem, miał naśladować sposób, używany niegdyś przez Gallów. Pożyczali oni na rewersa płatne w przyszłem życiu. Dla nich, co prawda, przyszłe życie było życiem wiekuistem. Dla Izaaka było to życie ziemskie, do którego przed upływem piętnastu miesięcy los, dobry dla niego, zły dla dłużników, miał prawdopodobnie wszystkich sprowadzić.
Jako następstwo wszystkiego, co się tu powiedziało, podobnie jak ziemia i Gallia niepowstrzymanie dążyły jedna ku drugiej, Izaak Hakhabut miał uczynić krok ku kapitanowi Servadac, który wyruszył ku właścicielowi statku.
Spotkanie miało miejsce 15. listopada w kabinie Hanzy. Przezorny handlarz nie spieszył się z zaofiarowaniem, ponieważ wiedział, że przychodzą żądać jego towarów.
— Mości Izaaku — powiedział kapitan Servadac przystępując odrazu do rzeczy bez wszelkich wstępów i wybiegów — potrzebujemy oliwy, kawy, tytoniu i innych artykułów, w które zaopatrzoną jest twoja Hanza. Ja i Ben-Zuf przyjdziemy tu jutro kupić, czego nam potrzeba.
— Łaski! — zawołał Izaak, któremu się ten wykrzyknik wyrywał zawsze, choć nie było powodu do niego.
— Powiedziałem — ciągnął dalej kapitan Servadac — że przyjdziemy „kupić,“ rozumiesz? Sądzę, że kupić, to znaczy wziąć towar za umówioną cenę. A zatem niepotrzebnie rozpoczynasz pan swoje jeremiady.
— Ach, panie gubernatorze — odpowiedział Izaak, którego głos drżał jak u biedaka żebrzącego jałmużny — rozumiem dobrze! Wiem, że nie zechcesz ograbić biednego kupca, którego cały majątek jest narażony na takie niebezpieczeństwa!
— Nic mu nie grozi, Izaaku, i powtarzam ci, nic się od ciebie nie weźmie bez zapłaty.
— Bez zapłaty... gotówką?
— Gotówką.
— Pojmujesz pan, panie gubernatorze, że byłoby mi bardzo trudno kredytować...
Kapitan Servadac podług swego zwyczaju, i chcąc wystudyować ten typ pod wszelkimi względami, pozwolił mu mówić. Ten widząc to, rozpuścił wodze słowom:
— Sądzę... tak... myślę, że są na Ziemi Gorącej osoby bardzo szanowne... chcę mówić wypłacalne... pan hrabia Timaszew... sam pan gubernator...
Hektor Servadac miał przez chwilę chęć zapłacić mu za ten komplement kopnięciem nogi.
— Ale pan pojmujesz — ciągnął słodko Izaak Hakhabut — gdybym pokredytował jednemu, byłoby mi bardzo trudno... odmówić drugiemu. Toby doprowadziło do scen przykrych... i sądzę zatem, że lepiej będzie nie kredytować nikomu.
— To i moje zdanie — odpowiedział Servadac.
— Ach, jakże się cieszę, — mówił dalej Izaak — że pan gubernator podziela mój sposób widzenia. To się nazywa pojmować handel, jak należy! Mogęż zapytać pana gubernatora w jakiej monecie nastąpi wypłata?
— W złocie, w srebrze, w miedzi, a jak się ta moneta wyczerpie, w biletach bankowych...
— Papiery — zawołał Izaak Hakhabut. — Tego się właśnie lękałem!
— Jak to? nie masz więc pan zaufania do banku Francyi, Anglii i Rosyi?
— Ach, panie gubernatorze!... Nie ma jak kruszec złoty i srebrny!... to prawdziwa wartość!
— To też — odpowiedział kapitan Servadac, który się okazywał ciągle bardzo uprzejmym — powiedziałem ci, mości Izaaku, że otrzymasz naprzód złoto i srebro, mające kurs na ziemi.
— Złoto... złoto — zawołał żywo Izaak. — To jest moneta nad monetami!
— Tak, w złocie przedewszystkiem, mości Izaaku, gdyż to właśnie złota najwięcej jest na Galii, złoto rosyjskie, złoto angielskie, złoto francuskie.
— Och! dobre złota! — szeptał Izaak, którego chciwość spowodowała do użycia „w liczbie mnogiej“ tego rzeczownika, tak cenionego na całym świecie.
Kapitan Servadac zabierał się do wyjścia.
— A zatem rzecz ułożona, mości Izaaku, do jutra.
Izaak Hakhabut podszedł ku niemu.
— Pozwoli mi pan gubernator postawić jeszcze jedno, ostatnie pytanie?
— Mów pan.
— Wolno mi będzie, nieprawdaż; naznaczyć na me towary... cenę, jaka mi się zdawać będzie...
— Panie Hakhabut — odpowiedział spokojnie kapitan Servadac — miałbym prawo naznaczyć ci maximum, ale mam wstręt do tych procederów rewolucyjnych. Zażądasz pan dla swych towarów cen, jakie są zwykłemi na targach europejskich, i basta.
— Łaski, panie gubernatorze!... — zawołał Izaak dotknięty w słabą stronę — ale to znaczy pozbawiać mię słusznego zysku!... To przeciwne wszelkim prawom handlowym!... Mam prawo stanowić ceny, ponieważ wszystkie towary są w mojem ręku! Chcąc być sprawiedliwym, nie możesz sprzeciwiać się temu, panie gubernatorze!... To doprawdy znaczyłoby ograbić mię z majątku!...
— Ceny europejskie — odpowiedział spokojnie kapitan Servadac.
— Jakto! Nastręcza mi się sytuacya do wyzyskania...
— Właśnie chcę temu przeszkodzić.
— Nigdy już mi się podobna sposobność nie zdarzy...
— Do odarcia ze skóry bliźnich, mości Izaaku. Cóż robić, przykro mi bardzo... Ale nie zapomnij pan, że w interesie ogólnym miałbym prawo rozrządzać pańskimi towarami.
— Rozrządzać tem, co do mnie prawnie należy w obliczu Przedwiecznego!
— Tak... panie Izaaku... — odpowiedział kapitan — ale traciłbym czas, chcąc ci wytłómaczyć tę prawdę tak prostą! Usłuchaj więc mię, i bądź rad, że możesz sprzedać towary jako tako, kiedy można cię było zmusić do ich oddania.
Izaak Hakhabut chciał rozpoczynać swoje lamenty, ale kapitan Servadac położył im koniec, odchodząc z temi słowami:
— Ceny europejskie, panie Izaak, ceny europejskie!
Izaak przepędził resztę dnia na łajaniu gubernatora i całej kolonii gallickiej, którzy śmieli mu naznaczać „maximum“, jak w złych czasach rewolucyjnych. I zdawało się, że dopiero wtedy pocieszył się nieco, kiedy mu przyszła do głowy refleksya, do której widocznie przywiązywał szczególne znaczenie:
— Dobrze, dobrze, ludzie złej rasy! Przyjmie się wasze ceny europejskie! Ale zarobię jeszcze na tem więcej, niż myślicie!
Nazajutrz, 16. listopada, kapitan Servadac, który chciał dopilnować wykonania swych rozkazów, jak tylko dnieć zaczęło, poszedł z Ben-Zufem i dwoma rosyjskimi majtkami na statek.
— No i cóż, Eleazarze — zawołał teraz pierwszy Ben-Zuf — jak się miewasz, stary łotrze?
— Jesteś pan bardzo łaskaw, panie Ben-Zuf — odpowiedział Izaak.
— Zrobimy więc z sobą mały układzik przyjacielski?
— Tak, przyjacielski... ale płacąc...
— Podług cen europejskich — dodał kapitan Servadac — nie wdając się w dalszą rozmowę.
— Dobrze, dobrze — rzekł dalej Ben-Zuf. — Nie będziesz długo czekał na wypłatę.
— Cóż panom potrzeba? — zapytał Izaak.
— Na dziś — odpowiedział Ben-Zuf — potrzeba nam kawy, tytoniu i cukru, po tuzinie kilo każdego z tych artykułów. Ale uważaj, aby to wszystko było w dobrym gatunku, bo inaczej biada twoim starym kościom. Znam siebie, a jestem dziś zwyczajnym kapralem.
— Ja myślałem, że pan jesteś adjutantem pana generalnego gubernatora? — powiedział żyd.
— Tak, Kaifaszu, podczas wielkich ceremonii, ale kapralem jestem, gdy trzeba iść na targ. No prędzej, nie traćmy czasu.
— Powiadasz, panie Ben-Zuf, dziesięć kilo kawy, dziesięć kilo cukru i dziesięć kilo tytoniu?
To powiedziawszy Izaak Hakhabut opuścił kabinę, zeszedł na spód Hanzy i powrócił wkrótce ztamtąd, przynosząc naprzód dziesięć paczek tytoniu francuskiego, doskonale owiniętych opaskami z pieczęcią państwa, każda paczka ważyć miała kilogram.
— Oto dziesięć kilogramów tytoniu — powiedział. — Po dwanaście funtów paczka, co czyni razem sto dwadzieścia franków!
Ben-Zuf chciał zapłacić cenę zwykłą, gdy kapitan Servadac, powstrzymując go — powiedział:
— Poczekaj, Ben-Zuf. Trzeba się przekonać, czy dobrze odważone.
— Masz słuszność, mój kapitanie.
— A toż na co? — odpowiedział Izaak Hakhabut. — Widzicie panowie, że opaski na tych paczkach nienaruszone, i że waga oznaczona jest na opaskach.
— Nic nie szkodzi — powiedział kapitan Servadac tonem, który nie dopuszczał repliki.
— No, stary, dajże - no swój bezmian! — powiedział Ben-Zuf.
Izaak wyszukał bezmian i zawiesił na haczyku kilogramową paczkę tytoniu.
— „Mein Gott“ — zawołał nagle.
I w istocie była nie lada przyczyna, która wywołała zeń ten wykrzyknik.
Wskutek osłabienia się siły ciężkości na powierzchni Galii, skazówka bezmianowa dla paczki ważącej kilogram na ziemi, wskazywała tylko sto trzydzieści trzy gramy.
— I cóż, mości Izaaku — powiedział kapitan, zachowując nienaruszenie poważną minę — widzisz, że dobrze zrobiłem, każąc ci odważyć tę paczkę?
— Ale, panie gubernatorze...
— No, dawaj!... — powiedział Ben-Zuf.
— Ale, panie Ben-Zuf!...
I nieszczęsny Izaak nie mógł się zdobyć na nic więcej. Zrozumiał on dobrze to zjawisko zmniejszenia się siły ciężenia. Widział dobrze, że wszyscy ci „niewierni“ mieli się odbić na zmniejszeniu wagi za cenę, której od nich wymagał. Ach, gdyby był miał wagi zwyczajne, nie nastąpiłoby to, jak to już wytłómaczono przy innej sposobności. Ale wag tych nie miał.
Próbował jeszcze protestować, rozczulić kapitana Servadaca, który, zdawało się, chciał pozostać niewzruszonym. Nie było to ani jego winą, ani jego towarzyszy; — płacąc więc za kilogram — miał prawo żądać, aby wskazówka bezmianu wskazywała kilogram.
Izaak Hakhabut musiał więc zastosować się do tych wymagań, co zrobił nie bez jęków, którym towarzyszyły wybuchy śmiechu Ben-Zufa i rosyjskich majtków. Co tam było żartów, co konceptów! Ostatecznie, za jeden kilogram tytoniu musiał dać siedm, a to samo było z cukrem i kawą.
— No, no, Harpagonie — powtarzał mu Ben-Zuf. — Czyż wolałbyś, żebyśmy to wszystko zabierali bez zapłaty.
Operacya skonczyła się nareszcie. Izaak Hakhabut dostarczył siedmdziesiąt kilogramów tytoniu, tyleż cukru i kawy, ale za każdy artykuł otrzymał tylko cenę dziesięciu kilogramów.
— Zresztą, jak mówił Ben-Zuf „była to wina Gallii. Po co Imć pan Izaak przybył handlować do Gallii?“
Ale wówczas kapitan Servadac, który chciał się zabawić Izaakiem, i powodowany uczuciem sprawiedliwości, którą zawsze zachowywał względem niego, kazał przywrócić ścisłą równowagę między cenami a wagą. Tym sposobem Izaak za siedmdziesiąt kilogramów otrzymał cenę siedmdziesięciu kilogramów.
Każdy się jednak zgodzi, że położenie, w jakiem się znajdował kapitan Servadac i jego towarzysze, łatwo mogło usprawiedliwić ten fantastyczny sposób traktowania handlowego układu.
Zresztą, jak już i w innych okazyach, Hektor Servadac widział, że Izaak udaje nieszczęśliwszego, niż nim był w istocie. W jego jękach i narzekaniach było coś podejrzanego. To się dawało uczuć.
Bądź co bądź, wszyscy opuścili Hanzę, a Izaak Hakhabut mógł z daleka jeszcze słyszeć głos wesołego Ben-Zufa, spiewającego tę piosnkę wojenną:

J’aime Ie son
Du clairon,
Du tambour, de la trompette,
Et ma joie est cornplète
Quand j’entends résonner le canon!






ROZDZIAŁ XI.

W którym uczony świat Gallii goni myślą po nieskończonościach przestrzeni.



Upłynął miesiąc. Gallia nie przestawała grawitować, unosząc swój mały światek z sobą. Mały światek w istocie, ale mało dotychczas uległy wpływowi ludzkich namiętności! Chciwość, egoizm, reprezentowane były tylko przez Hakhabuta, tę smutną próbkę rasy ludzkiej, i to była jedyna plama do zaznaczenia na tym mikrokosmie, oddzielonym od ludzkości.
Zresztą ci Gallijczykowie mogli się uważać tylko za podróżników, odbywających przejażdżkę dokoła świata słonecznego. Ztąd myśl rozlokowania się, jak można najwygodniejszego, ale tylko na czas nie długi. Po ukończeniu tej podróży do koła świata, po dwóch latach rozłączenia się, okręt, który ich unosił w przestworach wszechświata, przybić ma znowu do dawnego sferoidu, i jeżeli obliczenia profesora są zupełnie dokładne — a potrzeba aby były takiemi — passażerowie Gallii zeszliby na lądy ziemskie.
Prawda, że przybicie okrętu „Gallia“ do ziemi nie mogłoby się obejść bez nadzwyczajnych trudności, bez niebezpieczeństw niezwyczajnie straszliwych. Ale o tem można było później myśleć, gdy stosowny czas nadejdzie.
Tak więc hrabia kapitan Servadac, porucznik Prokop, nabierali coraz więcej pewności ujrzenia swoich bliźnich na ziemi w stosunkowo krótkim czasie. Nie potrzebowali więc zajmować się gromadzeniem zapasów na przyszłość, uprawiać, gdy przyjdzie ciepła pora roku, żyznych części wyspy Gurbi, zachowywać rozmaite rodzaje zwierząt, czworonogów i ptactwa, które przeznaczali przedtem na rozrodzenie świata zwierzęcego na Gallii.
Ale ileż razy rozmawiali o tem, coby też należało im robić dla uczynienia swego asteroidy mieszkalnym, gdyby na nim musieli na zawsze pozostać. Ile projektów do wykonania, ile robót do podjęcia, ażeby zapewnić istnienie tego małego grona istot, które zima przeszło dwudziestomiesięczna czyniła tak zależnem!
Najbliższego 15. stycznia kometa miał stanąć na najdalszym punkcie wielkiej osi, to jest w punkcie odsłonecznym (aphelie). Przeszedłszy ten punkt, kometa miał powracać ku słońcu ze wzrastającą szybkością. Dziewięć do dziesięciu miesięcy miało upłynąć, zanimby upał słoneczny wyzwolił morze z lodów i ziemię uczynił rodzajną. W tym to czasie Dobryna i Hanza przewiozłyby ludzi i zwierzęta na wyspę Gurbi. Ponieważ lato gallickie miało być krótkie, choć bardzo gorące, zabranoby się więc bystro do uprawy ziemi. Zasiany w należytym czasie, grunt ten wydałby dostateczną dla wykarmienia wszystkich ilość zboża i paszy. Przed powrotem zimy odbyłaby się kośba i żniwo. Żyłoby się na wyspie szerokiem i zdrowem życiem myśliwych i rolników. Za powrotem zimy znówby wrócono do życia troglodytów w komórkach góry ognioziejnej. Rój pszczół gallickich wleciałby do ula Niny, aby tam przepędzić długą i ciężką porę zimową.
Tak, koloniści schowaliby się do swego ciepłego mieszkania! Jednakże, czyżby nie robili jakich odległych poszukiwań w celu odkrycia kopalni paliwa, jakiegoś pokładu węgla łatwego do dobywania? Nie staraliżby się zbudować na samejże wyspie Gurbi jakiegoś mieszkania bardziej wygodnego, bardziej zastosowanego do potrzeb kolonii i do klimatycznych warunków Galii?
Zrobiliby to z pewnością. Próbowaliby przynajmniej, ażeby uniknąć tego długiego uwięzienia w pieczarach Ziemi Gorącej — uwięzienia smutniejszego jeszcze pod względem moralnym, jak pod fizycznym. Potrzeba było być Palmirynem Rosette, zagłębionym w swoich rachunkach, ażeby nie czuć ważnych stron ujemnych tego życia, aby chcieć zamieszkać w tych warunkach na Galli ad infinitum!
Zresztą straszliwa ewentualność groziła ciągle mieszkańcom Ziemi Gorącej. Możnaż było twierdzić na pewno, że nie zjawi się ona w przyszłości. Możnaż było utrzymywać nawet, że nie nastąpi to przedtem, zanim słońce wróci komecie ciepło, potrzebne do tego, by można było żyć na nim? Pytanie było ważne i nieraz rozbierane, o ile dotyczyło teraźniejszości, bo co się tyczy przyszłości, to Gallijczycy spodziewali się jej uniknąć, powracając na ziemię.
W istocie, czyż nie mogłoby się zdarzyć wygaśnięcie wulkanu, który ogrzewał Ziemię Gorącą? Czyż ognie wewnętrzne Gallii były niewyczerpane? Po wygaśnięciu wulkanu, w cóżby się obrócili mieszkańcy Ula Niny? Mieliż się wkopywać aż we wnętrze komety, aby tam znaleść temperaturę znośną? A i tam, czy mogliby stawiać opór zimnu zewnętrznemu?
Rzecz widoczna, że w najdalszej przyszłości, jaką sobie można wyobrazić, Gallię czekał los, który zdaje się być udziałem wszystkich światów. Wewnętrzne jej ognie miały wygasnąć. Stać się miała martwem ciałem niebieskiem, jakiem dziś jest księżyc, jakiem kiedyś będzie ziemia. Ale ta przyszłość nie zajmowała obecnie Gallijczyków — tak się im przynajmniej zdawało — i liczyli oni, że pierwej opuszczą Gallię, zanim się stanie niemieszkalną.
Bądź co bądź wybuch ognia, jak to się często zdarza w wulkanach ziemskich, mógł każdej chwili nagle ustać, przedtem nimby się kometa dostatecznie zbliżył do słońca. A w takim razie, zkąd dostać tej lawy, która szerzyła tak użyteczne ciepło aż w głębiach skały? Jakie paliwo dostarczyłoby dość cieplika dla utrzymania średniej temperatury, która pozwalała bezkarnie znosić chłód sześćdziesięciu stopni poniżej zera?
Taką była ta ważna kwestya. Na szczęście żadna się dotychczas nie objawiła zmiana w wylewie materyi wybuchowych. Wulkan funkcyonował z regularnością i, możnaby powiedzieć, ze spokojem dobrze wróżącym. Tak więc pod tym względem nie należało się lękać ani przyszłości, ani teraźniejszości. Takie było zdanie kapitana Servadaca, zawsze zresztą będącego dobrej myśli.
15 grudnia Gallia znajdowała się o dwieście szesnaście milionów mil od słońca, prawie u końca wielkiej osi swej drogi. Grawitowała teraz nie z większą szybkością, jak jedenastu do dwunastu milionów mil na miesiąc.
Nowy świat otworzył się wówczas przed oczami Gallijczyków, a w szczególności Palmiryna Rosette. Po obserwacyi Jowisza z tak bliskiej odległości, z jakiej żaden śmiertelnik przed nim nie spoglądał na tego planetę, zabrał się profesor teraz do obserwowania Saturna.
W każdym razie stosunki sąsiedztwa nie były te same. Trzynaście tylko milionów mil oddzielało kometę od świata Jowiszowego, sto siedmdziesiąt trzy miliony mil oddzielały tegoż kometę od ciekawego planety. Żadnych więc opóźnień nie można się było lękać z tego powodu, oprócz tych, które były z góry obliczone, a zatem niczego ważnego nie należało się lękać.
Jakkolwiekbądź, Palmiryn Rosette mógł obserwować Saturna z tak bliska, z jak bliska obserwowałby go na ziemi, gdyby ten planeta przysunął się do niego o pół diametru swej drogi około słońca.
Daremnie było go pytać o jakieś szczegóły o Saturnie. Exprofesor nie czuł już potrzeby nauczania. Nie łatwo go było ściągnąć z jego obserwatoryum i zdawało się, że szkła lunety, w dzień i w nocy przyszrubowane były do jego oczu.
Na szczęście biblioteka Dobryny miała kilka książek elementarnych o kosmografii i dzięki porucznikowi Prokopowi, ci z Gallijczyków, których zajmowały te kwestye astronomiczne, mogli się dowiedzieć, co to był ten świat Saturna.
Naprzód Ben-Zuf był zadowolony, kiedy mu powiedziano, że gdyby Gallia oddaliła się od słońca na odległość, w której grawitował Saturn, to nie możnaby było ziemi dojrzeć golem okiem. Otóż wiadomo, że ordynansowi szczególnie chodziło o to, aby jego glob ziemski nie znikł mu oczu.
— Dopóki się widzi ziemię, nie ma nic straconego — powtarzał.
I w istocie na odległości, jaka oddziela Saturna od słońca, ziemia byłaby niewidzialną nawet dla najlepszych oczu.
Saturn w owym czasie bujał w przestrzeni sto siedmdziesiąt pięć milionów mil od Gallii, a zatem o trzysta sześćdziesiąt cztery miliony sto pięćdziesiąt tysięcy mil od słońca. Z tej odległości otrzymywał tylko setną część tej części światła i ciepła, którą promienna gwiazda posyłała ziemi.
Z książką w ręku dowiedziano się, że Saturn odbywa swój obrót około słońca we dwadzieścia dziewięć lat i 167 dni, przebiegając z szybkością ośmiu tysięcy stu pięćdziesięciu ośmiu mil na godzinę, drogę wynoszącą dwa miliony dwieście ośmdziesiąt siedm milionów pięćset tysięcy mil, „wciąż nie licząc centymów,“ jak powiadał Ben-Zuf. Obwód tego planety na równiku wynosi dziewięćdziesiąt tysięcy trzysta ośmdziesiąt mil. Powierzchnia jego ma 40 miliardów kwadratowych kilometrów, objętość wynosi sześćset sześćdziesiąt sześć miliardów sześciennych kilometrów. Jednem słowem Saturn jest 735 razy większy od ziemi, a zatem mniejszy od Jowisza. Co się tyczy massy planety, to jest ona tylko sto razy większą od massy ziemskiej, co wskazuje, że gęstość jej jest mniejszą od gęstości wody. Obraca się około swej osi w 10 godzinach 29 minutach, ztąd więc rok jego składa się z 8,630 dni, a pory roku, zważywszy znaczne pochylenie jego osi ku powierzchni ekliptyki, trwają każda po ziemskich lat siedm.
Satumijczycy — jeżeli są jacy — muszą mieć wspaniałe noce, dzięki ośmiu księżycom towarzyszącym planecie. Noszą one bardzo mitologiczne nazwiska: Midas, Encebades, Thetis, Dione, Rhea, Tytan, Hyperion, Jafet. Jeżeli obrót Midasa nie trwa więcej jak dwadzieścia dwie godziny i pół, obrót Jafeta odbywa się w przeciągu 69 dni. Jeżeli Jafet grawituje w odległości 910,000 mil od powierzchni Saturna, Midas odległy jest tylko 34,000 mil, a zatem prawie trzy razy bliższy Saturna niż księżyc ziemi. Muszą być wspaniałe te noce, jakkolwiek słońce użycza słabiej swego światła.
Bezwątpienia jeszcze piękniejszemi czyni te noce potrójny pierścień okalający tego planetę. Saturn zdaje się być osadzony w misternej oprawie. Spostrzegacz, umieszczony dokładnie pod tym pierścieniem, który wówczas przechodzi przez zenit nad jego głową w odległości pięciu tysięcy stu sześćdziesięciu pięciu mil, dostrzega tylko wąziutki pasek, którego szerokość Herschell ocenia na sto mil. Jest to więc jakby świetlana niteczka w przestrzeni rozciągnięta. Ale niech się spostrzegacz usunie trochę na jednę lub drugę stronę, a ujrzy oddzielające się od siebie trzy pierścienie koncentryczne, najbliższy, ciemny i przeźroczysty, szeroki na trzy tysiące sto dwadzieścia Sześć mil, pierścień pośredni, szeroki siedm tysięcy trzysta ośmdziesiąt ośm mil i bardziej świetny od samego planety, nakoniec pierścień zewnętrzny, mający 3,666 mil szerokości i przedstawiający oczom szarawą barwę.
Jaką jest całość tego pierściennego dodatku, który się obraca na swojej własnej płaszczyźnie raz w dziesięć godzin trzydzieści dwie minuty? Z jakiej materyi utworzony ten dodatek? Jakim sposobem opiera się rozłamaniu? nikt tego nie wie. Zdaje się, jakby Stwórca, pozwalając mu istnieć, chciał nauczyć ludzi, jakim sposobem tworzyły się powoli wszystkie ciała niebieskie. W istocie ten pierścień jest resztką mgławicy, która powoli się skoncentrowawszy, stała się Saturnem. Dla niewiadomych przyczyn i sam on zgęstniał, i gdyby się teraz połamał, to kawałki jego alboby spadły na Saturna, alboby utworzyły dla tego planety tyleż nowych satellitów.
Jakkolwiekbądź, dla Saturnijczyków zamieszkujących swego planetę pomiędzy 45° szerokości a równikiem ten potrójny pierścień musi wywoływać bardzo ciekawe zjawiska. To zarysowuje się na widnokręgu, jak olbrzymia arkada w środku sklepienia przerwana cieniem, który Saturn rzuca w przestrzeń; to znów pojawia się w całości jako półobwódka promienista. Bardzo często ten pierścień zaciemnia słońce, które znika i pojawia się w czasach matematycznie oznaczonych, ku wielkiej bez wątpienia radości saturnijskich astronomów. Jeśli się do tego zjawiska doda wschodzenie i zachodzenie ośmiu księżyców, z których jedne w pełni, inne w kwadrze, tu tarcze posrebrzane, tam nów rogaty, to niebo na Saturnie podczas nocy musi przedstawiać nieporównany widok.
Gallijczycy nie mogli obserwować wszystkich wspaniałości tego świata. Byli zanadto od niego oddaleni. Astronomowie ziemscy, uzbrojeni w szkła swoje, o tysiąc razy są bliżsi tego planety, i książki Dobryny nauczyły kapitana Servadac i jego towarzyszy daleko więcej niż ich własne oczy. Ale nie skarżyli się na to — gdyż sąsiedztwo tych wielkich ciał niebieskich przedstawiało wielkie niebezpieczeństwa dla ich malekiego komety.
Nie mogli oni przeniknąć wzrokiem dalej po za Uranusa. Ale, jakto już wspomniano, ten główny planeta naszego systemu, ośmdziesiąt dwa razy większy od ziemi, z której w najbliższej odległości przedstawiał się tylko jako gwiazda szóstej wielkości, na Gallii był widziany bardzo wyraźnie gołem okiem. Jednakże nie widać było żadnego z jego ośmiu satellitów, których pociąga za sobą w swoim obiegu eliptycznym, którego dopełnia w ośmdziesięciu czterech latach, a który go oddala, przeciętnie biorąc, na 729 milionów mil od słońca.
Co się tyczy ostatniego planety systemu słonecznego — ostatniego, dopóki przyszły Leverrier nie odkryje innego, bardziej oddalonego — to Gallijczycy nie mogli go dostrzedz. Palmiryn widział go bez wątpienia przez swoję lunetę; ale nikogo nie raczył dopuścić do swego obserwatoryum i musiano się kontentować obserwacyą Neptuna... w książkach kosmograficznych.
Średnia odległość tego planety od słońca wynosi miliard sto czterdzieści milionów mil, a zas trwania jednego obrotu około słońca obliczony na 165 lat. Neptun zatem przebiega swoją niezmierzoną drogę, wynoszącą 7 miliardów 170 milionów mil z szybkością dwudziestu tysięcy kilometrów na godzinę, w kształcie kuli sto pięć razy większej od ziemi; około niego krąży satellita w odległości stu tysięcy mil.
Ta odległość około tysiąca dwustu milionów mil, w której grawituje Neptun, zdaje się być granicą systemu słonecznego. A przecież, jakkolwiek olbrzymim jest dyametr tego świata, jest on nic nie znaczącym w porównaniu z dyametrem grupy gwiazd, do której zaliczają naszą gwiazdę promienną.
Słońce, w istocie, zdaje się stanowić część tej wielkiej mgławicy drogi mlecznej, wśród której jaśnieje tylko jako skromna gwiazda czwartej wielkości. Gdzieżby się podziała Galia, gdyby się wymknęła z pod słonecznej siły przyciągania? Do jakiego nowego centru przymknęłaby, przebiegając przestrzenie gwieździste? Być może iż do najbliższej z gwiazd drogi mlecznej.
Otóż tą gwiazdą jest Alfa w konstellacyi Centaura, i światło, które przebiega siedmdziesiąt siedm tysięcy mil na sekundę, potrzebuje trzech i pół lat, aby się ze słońca dostać na tę gwiazdę. Jakaż to więc odległość? Taka, że astronomowie, aby ją w cyfry ująć, musieli wziąć miliard za jedność, i mówią, że Alpha jest w odległości ośmiu tysięcy „miliardów“ mil.
Czy wiele takich odległości gwiazdowych jest znanych? Najwięcej ośm ich zmierzono, i pomiędzy głównemi gwiazdami, do których zastosowano to mierzenie, znajduje się Waga, odległa na pięćdziesiąt tysięcy miliardów mil, Syriusz na pięćdziesiąt dwa tysiące miliardów mil, Gwiazda polarna na sto siedmnaście tysięcy sześćset miliardów mil, Koza na sto siedmdziesiąt tysięcy czterysta miliardów mil[3]. Ta ostatnia liczba składa się już z szeregu piętnastu cyfr.
Ażeby dać pojęcie o odległościach, weźmy za podstawę szybkość światła i trzymając się genialnych uczonych, rozumujmy w następujący sposób:
„Przypuśćmy, że jest istota, obdarzona potęgą nieskończonego wzroku, i umieśćmy ją na Kozie. Jeżeli spojrzy na ziemię, to będzie świadkiem wypadków, które się stały lat temu siedmdziesiąt dwa. Jeżeli ta istota przeniesie się na gwiazdę dziesięć razy dalszą, to ujrzy fakta, które się stały siedmset dwadzieścia lat temu. Dalej jeszcze, na odległość, do której przebycia światło potrzebuje 1800 lat, świadkiem będzie wielkiej sceny śmierci Chrystusa. Jeszcze dalej, na odległości, którą promień świetlny przebywa w sześć tysięcy lat, spoglądać może na zniszczenie sprawione powszechnym potopem. Nakoniec jeszcze dalej, ponieważ przestrzeń jest nieskończoną, mogłaby ta istota zobaczyć, podług tradycyi biblijnej, Boga stwarzającego światy. W istocie wszystkie fakta są niejako odbite w przestrzeni, i nic się nie może zatrzeć, cokolwiek się raz stało w niebieskim wszechświecie.
Może i miał racyą awanturniczy Palmiryn Rosette, że chciał przebiegać po tym świecie gwiaździstym, gdzie tyle cudów czarowałoby jego oczy. Gdyby kometa jego wchodził kolejno w służbę to jednej, to drugiej gwiazdy, ileżby systemów gwiazdowych mógł obserwować! Gallia posuwałaby się wraz z temi gwiazdami, których nieruchomość jest tylko pozorną; tak naprzykład Arcturus porusza się z szybkością dwudziestu dwóch mil na sekundę. Samo słońce przebiega rocznie sześćdziesiąt dwa miliony mil, kierując się ku konstellacyi Herkulesa. Ale taką jest odległość tych gwiazd, że ich wzajemne położenie nie mogło się jeszcze zmienić dla oka ziemskiego badacza.
Przecież to posuwanie się wiekowe musi kiedyś zmienić formę konstellacyi, każda bowiem gwiazda posuwa się, zdaje się posuwać z nie jednaką szybkością. Astronomowie mogli wskazać położenia, w jakich się gwiazdy znajdą wzajemnie względem siebie po niezmiernej ilości lat. Odrysowano figury pewnych konstellacyi, tak jak będą wyglądały za pięćdziesiąt tysięcy lat. Przedstawiają one naprzykład zamiast nieregularnego czworoboku Wielkiej Niedźwiedzicy długi krzyż rospostarty na niebie, a zamiast pięciokąta konstellacyi Oriona, prosty czworokąt.
Ale ani obecni mieszkańcy Galli, ani mieszkańcy ziemscy nie mogliby sprawdzić własnemi oczami tych kolejnych przesuwań się. Nie tego zjawiska mógłby szukać Palmiryn Rosette w gwiazdzistym świecie. Gdyby jakaś okoliczność oderwała kometę od przyciągającego środka, ażeby go zrobić niewolnikiem innej gwiazdy, wówczas wzrok astronoma oglądałby cuda, o jakich nasz system słoneczny nie może dać żadnego pojęcia.
Bo rzeczywiście dalsze grupy planetarne nie zawsze są rządzone jednem tylko słońcem. System monarchiczny zdaje się być wygnany z niektórych punktów nieba. Jedno słońce, dwa słońca, sześć słońc zależnych od siebie, grawituje pod wzajemnymi wpływami. Są to gwiazdy rozmaitego koloru: czerwone, żółte, zielone, pomarańczowe, błękitne. Jak cudowne muszą być kontrasty światła na powierzchni ich planet. I któż wie, czy Gallia nie ujrzy na swym widnokręgu dni, zabarwionych kolejno wszystkimi kolorami tęczy?
Ale nie dano jej było grawitować w obrębie przyciągania nowego centrum, ani się wmięszać do masy gwiazd, którą potężne teleskopy mogły rozłożyć, ani się zgubić w punktach gwiazdzistych częściowo rozpoznanych, ani wreszcie wśród zbitych mgławic, które się opierają najpotężniejszym reflektorom — mgławic, których astronomowie znają przeszło pięć tysięcy rozproszonych w przestrzeni.
Nie! Gallia nie miała nigdy opuścić świata słonecznego, ani stracić ziemi z oczu. A opisawszy orbitę, wynoszącą około trzystu sześćdziesięciu milionów mil, zrobiła przecież tylko nic nie znaczącą drogę w tym wszechświecie, którego bezmiar nie ma granic.





ROZDZIAŁ XII.

O tem, jak obchodzono dzień 1. stycznia na Gallii i jaki sposób zakończył się ten dzień uroczysty.



Jednakże w miarę oddalania się Gallii od słońca zimno znacznie wzrastało. Już temperatura spadła na czterdzieści dwa stopnie poniżej punktu zamarzania. W tych warunkach termometr z żywem srebrem nie mógł już być do użycia, ponieważ żywe srebro twardnieje przy temperaturze — 42°. Zwrócono się więc do alkoholicznego termometru Dobryny, którego kolumna opadła na pięćdziesiąt trzy stopnie poniżej zera.
W tym samym czasie skutek przewidziany przez porucznika Prokopa objawił się na brzegach tej przerębli, w której na czas zimy umieszczono oba statki. Warstwy lodowe, ruchem powolnym, ale nieprzepartym, powoli gęstniały pod zewnętrznym spodem Hanzy i Dobryny. Statki te stojąc obok skalistego przylądku, który je zakrywał, podniosły się w swoich lodowych miednicach i dosięgały już wysokości pięćdziesięciu stóp nad powierzchnią morza gallickiego. Dobryna, lżejsza on Hanzy, nieco wyżej od niej się podniosła. Żadna siła ludzka nie zdołałaby powstrzymać tej pracy podnoszenia.
Porucznik Prokop był bardzo zaniepokojony przyszłym losem. Zabrano z niej wszystko, co zawierała w sobie. Pozostała tylko łupina okrętowa, maszty i machina. Ale czyż nie było przeznaczeniem tej łupiny dać schronienie w razie potrzeby małej kolonii. Gdyby się rozbiła przy odwilży wskutek upadnięcia, któremu niepodobna było zapobiedz, i gdyby Gallijczycy zmuszeni byli opuścić Ziemię Gorącą, jakiż innyby im pozostał sposób przeprawy?
Tym innym środkiem nie byłaby Hanza, której podobny los groził. Hanza, źle osadzona w swojej misie, już się pochylała pod kątem, który zaniepokaja. Niebezpiecznie już tam było mieszkać. Jednakże Izaak nie myślał opuszczać swoich towarów, nad którymi chciał czuwać dniem i nocą. Czuł on, że naraża swoje życie, ale czuł także, że majątek jego jest jeszcze więcej narażony, i wzywając za każdym wyrazem Przedwiecznego, pozwalał sobie przeklinać go za wszystkie cierpienia, których doznawał.
W tych okolicznościach kapitan Servadac powziął pewne postanowienie, któremu Izaak musiał się poddać. Jeżeli istnienie Izaaka Hashabuta nie było niezbędnem dla rozmaitych członków gallickiej kolonii, to ładunek jego miał niezaprzeczoną wartość. Potrzeba więc było przedewszystkiem ocalić ładunek przed bardzo groźnem niebezpieczeństwem. Kapitan Servadac chciał naprzód zastraszyć Hakhabuta własnym jego losem, ale to mu się nie udało. Izaak nie chciał się przenieść.
— Zrobisz, jak zechcesz — odpowiedział wówczas Hektor Servadac — ale ładunek pański będzie przeniesiony do magazynów Ziemi Gorącej.
Lamenta, które podniósł Izaak, jakkolwiek były wzruszające, nie poruszyły nikogo i 20 grudnia rozpoczęło się przenoszenie ładunku.
Zresztą Izaak mógł się i sam instalować w Ulu Niny, i jak przedtem czuwać nad swymi towarami, sprzedawać, handlować podług cen i wag umówionych. Żadnaby go krzywda nie spotkała. Rzeczywiście, jeżeli Ben-Zuf pozwalał sobie ganić kapitana, to tylko za to, że ten tak się pobłażliwie obchodził z nędznym handlarzem.
W głębi ducha Izaak Hakhabut mógł się tylko cieszyć z tego postanowienia generalnego gubernatora. Brało ono w opiekę jego interes, przenosiło mienie jego w bezpieczne miejsce, a przytem nie miał on nic płacić za wyładowanie statku, ponieważ działo się to „wbrew jego woli.“
Przez wiele dni Hiszpanie i Rosyanie zajmowali się czynnie tą pracą. Ciepło odziani, szczelnie zakapturzeni, bezkarnie mogli znosić tak niską temperaturę. Musieli tylko unikać dotknięcia gołemi rękami metalowych przedmiotów, które przenosili. Skóra z palców zostawała na tych przedmiotach, jak gdyby one były rozpalone w ogniu do czerwoności, gdyż skutek zupełnie był taki, jak od oparzenia się. Cała więc ta robota odbyła się bez przypadku i ładunek Hanzy umieszczony został wreszcie w obszernych galeryach Ula Niny.
Porucznik Prokop czuł się uspokojonym dopiero, gdy cała rzecz została ukończoną.
Ale wówczas Izaak Hakhabut, nie mając żadnej racyi dłużej mieszkać na statku, przeniósł się do galery i przeznaczonej dla jego towarów. Potrzeba przyznać, że nie zawadzał nikomu. Rzadko go kiedy widywano. Sypiał koło swego mienia, karmił się swojem mieniem. Lampa spirytusowa służyła mu do przyrządzania potraw, bardziej niż skromnych. Mieszkańcy Ula Niny mieli tylko wtedy z nim stosunki, gdy trzeba było coś sprzedać lub kupić. To tylko jest pewną rzeczą, że powoli wszystko złoto i srebro małej kolonii spłynęło do szkatułki o potrójnej kryjówce, do której klucz nie opuszczał nigdy Izaaka Hakhabuta.
Zbliżał się 1. stycznia podług kalendarza ziemskiego. Za kilka dni miał upłynąć rok od czasu spotkania się globu ziemskiego z kometą, od owego uderzenia, które oddzieliło 36 istot ludzkich od innych. Bądź co bądź, żadnej z tych istot nie zabrakło dotąd. W nowych warunkach klimatycznych zdrowie ich doskonale się zachowywało. Stopniowe obniżanie się temperatury, bez nagłych zwrotów, bez przemian, możnaby dodać bez najmniejszego wiatru, nie przyczyniło im nawet kataru. Nic więc zdrowszego nie było nad klimat komety i wszystko pozwalało przypuszczać, że jeśli obliczenia profesora były dokładne, to Gallia powracając do ziemi, wszystkich jej zwróci Gallijczyków.
Jakkolwiek ten Nowy Rok nie był dniem rozpoczęcia nowego roku gallickiego, jakkolwiek rozpoczynał tylko drugą połowę obrotu słonecznego Galli, przecież kapitan Servadac, nie bez racyi, chciał, aby go obchodzono z pewną uroczystością.
— Nie można — mówił do hrabiego i porucznika Prokopa — aby nasi towarzysze zobojętnieli dla spraw ziemskich. Mają powrócić na glob ziemski, a gdyby nawet nie powrócili, to z pożytkiem jednak będzie dla nich, jeżeli się chociażby wspomnieniem wiązać będą ze starym światem. Tam na ziemi obchodzić będą Nowy Rok, obchodźmyż go my na komecie. Ta współczesność uczuć jest dobrą rzeczą. Nie potrzeba zapominać, że tam na ziemi muszą się nami zajmować. Z rozmaitych punktów globu widzą tam Gallię, grawitującą w przestrzeni, widzą jeżeli nie gołem okiem, z powodu jej małości i oddalenia, to za pomocą lunet i teleskopów. Pewien rodzaj węzła naukowego łączy nas z globem ziemskim, i Gallia przytem zawsze stanowi część systemu słonecznego.
— Zgadzam się z panem, kapitanie — odpowiedział hrabia. — Jest to absolutny pewnik, że obserwatorya muszą się bardzo zajmować nowym kometą. Wyobrażam sobie, że w Paryżu, Petersburgu, Greenwich, Cambridge, w Cap i Melbourne muszą często zwracać potężne szkła na naszego asteroidę.
— Musi on tam być bardzo w modzie — odpowiedział kapitan Servadac — i dziwiłbym się bardzo, gdyby naukowe przeglądy, dzienniki, nie opowiadały publiczności obu lądów o wszystkich, czynach i ruchach Gallii. Myślmy więc o tych, którzy myślą o nas, i przez dzień 1. stycznia ziemskiego połączmy się w uczuciach z nimi.
— Sądzisz pan — powiedział wówczas porucznik Prokop — że na ziemi zajmują się kometą, który ją potrącił? Ja tak samo myślę, ale dodam, że dzieje się to nie z pobudek naukowych lub ciekawości, ale dla innych powodów. Obserwacye, którym się oddawał nasz astronom, musiały być także na pewne czynione na ziemi i z niemniejszą dokładnością. Tablice dzienne Gallii muszą być oddawna już tam nakreślone. Znają już tam zasadnicze dane nowego komety. Wiedzą, jaką drogę przebiega w przestrzeni, oznaczyli gdzie i jak powinien spotkać ziemię. W jakim punkcie ekliptyki, w której sekundzie, w którem nawet miejscu przyjdzie potrącić na nowo glob ziemski, wszystko to już najpewniej obliczono z matematyczną ścisłością. Ta pewność spotkania musi głównie zajmować tam umysły. Idę dalej, i ośmielam się twierdzić, że przedsięwzięto na ziemi środki ostrożności, ażeby złagodzić straszliwe skutki nowego uderzenia, jeżeli w ogóle możliwą jest jakakolwiek ostrożność.
Te słowa dyktowała porucznikowi Prokopowi logika, powinien więc był mieć słuszność. W istocie powrót Gallii, dokładnie obliczony, musiał wszystkie inne myśli ziemskie na dalszy plan usuwać. Musiano myśleć o Gallii, nie tyle żądając jej powrotu, ile lękając się jego. Prawda, że i Gallijczycy, pragnąc powrotu, nie mogli się nie obawiać następstw nowego starcia. Jeżeli na ziemi, jak sądził porucznik Prokop, przedsięwzięto środki dla złagodzenia klęski, nie przystawałoż zająć się tem i na Gallii? Kwestyę tę należało zbadać później.
Jakkolwiek bądź, postanowiono obchodzić uroczystość 1. stycznia. Nawet Rosyanie mieli się połączyć z Francuzami i Hiszpanami, jakkolwiek w ich kalendarzu rok nowy nie zaczynał się od tego dnia.[4]
Nadeszło Boże Narodzenie. Rocznica urodzin Chrystusa była religijnie obchodzoną. Jeden tylko Izaak zdawał się dnia tego jeszcze uporczywiej kryć się w swym tajemniczym zakątku.
Przez ostatni tydzień roku Ben-Zuf był bardzo zajęty. Chodziło o ułożenie zajmującego programu. Rozrywki na Gallii nie mogły być zbyt rozmaite. Postanowiono więc, że uroczysty dzień rozpocznie się od olbrzymiego śniadania, a skończy się wielką przechadzką po lodzie w stronę wyspy Gurbi. Powrót będzie nocą przy świetle pochodni, które miano sfabrykować przy pomocy ingredyencyi zaczerpniętych z ładunku Hanzy.
— Jeżeli śniadanie będzie co się zowie dobre — mówił do siebie Ben-Zuf — to i przechadzka będzie co się zowie wesołą, a więcej nie potrzeba!
Układ więc spisu potraw był rzeczą wielkiej wagi. Z tego powodu były częste narady pomiędzy ordynansem kapitana Servadac a kucharzem Dobryny a rezultatem ich było zręczne połączenie kulinarnej metody rosyjskiej z francuską.
Wieczorem 31. grudnia wszystko było gotowe. Potrawy chłodne, konserwy mięsne, pasztety z dziczyzny, i inne rzeczy, kupione za dobrą cenę u Izaaka Hakhabuta figurowały na wielkim stole w obszernej sali. Potrawy gorące miały być przyrządzone nazajutrz rano na kuchni ogrzewanej lawą.
Tego wieczora rozprawiano nad kwestyą, dotyczącą Palmiryna Rosette. Czy zaprosić profesora na uroczystą ucztę? Tak, bez wątpienia, należało go prosić. Ale czy przyjmie zaproszenie? Była to rzecz więcej niż wątpliwa.
Bądź co bądź, postanowiono zaprosić. Kapitan Servadac sam chciał wejść na górę do obserwatoryum, ale astronom tak źle przyjmował wszystkich natrętów, że wolano posłać mu bilet zapraszający.
Maly Pablo podjął się zanieść list do astronoma i powrócił wkrótce z odpowiedzią, w tych słowach zawartą:
„Palmiryn Rosette ma tylko to do powiedzenia: „Dziś jest 125 czerwca, jutro zatem będzie 1. lipca, zważywszy, że na Gallii potrzeba liczyć dnie podług kalendarza gallickiego.“
Była to odmowa w postaci naukowej, ale zawsze odmowa.
1 stycznia w godzinę po wschodzie słońca Francuzi, Rosyanie i Hiszpanie z małą Niną, reprezentującą Włochy, zasiedli do śniadania, jakiego nie było dotychczas na powierzchni Gallii. Co się tyczy jadła, Ben-Zuf i kucharz Dobryny prześcignęli sami siebie. Jedna z potraw, kuropatwy z kapustą, w której rolę kapusty odegrało „carry“, była tryumfalnem daniem. Co się tyczy win, pochodzących z zapasów Dobryny, były one wyśmienite. Pito wina francuskie, wina hiszpańskie na cześć krajów, z których pochodziły, a i Rosya. nie była zapomnianą dzięki kilku flaszkom kymmelu.
Było tak, jak się spodziewał Ben-Zuf, i bardzo dobrze i bardzo wesoło.
Przy desserze toast, wzniesiony na cześć wspólnej ojczyzny, starego sferoidy, toast na cześć „powrotu na ziemię“, połączył wszystkie okrzyki, tak że Palmiryn z wysokości swego obserwatoryum musiał je słyszeć.
Po skończonem śniadaniu pozostawały jeszcze trzy wielkie godziny dnia. Słońce przechodziło przez zenit, słońce, pod którego promieniami nigdy by tu nie dojrzały wina burgundzkie lub Bordeaux, które tylko co spijano, tarcza bowiem słoneczna mdło oświecała powierzchnię, i wcale jej nie ogrzewała.
Wszyscy biesiadnicy ubrali się ciepło od stóp do głowy na wycieczkę, która miała trwać aż do nocy. Narażali się na ostrą temperaturę, ale bezkarnie, ponieważ powietrze było spokojne.
Opuszczano Ul Niny, rozmawiając i śpiewając. Na placu lodowym wszyscy nadziali swe łyżwy i puścili się podług upodobania, ci osobno, tamci grupami. Hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop chętnie trzymali się przy sobie. Negrete i Hiszpanie błądzili kapryśnie po niezmiernej przestrzeni i z nieporównaną szybkością zapędzali się na najdalsze krańce widnokręgu. Wyuczywszy się doskonale łyżwiarstwa, oddawali się jemu z zapałem, rozwijając przytem właściwą sobie gracyą.
Majtkowie Dobryny podług zwyczaju krajów północnych uszykowali się w rząd. Długa żerdź, przeciągnięta pod prawem ramieniem każdego, utrzymywała ich w linii, i pędzili jak pociąg, którego koła zdolne opisywać tylko łuki wielkiego promienia.
Co się tyczy Pabla i Niny, to ramię przy ramieniu, wydając radośne okrzyki — jak dwa ptaszki puszczone na swobodę — ślizgali się oni z niewypowiedzianą gracyą, powracając do grupy gdzie był kapitan Servadac i znów naprzód pomykając. Młode te istoty streszczały w sobie całą radość i całą może nadzieję ziemi gallickiej.
Nie potrzeba także zapominać o Ben-Zufie, który z niewyczerpaną wesołością przebiegał od jednego do drugiego, cały oddany teraźniejszości a bez troski o przyszłość.
Grupa łyżwiarzy, unoszona własnym pędem na tej równej powierzchni, mknęła szybko i zapędziła się aż za linię, zamykającą horyzont Ziemi Gorącej. Za nią znikały naprzód najniższe warstwy skał, potem biały grzbiet nadbrzeżnych skał, potem wierzchołek wulkanu, owiany sadzowatymi wyziewami. Czasami zatrzymywano się dla nabrania oddechu, na chwilę tylko, gdyż należało obawiać się przeziębienia. Potem puszczano się dalej w stronę wyspy Gurbi, bez myśli jednak aby aż tam zajechać, gdyż za nadejściem nocy potrzeba było myśleć o powrocie.
Słońce chyliło się już ku zachodowi, albo raczej — do czego Gallijczycy już przywykli — zdawało się nagle zapadać. Zachody słońca odbywały się w szczególnych warunkach na tym zwężonym horyzoncie. Żadna mgła nie przybierała tych cudownych kolorów, którymi darzą ostatnie promienie. Nawet oko po za tem morzem z lodu nie mogło dostrzedz ostatniego rzutu zielonego światła, który przez płynną powierzchnię się dobywa. Tutaj słońce, rozszerzając się w skutek refrakcyi, przedstawiało tarczę wyraźnie zarysowaną na obwodzie. Znikało ono nagle, jakby się lód załamał pod niem, i natychmiast następowała noc.
Na schyłku dnia kapitan Servadac zgromadził wszystkich i polecił towarzystwu, aby się trzymało koło niego. Tam puszczano się „w tyralierkę“, nazad potrzeba było wracać „ściśniętym szeregiem“, nie błąkać się w ciemnościach i razem wrócić do Ziemi Gorącej. Noc miała być ciemną, gdyż księżyc, w złączeniu ze słońcem, nie mógł jej oświecać.
Nadeszła noc. Gwiazdy rozsiewały po ziemi gallickiej to „blade światło“, o którem Corneille mówi. Zapalono pochodnie, i gdy ci, co je trzymali, szybko na łyżwach pędzili, płomienie, jak chorągiewki na wiatr puszczone, ożywiając się wskutek szybkiego pędu, długim ogonem ciągnęły się za nimi.
W godzinę potem wysokie wybrzeże Ziemi Gorącej zarysowywało się niewyraźnie, jak olbrzymia chmura czarna na horyzoncie. Nie można się było omylić. Wulkan panował nad nią, i rzucał silny blask w ciemności. Odblask law rozżarzonych padając na zwierciadło lodu, oświecał grupę łyżwiarzy i w nadzwyczajny sposób wydłużał ich cienie.
Tak było przez pół godziny drogi. Zbliżano się szybko do wybrzeża, gdy nagle dał się słyszeć krzyk.
To Ben-Zuf krzyknął. Wszyscy wstrzymali się w pędzie, wrzynając się w lód stalowemi łyżwami.
Wówczas przy blasku pochodni, bliskich już wygaśnięcia, ujrzano Ben-Zufa, wskazującego ręką na wybrzeże.
W odpowiedź na krzyk Ben-Zufa z ust wszystkich wyrwał się krzyk przestrachu.
Wulkan nagle zagasł. Lawa, która dotychczas wylewała się z wyższego szczytu, przestała wypływać. Zdawało się, że jakiś potężny oddech przeszedł nad kraterem.
Wszyscy zrozumieli, że źródło ognia się wyczerpało. Czy zabrakło materyi wybuchowej? Miałoż na zawsze zabraknąć ciepła Ziemi Gorącej, i czy nie było już żadnego sposobu zwalczenia surowej zimy gallickiej? Czyż tylko śmierć zostawała i śmierć ze zmarznięcia?
— Naprzód! — krzyknął kapitan Servadac silnym głosem.
Pochodnie pogasły. Ruszono naprzód wśród głębokiej ciemności. Przybywszy bystro do wybrzeża, nie bez trudu wdrapali się na skały lodowe. Rzucono się do otwartej galeryi, potem do wielkiej sali...
Głębokie ciemności, temperatura już niska. Ognisty obrus nie zamykał już wielkiego otworu i wychylając się na zewnątrz porucznik Prokop mógł dojrzeć, że osad morski utrzymujący się dotąd w stanie płynnym pod kataraktą lawy, stwardniał wskutek zimna.
Tak się skończył na Galli ten pierwszy dzień roku ziemskiego, tak wesoło rozpoczęty.





ROZDZIAŁ XIII.

W którym kapitan Servadac i jego towarzysze czynią jedyną rzecz, jaka im pozostawała do zrobienia.



Gallijczycy przepędzili resztę nocy, to jest kilka godzin, które dzień poprzedzały, w niewymownej trwodze. Palmiryn Rosette, wygnany zimnem ze swego obserwatoryum, musiał schronić się do galeryi Ula Niny. Była to może jedyna pora do zapytania go, czy obstawał przy myśli podróżowania po świecie słonecznym na swoim niegościnnym planecie; ale bez wątpienia odpowiedziałby twierdząco. Do jakiego stopnia był wściekłym, to się nie da opowiedzieć.
Jednocześnie z nim Hektor Servadac i jego towarzysze mieli szukać schronienia w najgłębszych galeryach skały. W wielkiej sali tak szeroko otwartej na wolne powietrze, nie można było już mieszkać. Już wilgoć na jej ścianach zamieniała się w kryształy, a gdyby nawet udało się zatkać obszerny otwór, zasłonięty dotychczas firanką lawy, to i tak temperatura byłaby nie do wytrzymania.
W głębi ciemnych galeryi jeszcze się trochę ciepła rozchodziło. Jeszcze się nie była ustaliła równowaga pomiędzy zewnętrznem a wewnętrznem powietrzem, ale to musiało wkrótce nastąpić. Czuć było, że cieplik się powoli wycofywał. Góra była jakby trupem, którego krańcowe członki oziębiają się, podczas gdy serce opiera się jeszcze zimnu śmierci.
— Otóż — zawołał kapitan Servadac — zamieszkamy w samem sercu góry!
Nazajutrz zgromadził swoich towarzyszy i przemówił do nich w te słowa:
— Moi przyjaciele, cóż nam zagraża? Zimno, ale tylko zimno. Mamy żywności, która nam wystarczy na dłużej, jak na naszą przejażdżkę na Gallii, a nasze konserwy dość obfite, abyśmy się mogli obyć bez paliwa. Otóż, co nam potrzeba do przetrwania tych kilku miesięcy zimy? Trochę ciepła, którego nam natura dostarczała gratis. Jest rzeczą więcej niż prawdopodobną, że to ciepło istnieje we wnętrznościach Gallii, i tam go pójdziemy szukać!
Te słowa pełne ufności dodały ducha tym dzielnym ludziom, z których niejeden już zaczął wątpić o ratunku. Hrabia, porucznik Prokop i Ben-Zuf uścisnęli rękę, którą do nich kapitan wyciągnął, a ludzie ci nie byli bliscy upadku ducha.
— Mordieux, Nina — powiedział Servadac patrząc na małą dziewczynę — nie będziesz się bała zejść w głąb wulkanu.
— Nie, mój kapitanie —— odpowiedziała rezolutnie Nina — szczególnie jeśli Pablo będzie nam towarzyszył!
— Pablo nam towarzyszy! To dzielny chłopiec! Niczego się nie boi! Nie prawdaż, Pablo?
— Pójdę za panem, gdziekolwiek pójdziesz, panie gubernatorze — odpowiedział chłopak.
Po tych słowach nic nie pozostawało, tylko zabrać się do roboty.
Nie można było myśleć o dostaniu się do wulkanu przez wyższy krater. Wskutek wielkiego obniżenia się temperatury nie można było iść po pochyłościach góry. Noga na śliskich stokach nie znalazłaby żadnego punktu oparcia. Konieczność więc nakazywała dostać się do centralnego komina przez masę skalistą, i to dostać się co prędzej, gdyż straszliwe zimno już opanowywało najgłębsze zakątki Ula Niny.
Porucznik Prokop, zbadawszy rozkład wewnętrznych galeryi, ich położenie w łonie samej góry, zawnioskował, że jeden z wąskich kurytarzy powinien się był kończyć w pobliżu komina centralnego. Tam w istocie, gdy lawa pod naciskiem pary podnosiła się, uczuwano, jakby „sączenie się“ cieplika przez ściany. Widocznie substancya mineralna, z której się góra składała, była dobrym przewodnikiem ciepła. Otóż, przebiwszy tam galeryę na długość siedmiu do ośmiu metrów, spodziewano się dostać do dawnego komina lawy i znaleść może łatwe zejście.
Zabrano się natychmiast do roboty. W tej okazyj majtkowie pod przewodnictwem swego porucznika okazywali dużo zręczności. Motyka i drąg okuty nie wystarczały do wkopania się w ten twardy materyał. Potrzeba było wiercić dziury w skale i wysadzać ją za pomocą prochu. Tem szybciej szła praca i we dwa dni była doprowadzoną szczęśliwie do końca.
W przeciągu tego krótkiego czasu koloniści musieli straszliwy chłód znosić.
— Jeżeli nie można będzie zejść do głębi skały — powiedział hrabia — żaden z nas nie zdoła wytrzymać, i będzie to zapewne koniec kolonii gallickiej!
— Hrabio — odpowiedział kapitan Servadac — czy ufasz pan Temu, który może wszystko?
— Tak, kapitanie, ale może on dzisiaj chcieć tego, czego nie chciał wczoraj. Nie nam sądzić jego wyroki. Dłoń jego była otwartą. Teraz zdaje się zamykać.
— Tylko do połowy — odpowiedział kapitan Servadac. — To tylko próba, w której chce doświadczyć naszej odwagi. Coś mi powiada, że nie jest rzeczą prawdopodobną, aby wybuch wulkanu ustał wskutek zupełnego wygaśnięcia wewnętrznych ogni Gallii. Bardzo być może, że to wstrzymanie wylewu na zewnątrz jest tylko chwilowe.
Porucznik Prokop poparł zdanie kapitana Servadaca. Może inne ujście wybuchowe otwarło się na jakimkolwiek innym punkcie komety i — może lawa popłynęła tą nową drogą. Wiele przyczyn mogło zmodyfikować okoliczności, którym zawdzięczano wybuch, a mimo to substancye mineralne w łonie Gallii mogły nadal łączyć się chemicznie z tlenem. Ale niepodobna było wiedzieć, czy można będzie zejść aż do tego miejsca, gdzieby temperatura pozwalała niedbać o zimno zewnętrzne.
Podczas tych dwóch dni Palmiryn Rosette nie brał udziału ani w rozmowach, ani w robotach. Chodził tędy i owędy, jak dusza w czyścu, mało mająca rezygnacyi. Sam sobie ustawił lunetę w wielkiej sali, nie zważając na to, co o tem mówiono, i kilka razy w dzień i w nocy stawał przy lunecie i obserwował niebo, aż póki nie zmarzł literalnie. Powracał wówczas klnąc Ziemię Gorącą, i powtarzając, że jego Formentera dałaby mu była więcej środków ocalenia.
Ostatnie uderzenie motyki nastąpiło dnia 4. stycznia. Można było słyszeć, jak się kamienie potoczyły wewnątrz komina centralnego. Porucznik Prokop zauważał, że nie spadały pionowo, ale raczej zdawały się toczyć po ścianie wewnętrznej, uderzając się o występy skaliste. Komin więc wewnętrzny musi być pochylony, a zatem łatwiejsze zejście w jego szyi.
Uwaga ta była trafną.
Jak tylko otwór był tak obszerny, że człowiek mógł przeleść, porucznik Prokop i kapitan Servadac, poprzedzani przez Ben-Zufa, który niósł pochodnię, puścili się w głąb komina centralnego. Komin miał kierunek ukośny z pochyłością co najwięcej czterdziestu pięciu stopni. Można więc było schodzić, nie narażając się na upadek. Zresztą ściany były porysowane rozmaitemi skalistemi pręgami, wydrążeniami, a pod popiołem, który to wszystko pokrywał, noga czuła twardy punkt oparcia. Główna rzecz, że wulkan był świeży. W istocie wybuch mógł powstać tylko wskutek starcia się Gallii z częścią atmosfery ziemskiej i ściany nie były przetrawione lawą.
— No, a teraz schody — powiedział Ben-Zuf. — Bagatelka!
Kapitan Servadac i jego towarzysze zaczęli ostrożnie schodzić. Wiele stopni, mówiąc słowami Ben-Zufa, brakło tym schodom. Po pół godzinnem schodzeniu takiem, w kierunku południowym, znaleźli się na głębokości pięciuset stóp. W ścianach komina centralnego były tu i ówdzie obszerne wydrążenia, z których żadne nie tworzyło galeryi. Ben-Zuf, potrząsając pochodnią, napełniał je żywem światłem. Dno tych wydrążeń ukazywało się, ale nie widać było żadnego rozgałęzienia, jak to miało miejsce na wyższem piętrze Ula Niny.
Cokolwiekbądź, Gallijczycy nie mieli wyboru. Musieli przyjąć ten środek ocalenia, jaki im pozostawał.
Otóż zdawało się, że nadzieje kapitana Servadac powinny się były urzeczywistnić. W miarę jak się zapuszczał w głąb skały, temperatura stopniowo wzrastała. Nie było to takie wzrastanie ciepła, jakie ma miejsce w zwykłych kopalniach ziemskich. Przyczyna lokalna czyniła szybszem to wzrastanie. Czuć było źródło ciepła w głębokościach gruntu. Nie kopalnia węgla, ale prawdziwy wulkan był przedmiotem tej eksploracyi. Na dnie tego wulkanu, nie wygasłego, jak się można było obawiać, lawa gotowała się jeszcze. Jeżeli dla niewiadomych przyczyn nie podnosiła się już do krateru, ażeby się wylewać na zewnątrz, to przynajmniej udzielała ciepła całemu niższemu pokładowi skały.
Termometr z żywem srebrem, zabrany przez porucznika Prokopa i barometr aneroid w ręku kapitana Servadac wskazywały i głębokość pokładów pod powierzchnią morza i stopniowy przyrost ciepła. Na głębokości sześciuset stóp kolumna merkuryusza wskazywała sześć stopni powyżej zera.
— Sześć stopni — powiedział kapitan Servadac — to nie dość dla ludzi, których zima ma uwięzić na kilka miesięcy. Idźmy jeszcze głębiej, ponieważ przypływ powietrza jest tu jeszcze bardzo dobry.
W istocie powietrze zewnętrzne napływało tu obficie z góry przez obszerny krater i z boku przez wielki otwór. Było ono jakby przyciągane do tych głębokości i przedstawiało nawet lepsze warunki dla oddychania. Można więc było bezkarnie zejść aż do punktu, gdzieby się znajdowała przyzwoita temperatura.
Spuszczono się jeszcze o czterysta stóp niżej pod poziomem Ula Niny. Głębokość tu wynosiła dwieście pięćdziesiąt metrów w stosunku do powierzchni morza gallickiego. W tem miejscu termometr pokazywał dwanaście stopni stustopniowych powyżej zera. Była to dostateczna temperatura, jeżeli nic jej nie miało zmienić.
Trzej poszukiwacze mogli się jeszcze głębiej zapuścić tą ukośną drogą law. Ale po co? Już nastawiając ucha mogli słyszeć pewne głuche klekotanie, dowód to był, że byli niedaleko centralnego ogniska.
— Zostańmy tu — powiedział Ben-Zuf. — Zmarzluchy będą mogli pójść dalej, jeśli uznają za stosowne. Ale, nom d’un Kable, co do mnie, uważam, że już zanadto gorąco.
Zachodziło teraz pytanie, czy można się było jako tako zainstalować w tej części skały.
Hektor Servadac i jego towarzysze usiedli na występie skalistym i ztamtąd przy blasku roznieconej pochodni badali miejsce, w którem się znajdowali.
Prawda nakazuje wyznać, że miejsce nie przedstawiało się bynajmniej wygodnem. Komin centralny, rozszerzając się, tworzył tu tylko coś w rodzaju głębokiego wydrążenia. Pieczara ta, co prawda, mogła pomieścić całą kolonię galicką. Ale urządzić ją w jakiś przyzwoity sposób było rzeczą bardzo trudną. Powyżej, poniżej były rozmaite zaklęsłości, które wystarczyć mogły na skład zapasów żywności, ale o osobnych pokojach dla kapitana Servadac i hrabiego nie można było myśleć. Jeszcze małą kryjówkę dla Niny można było znaleźć, ale zresztą życie musiało nieustannie być wspólne. Główna pieczara miała służyć zarazem za jadalnię, za salon i za sypialnię. Przeżywszy jakiś czas życiem królików w norach, koloniści mieli się zaryć w ziemię, jak krety, i żyć, jak one, tylko nie zasypiając długim snem zimowym.
Jednakże łatwo było oświecić tę ciemną pieczarę za pomocą lamp i latarni. Oliwy nie brakowało, gdyż ogólny magazyn posiadał jej jeszcze kilka baryłek, jakoteż pewien zapas spirytusu, który miał służyć do gotowania niektórych potraw.
Co się tyczy zamknięcia na cały czas zimy gallickiej, nie było ono bezwzględnie koniecznem. Koloniści, jak można najcieplej odziani, mogli się często ukazywać, czy to w Ulu Niny, czy na skałach wybrzeża. Zresztą potrzeba było koniecznie zaopatrywać się w lód, z którego po rozstopieniu otrzymywano wodę do wszystkich potrzeb życia. Każdy z kolei miał tę służbę do pełnienia, służbę ciężką, gdyż trzeba było wspinać się na dziewięćset stóp w górę i spuszczać się ztamtąd z wielkim ciężarem.
Nakoniec po drobiazgowem obejrzeniu zadecydowano, że mała kolonia przeniesie się do tego ciemnego lochu i tam zainstaluje się, jak można najlepiej. Jedyna pieczara miała służyć za mieszkanie dla wszystkich razem. Ale zresztą, kapitan Servadac i jego towarzysze nie mieli gorzej mieszkać od tych, co zimują w strefach podbiegunowych. Tam w istocie, czy to na pokładzie statków rybackich, czy w faktoryach północnej Ameryki, nie dzielą mieszkania na pokoje i kabiny. Urządzają poprostu jednę wielką salę, do której wilgoć nie tak łatwo przenika. Ponieważ w kątach skupiają się zwykle wyziewy, więc je przewiewano. Nakoniec pokój obszerny, wysoki, łatwiejszy jest do przewietrzania i do ogrzania, a zatem zdrowszy. W fortach całe piętro urządzają w ten sposób, na okrętach środek między dwoma pomostami.
Porucznik Prokop, oznajomiony ze zwyczajami mórz polarnych, wyłożył to w kilku słowach, i towarzysze jego zgodzili się, z konieczności zresztą, zimować na sposób polarnych wędrowców.
Wszyscy trzej wrócili do Ula Niny. Uwiadomiono kolonistów o powziętym zamiarze, na który się ci zgodzili. Zabrano się natychmiast do roboty, rozpoczynając od oczyszczenia ścian z jeszcze gorących popiołów, a potem bez zwłoki ściągano rzeczy z Ula Niny.
Nie było godziny do stracenia. Literalnie zamarzano, nawet w nagłębszych galeryach dawnego mieszkania. Sama więc sytuacya naturalnym sposobem pobudzała gorliwość pracowników i nigdy przenosiny, obejmujące kilka niezbędnych mebli, tapczaników, rozmaitych naczyń, zapasów z dwumasztowca, towarów z Hanzy, nie odbyły się tak lekko. Potrzeba zresztą zauważyć, że chodziło tylko o to, by zejść, i że im lżejsze były pakunki, tem łatwiej je było znosić.
Palmiryn Rosette, jakkolwiek nierad z tego, musiał się także schronić do głębin GaIli, ale nie pozwolił, aby tam ściągnięto jego lunetę. Prawda, że nie była ona stworzoną dla tej ciemnej przepaści i pozostawała na swoim trójnogu w wielkiej sali Ula Niny.
Daremnie by podawać nieskończone ubolewania Izaaka Hakhabuta. Była tam cała jego zwykła frazeologia. Nie było w całym wszechświecie handlarza bardziej od niego wystawionego na klęski. Wśród przytyków, których mu nigdy nie szczędzono, czuwał troskliwie nad przeniesieniem swoich rzeczy. Na rozkaz kapitana Servadac, wszystko co do niego należało, złożono osobno w dziurze, w której i sam zamieszkał. Tym sposobem czuwał nad swojem mieniem i dalej prowadził handel.
W kilku dniach dokonano nowej installacyi. Kilka latarni z dala od siebie oświecało ukośny komin prowadzący do Ula Niny. Nie brakło temu widokowi malowniczości, i w jednej z bajek z Tysiąca i jednej nocy byłby on zachwycającym. Wielka pieczara, służąca za mieszkanie dla wszystkich, była oświetloną lampami z Dobryny. W styczniu każdy już był ulokowany w tym podziemnym apartamencie i dobrze zabezpieczony od zewnętrznego zimna, które sięgało 60 stopni poniżej zera.
— Va bene! — jak mówi nasza mała Nina — zawołał Ben-Zuf, zawsze zadowolony. — Zamiast mieszkać na pierwszem piętrze, mieszkamy w lochu, oto i wszystko!
A jednakże kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop, jakkolwiek nie okazywali niepokoju, nie byli przecież bez obaw na przyszłość. Jeżeli kiedyś zabraknie wulkanicznego ciepła, jeżeli wskutek jakiejś niespodziewanej przeszkody Gallia opóźni się w swoim obrocie słonecznym, jeżeli w tych samych warunkach potrzeba będzie na nowo rozpocząć zimowlę, czy znajdzie się wówczas w jądrze komety paliwo, którego dotychczas brakowało? Węgiel kamienny, zabytek starożytnych lasów, zagrzebanych w epokach geologicznych i zmineralizowanych pod wpływem czasu nie mógł istnieć we wnętrznościach Gallii. Mu sianoż by zwrócić się do tych materyi wybuchowych, które musiały znajdować się w glębokościach wulkanu, zanim ten wygasł zupełnie?
— Moi przyjaciele —— mówił kapitan Servadac — powoli, powoli. Mamy przed sobą długie miesiące do rozważania i rozmawiania! Mordieux, byłoby to dyabelnie brzydko, gdyby nam jaka myśl nie przyszła.
— Tak — odpowiedział hrabia — mózg podnieca się wobec trudności i znajdziemy jakiś sposób. Zresztą nie jest rzeczą prawdopodobną, ażeby nam zabrakło tego ciepła wewnętrznego przed powrotem lata gallickiego.
— I ja tak przypuszczam — powiedział porucznik Prokop. — Słychać ciągle szum wewnętrznego gotowania się. To rozżarzenie się substancyi wulkanicznych jest prawdopodobnie nie dawnem. Kiedy kometa krążył w przestrzeni przed swojem spotkaniem się z ziemią, prawdopodobnie nie posiadał atmosfery i wskutek tego tlen mógł przeniknąć do jej głębin dopiero po swem starciu. Ztąd połączenia chemiczne, których rezultatem był wybuch. Oto co podług mnie można myśleć o tem, uważając za rzecz pewną, że robota plutoniczna w jądrze Gallii jest dopiero u swego początku.
— Tak się zgadzam z tobą, Prokopie, że daleki od obawiania się, aby wewnętrzne ciepło niewygasło, gotów jestem raczej lękać się innego wypadku, nie mniej strasznego dla nas.
— A to jakiego? — zapytał kapitan Servadac.
— Żeby, kapitanie, wybuch nie powtórzył się nagle, i nie zachwycił nas, rozłożonych obozem na jego drodze.
— Mordieux — zawołał kapitan Servadac — to mogłoby się zdarzyć!
— Będziemy czuwali — odpowiedział porucznik Prokop — i to tak bacznie, że się nie damy zaskoczyć.
W pięć dni potem, 15 stycznia, Gallia przechodziła przez swój punkt odsłoneczny, to jest koniec wielkiej osi swej drogi, odległa w tym punkcie od słońca na 220 milionów mil.





ROZDZIAŁ XIV.

Który dowodzi, że ludzie nie są stworzeni do krążenia około słońca na odległości dwustu dwudziestu milionów mil.



Gallia zatem od tego dnia poczęła się zawracać na swej drodze eliptycznej i to ze wzrastającą szybkością. Wszystko, cokolwiek żyło na jej powierzchni, było teraz zagrzebane w skale wulkanicznej, wyjąwszy trzynastu Anglików z Gibraltaru.
Jak przepędzili ci ludzie, dobrowolnie pozostawszy na wysepce, tę pierwszą połowę zimy? Lepiej, bez wątpienia, jak mieszkańcy Ziemi Gorącej — takie było powszechne zdanie. W istocie nie potrzebowali oni pożyczać od wulkanu ciepła, aby je zastosować do potrzeb życia. Ich zapasy węgla i żywności były obfite. Ani pokarmu, ani paliwa nie powinno było im zabraknąć. Posterunek, który zajmowali, tęgo zbudowany, z grubemi murami z kamienia, chronił je bez wątpienia od największych obniżeń temperatury. Mając dobrze ogrzane mieszkanie, nie musieli, czuć chłodu; dobrze karmieni nie doznawali głodu, i ubiór ich musiał się stawać za ciasnym. Brygadyer Murphy i Major Oliphant musieli zadawać sobie najuczeńsze ciosy w arenie szachowej. Nikt więc nie wątpił, że w Gibraltarze musiało się wszystko odbywać porządnie i wygodnie. W każdym razie Anglia mogła mieć tylko pochwały dla tych dwóch oficerów i jedenastu żołnierzy, którzy pozostali wierni swemu posterunkowi.
Kapitan Servadac i jego towarzysze, gdyby im zagroziła śmierć ze zmarznięcia, mogliby się bezwątpienia schronić na wysepkę Gibraltaru. Przyszło im to na myśl. Byliby bez wątpienia gościnnie przyjęci na tej wysepce, jakkolwiek pierwsze przyjęcie pozostawiało nieco do życzenia. Anglicy nie byli ludźmi, zdolnymi opuścić bliźnich, nie podawszy im pomocy. To też w razie ostatecznej konieczności mieszkańcy Ziemi Gorącej nie wahaliby się wyemigrować do Gibraltaru. Ale byłaby to długa podróż na tem olbrzymiem polu lodowem, bez schronienia, bez ognia i może nie wszyscy z tych, coby ją przedsięwzięli, przybyliby do celu! To też ten projekt mógł być wykonany tylko w razie rozpaczliwym i naturalnie nikt nie myślał o opuszczaniu Ziemi Gorącej, dopóki wulkan wydawać będzie dostateczną ilość ciepła.
Wyżej powiedziano, że wszystko, co żyło w kolonii gallickiej, schroniło się do pieczar centralnego komina. W istocie niektóre zwierzęta musiały opuścić galerye Ula Niny, gdzieby pozdychały z zimna. Nie bez trudu sprowadzono do takiej głębokości dwa konie, jeden kapitana Servadaca, drugi Ben-Zufa; ale kapitan i jego ordynans pragnęli koniecznie zachować Zefira i Galettę i wrócić z niemi na ziemię. Kochali oni swoje biedne koniska, nie stworzone do życia w tych nowych warunkach klimatycznych. Urządzono zatem w pewnej szerokiej wklęsłości stajnię, a bardzo szczęśliwie było dość paszy do wykarmienia koni.
Co się tyczy innych zwierząt domowych, potrzeba było je w części poświęcić. Nie podobna było pomieścić ich w podziemnych pieczarach skały. Pozostawiając zaś w wyższych galeryach, skazałoby się je na śmierć okrutną. Musiano więc je pozabijać. Ale ponieważ mięso tych zwierząt mogło się jak najdłużej konserwować w dawnym magazynie, gdzie panowało nadzwyczajne zimno, był to więc drogocenny przyrost żywności.
Dla dokończenia nomenklatury istot żyjących, które szukały schronienia w głębiach GalIi, potrzeba jeszcze wymienić ptaki, których pokarm składał się z rzucanych im codziennie resztek jedzenia. Zimno zmusiło je opuścić wyżyny Ula Niny dla ciemnych pieczar góry. Ale liczba ich jeszcze była tak znaczną, obecność ich tak natrętną, że potrzeba było urządzać polowanie i w wielkiej części je wyniszczyć.
Wszystko to zajęło koniec miesiąca stycznia, dopiero w tym czasie installacya była zupełną. Ale wówczas dla członków kolonii gallickiej rozpoczęła się rozpaczliwa jednostajność. Mogliż się opierać tej moralnej zmartwiałości, która była rezultatem fizycznej? Ich naczelnicy starali się jej przeciwdziałać za pomocą ściślejszej wspólności codziennego życia, rozmowami, w których wszyscy zaproszeni brali udział, głośnem czytaniem podróży i książek naukowych z biblioteki. Wszyscy zasiadłszy do koła wielkiego stołu, Rosyanie i Hiszpanie, słuchali i korzystali, i jeżeli mieli powrócić na ziemię, to powróciliby tam daleko oświeceńsi, niż jakimi byli mieszkając w swoim kraju rodzinnym.
Cóż przez ten czas porabiał Izaak Hakhabut ? Czy te rozmowy, te czytania zajmowały go cokolwiek? Ani trochę. Jakiż bowiem mógł z nich zysk ciągnąć? Długie godziny spędzał na robieniu i przerabianiu swoich kalkulacyi i na liczeniu pieniędzy, które ze wszystkich stron do niego spływały. To, co zyskał wraz z tem, co posiadał, wynosiło już sumę przynajmniej stu pięćdziesięciu tysięcy franków, z czego połowa była w dobrem złocie europejskiem. Kruszec ten dźwięczny i zawsze przeważający szalę mógł znowu odzyskać wartość swoję na ziemi i jeżeli Izaak obliczał ilość dni upłynionych, to tylko dla tego, aby wiedzieć, ile tracił procentów. Nie znalazł on dotychczas sposobności pożyczania, jak się spodziewał, na dobre rewersa i rozumie się, na dobrą gwarancyę.
Ze wszystkich mieszkańców Palmiryn Rosette i teraz pierwszy wynalazł sobie zajęcie, które go zupełnie absorbowało. Z liczbami swemi nigdy on nie był sam i właśnie obliczenia matematyczne miały mu skrócić długie dni zimowe.
O Gallii wiedział już wszystko, co mógł wiedzieć, ale nie tak było z Neriną, jej satellitą. Otóż prawo własności, które sobie rościł do tego komety, miało się rozciągać i na księżyc. Co najmniej więc określił jej nowe elementa, od czasu kiedy została wyrwaną ze strefy planet teleskopowych.
Postanowił zabrać się do tego rachunku. Potrzeba mu było jeszcze znaleść kilka pozycyi Neriny w różnych punktach jej drogi. Znalazł te pozycye, a ponieważ znał wagę Gallii, otrzymaną sposobem bezpośrednim, to jest za pomocą ważenia, mógł więc i Nerinę zważyć w głębiach swego ciemnego zakątka.
Ale takiego ciemnego zakątka nie miał, któremu chciał dać nazwę „gabinetu,“ gdyż obserwatoryum w żaden sposób nazwać by nie mógł. To też w pierwszych dniach lutego powiedział o tem kapitanowi Servadac.
— Potrzeba ci gabinetu, drogi profesorze? — zapytał Servadac.
— Tak, kapitanie, ale potrzeba mi gabinetu, gdziebym mógł pracować, nie bojąc się natrętów.
— Znajdziemy to dla pana — odpowiedział kapitan. — Jeżeli gabinet nie będzie tak wygodny, jakbym chciał, to za to z pewnością będzie odosobniony i spokojny.
— Nie żądam więcej.
— Zatem rzecz ułożona.
Potem kapitan, widząc Palmiryna Rosette w znośnym humorze, ośmielił się zadać mu pytanie względem poprzednich obliczeń. Była to kwestya, do której słusznie przywiązywał wiele realnej wagi.
— Kochany profesorze powiedział do Palmiryna Rosette, gdy ten chciał odchodzić — miałbym pana o coś zapytać.
— Pytaj pan.
— Obliczenia, z których wywnioskowałeś długość obrotu Galii około słońca, są widocznie dokładne — mówił kapitan Servadac. — Ale w końcu, jeżeli się nie mylę, pół minuty spóźnienia lub przyspieszenia i pański kometa nie spotka ziemi na ekliptyce!...
— Więc i cóż?
— Otóż, kochany profesorze, czy nie byłoby dobrze sprawdzić dokładność obliczeń?
— To zbyteczne.
— Porucznik Prokop jest zupełnie gotów pomagać panu w tej ważnej pracy.
— Nie potrzebuję niczyjej pomocy — odpowiedział Palmiryn Rosette — dotknięty w drażliwą strunę.
— Jednakże...
— Nie mylę się nigdy — kapitanie Servadac — i pańskie naleganie jest nie na miejscu.
— Mordieux, drogi profesorze — odparł Hektor Servadac — nie jesteś pan przyjemnym dla swoich towarzyszy, i...
Ale powstrzymał się, nie wypowiedziawszy tego, co miał na sercu, gdyż Palmiryn Rosette był człowiekiem, którego należało jeszcze oszczędzać.
— Kapitanie Servadac — odpowiedział sucho profesor — nie rozpocznę na nowo moich obliczeń, ponieważ moje obliczenia są bezwzględnie dokładne. Ale chcę ci powiedzieć, że to co zrobiłem dla Gallii, mam zamiar zrobić teraz dla Neriny, jej satelity.
— Oto ta kwestya wydaje mi się być zbyteczną — rzekł poważnie kapitan Servadac. — Jednakże, sądziłem, że ponieważ Nerina jest planetą teleskopowym, więc elementa jego powinnyby być znane ziemskim astronomom.
Profesor rzucił na kapitana srogie spojrzenie, jak gdyby w wątpliwość podawano użyteczność jego pracy. Potem ożywiając się:
— Kapitanie — powiedział — jeżeli astronomowie ziemscy obserwowali Nerinę, jeżeli znają jej średni ruch dzienny, długość jej obrotu gwiazdowego, średnią odległość od słońca, jej odśrodkowość, geograficzną długość punktu zetknięcia się jej drogi z ekliptyką, wreszcie pochyłość jej orbity, to wszystko to jest do rozpoczęcia na nowo, ponieważ Nerina nie jest więcej planetą teleskopowym, ale satellitą Gallii. Otóż, ponieważ jest księżycem, więc chcę ją studyować, jako księżyc, i nie wiem, dla czegoby Gallijczycy nie mieli wiedzieć tyleż o księżycu gallickim, ile „ziemianie“ wiedzą o księżycu ziemskim.
Potrzeba było słyszeć Palmiryna Rosette wymawiającego ten wyraz „ziemianie“! Jakim pogardliwym tonem mówił teraz o rzeczach ziemskich.
— Kapitanie Servadac — powiedział — kończę tę rozmowę tak, jak zacząłem, to jest prosząc o przygotowanie mi gabinetu...
— Zaraz się tem zajmiemy, kochany profesorze...
— Och, nie spieszno mi tak bardzo — odpowiedział Palmiryn Rosette, i niechby się tylko zrobiło za godzinę...
Potrzeba było na to trzech godzin, ale w końcu Palmiryn Rosette mógł się zainstalować w jakiejś norze, gdzie można było umieścić jego stół i fotel. Następujących dni pomimo nadzwyczajnego zimna wchodził do dawnej sali dla zdjęcia kilku pozycyi Neriny. Zrobiwszy to, usadowił się w swoim gabinecie, i nie widziano go już więcej.
W istocie Gallijczykom zagrzebanym ośmset stóp pod ziemią potrzeba było wielkiej energii moralnej, ażeby przeciwdziałać jednostajności życia, nieurozmaiconego żadnym wypadkiem. Było wiele dni takich, w których nikt nie wyłaził na powierzchnię Galli, i gdyby nie potrzeba sprowadzania lodu dla topienia go na wodę, skończyłoby się na tem, że nikt by wcale nie opuszczał głębokości wulkanu.
Tymczasem zrobiono kilka wycieczek do niższych części centralnego komina. Kapitan Servadac, hrabia, Prokop. Ben-Zuf chcieli jak można najdalej zbadać tę przepaść wydrążoną w jądrze Gallii. Co się tyczy składu skały, do którego wchodziło trzydzieści setnych złota, to potrzeba przyznać, że było to rzeczą dla nich obojętną. Zresztą ta substancya, bez wartości na Gallii, nie więcej by warta była i po spadnięciu na ziemię, i nie wiele więcej budziła w nich interesu, jak jakaś skała granitowa.
Ale wycieczki te posłużyły im do dowiedzenia się, że ogień centralny zachował swoję czynnoć i ztąd wywnioskowali, że jeźli wybuch ognia nie odbywał się drogą wulkanu, to dla tego, że się musiały otworzyć ujścia ogniste gdzieindziej na powierzchni Gallii.
Tak przeszły miesiące luty, marzec, kwiecień, maj, w jakiemś jakby odrętwieniu moralnem, z którego uwięzieni nie zdawali sobie sprawy. Większość wegetowała opanowana tą odrętwiałością, która stawała się niepokojącą. Czytanie, które przedtem zajmowało, nie zgromadzało już teraz słuchaczy dokoła stołu. Rozmowy ograniczały się do dwóch, trzech osób i były prowadzone po cichu. Szczególnie Hiszpanie byli przygnębieni i nie opuszczali wcale swoich legowisk. Zaledwie ruszali się do przyjęcia jakiego pokarmu. Rosyanie lepiej się trzymali i z większą gorliwością pełnili swoje zadanie.
Brak więc ruchu był głównem niebezpieczeństwem tego długiego aresztu. Kapitan Servadac, hrabia, Prokop wiedzieli dobrze, jak odrętwiałość wzmaga się, ale cóż mogli na to poradzić. Napomnienia nie wystarczały. I sami czuli, jak ich ociężałość opanowuje i nie zawsze mogli się jej opierać. Ociężałość ta objawiała się czasem niezwykle długim snem, to znów nieprzezwyciężonym wstrętem do wszelkiego jadła. Możnaby doprawdy powiedzieć, że ci więźniowie, zagrzebani w ziemi jak żółwie na zimę, wzorem tych ostatnich mieli spać i nic nie jeść aż do powrotu ciepłej pory.
Z całej kolonii gallickiej najlepiej trzymała się mała Nina. Chodziła ona wszędzie, dodawała ducha Pablowi, którym także owładnęła powszechna odrętwiałość. Mówiła to z tym, to z owym, a jej głos świeży w tych posępnych głębinach był jakby ptasim śpiewem. Śpiewała wesołe piosnki włoskie, gdy w tej posępnej pieczarze zapanowywało przygnębiające milczenie. Była ona duszą tego małego świata, a ożywiała go swojem wałęsaniem się. Brzęczała jak ładna muszka, ale pożyteczniejsza, dobroczynniejsza od muchy bajkopisarza. Był taki nadmiar życia w tej małej istocie, że niejako udzielała go wszystkim. Być może, iż objaw tej reakcyi dokonywał się prawie pomimo woli tych, którzy jego wpływu doznawali, niemniej przeto był on rzeczywistym, i obecność Niny była niezaprzeczenie zbawienną dla Gallijczyków na wpółśpiących w tym grobie.
Tymczasem miesiące upływały. W jaki sposób? Tego by kapitan Servadac i jego towarzysze nie mogli powiedzieć.
Ku końcowi czerwca ogólne odrętwienie zdawało się powoli przechodzić, Byłże to wpływ promienistej gwiazdy, do której kometa się zbliżał? Być może, ale słońce było jeszcze daleko! Porucznik Prokop, podczas pierwszej połowy obrotu Gallii drobiazgowo notował wszystkie pozycye i cyfry podawane przez profesora. Mógł więc graficznie otrzymać efemerydy i na orbicie przez się odrysowanej śledzić pochód komety mniej lub więcej dokładnie.
Łatwo mu było potem, po przejściu punktu odsłonecznego, oznaczać kolejne pozycye powrotu komety. Mógł więc powiadamiać swoich towarzyszy, nie potrzebując pytać Palmiryna Rosette.
Otóż wiedział on, że ku końcowi czerwca Gallia, przeciąwszy orbitę Jowisza, znajdowała się jeszcze na olbrzymiej odległości od słońca, mianowicie na 197 milionów mil francuskich. Ale szybkość jej według jednego z praw Keplera miała wzrastać w geometrycznej progresyi i we cztery miesiące potem miała wejść w strefę planet teleskopowych, w odległości tylko 125 milionów mil fr. od słońca.
Około tego czasu, w drugiej połowie czerwca, kapitan Servadac i jego towarzysze zupełnie odzyskali swoje zdolności fizyczne i moralne. Ben-Zuf był jak człowiek, który za wiele spał i wyciągał się teraz na wszystkie strony.
Odtąd zaczęto często odwiedzać puste sale Ula Niny. Kapitan Servadac, hrabia i Prokop wyszli aż na brzeg. Zimno jeszcze było nadmierne, ale atmosfera nic nie utraciła ze swego spokoju normalnego. Ani jednego obłoczka na widnokręgu lub u zenitu, ani jednego powiewu. Ostatnie ślady kroków na płaszczyźnie nadbrzeżnej były teraz tak samo wyraźne, jak dnia pierwszego.
Tylko widok wybrzeża zmienił się. Skalisty przylądek, jak wiemy, zakrywał małą przystań. W tem miejscu podnoszenie się warstw lodowych nie ustawało. Wysokość ich przechodziła już wówczas sto pięćdziesiąt stóp. Na tej wysokości Hanza i Dobryna były zupełnie niedostępne. Upadek ich przy odwilży był pewnym, rozbicie się nieuniknione. Nie było dla nich żadnego środka ratunku.
Na szczęście Izaak Hakhabut , który nie opuszczał nigdy swego sklepu w głębokościach góry, nie towarzyszył kapitanowi Servadac w tej przechadzce po nadbrzeżnej płaszczyźnie.
— Gdyby tu był ten stary łotr — powiedział Ben-Zuf — jakieżby krzyki pawie wydawał. Otóż, krzyczeć jak paw, a nie mieć jego ogona, wtem nie ma równowagi.
Dwa dalsze miesiące, lipiec, sierpień, zbliżyły Gallię do słońca na odległość 164 milionów mil. Podczas krótkich nocy zimno było jeszcze niesłychanie ostre; ale w dzień słońce, przesuwając się prostopadle nad równikiem Gallii, który przechodził przez Ziemię Gorącą, wydawało znaczną ilość ciepła i podnosiło temperaturę o jakie 20 stopni. Gallijczycy więc codziennie wychodzili grzać się w ożywczych promieniach, i w tym względzie naśladowali tylko kilkoro ptactwa, które w dzień bujało w powietrzu, a na noc chowało się do wnętrza Gallii.
Ten rodzaj wiosny, jeżeli wolno użyć tego słowa, miał bardzo szczęśliwy wpływ na mieszkańców Gallii. Powracała ufność i nadzieja. W dzieli, tarcza słoneczna zdawała się być większa na horyzoncie. W nocy, ziemia zdawała się rosnąć wśród gwiazd nieruchomych. Widziano cel — był jeszcze daleki — ale go widziano.
To spowodowało Ben-Zufa do podzielenia się z kapitanem Servadac i hrabią następującą refleksyą:
— Doprawdy, niepodobna uwierzyć, ażeby góra Montmartre mogła się tam pomieścić!
— A przecież jest ona tam — odpowiedział kapitan Servadac — i mam nadzieję, że ją odnajdziemy.
— I ja, mój kapitanie. Ale zechciej mi z łaski swojej powiedzieć, gdyby kometa pana Rosette nie miała powrócić na ziemię, czy nie byłoby sposobu zmusić ją do tego?
— Nie, mój przyjacielu — odpowiedział hrabia. — Żadna potęga ludzka nie zdoła zmienić geometrycznego układu wszechświata. Co za nieład by powstał, gdyby każdy mógł kierować biegiem swego planety! Ale Bóg nie chciał tego, i sądzę, że mądrze uczynił.





ROZDZIAŁ XV.

Gdzie jest mowa o pierwszych i ostatnich stosunkach, jakie się zawiązały między Palmirynem Rosette a Izaakiem Hakhabutem.



Nadszedł wrzesień. Niepodobna jeszcze było opuścić ciemnego, ale ciepłego schronienia we wnętrzu Gallii i przenieść się do Ula Niny. Pszczoły pomarzłyby z pewnością w swoich komórkach.
Na szczęście i na nieszczęście zarazem wulkan nie groził wznowieniem swej czynności.
Na szczęście, gdyż nowy wybuch mógłby zaskoczyć Gallijczyków w centralnym kominie, jedynej drodze, którą lawa mogła wydostać się na zewnątrz.
Na nieszczęście, gdyż w razie wznowienia się wybuchu można było natychmiast rozpocząć względnie łatwe i wygodne życie na wyżynach Ula Niny.
— Siedm brzydkich miesięcy spędziliśmy tutaj, mój kapitanie! — powiedział pewnego dnia Ben-Zuf. — Czy przypatrywałeś się przez ten czas naszej Ninie?
— Tak, Ben-Zufie — odpowiedział kapitan Servadac. — Jest to zupełnie wyjątkowa istota. Możnaby powiedzieć, że całe życie gallickie skupiło się w jej sercu.
— Dobrze, mój kapitanie, ale potem...
— Co potem?
— Potem, powróciwszy na ziemię, nie będziemy mogli opuścić tego kochanego dziecka!
— Mordieux! Ben-Zuf, przyjmiemy je za swoje!
— Brawo, mój kapitanie! Będziesz jej ojcem, a ja, jeżeli się zgodzisz na to, zostanę jej matką,
— A więc jesteśmy małżeństwem, Ben-Zufie.
— Ach, mój kapitanie — odpowiedział dzielny żołnierz — i to już oddawna niem jesteśmy.
Od pierwszych dni października zimna stały się prawie znośnemi, nawet podczas nocy, ponieważ powietrze było zupełnie spokojne. Odległość Gallii od słońca była już wówczas mniejszą od potrójnej odległości ziemi od swego środka przyciągającego. Średnia temperatura utrzymywała się na 30 do 35 stopniach poniżej zera. Bardzo często wdrapywano się do Ula Niny, a nawet wychodzono na zewnątrz. Koloniści bezkarniej teraz puszczali się na nadbrzeżną płaszczyzną. Znów zaczęto ślizgać się na łyżwach po tej cudownej powierzchni lodowej, którą morze tworzyło dla łyżwiarzy. Z jaką radością opuszczali więźniowie swoje więzienie. Każdego dnia także kapitan Servadac, hrabia, porucznik Prokop przychodzili rozpoznać stan rzeczy i rozprawiali o „wielkiej kwestyi przybycia na ziemię.“ Nie dość było zetknąć się z globem ziemskim, potrzeba było, jeśli podobna, zapobiedz wszelkim niebezpieczeństwom uderzenia.
Jednym z tych, którzy najdłużej przesiadywali w dawnem mieszkaniu, był Palmiryn Rosette.
Kazał wnieść lunetę napowrót do swego obserwatoryum i tam prowadził dalej swoje badania astronomiczne, jak długo tylko zimno pozwalało.
Nie pytano go wcale o rezultat jego nowych obliczeń, gdyż wcaleby nie odpowiedział. Po kilku dniach jednak towarzysze jego spostrzegli, że zdawał się być niezadowolonym. To wyłaził, to złaził, znów wychodził, znów schodził i tak nieustannie odbywał wędrówki po ukośnym tunelu centralnego komina. Mruczał coś do siebie i klął, i był bardziej niż kiedykolwiek nieprzystępnym. Raz, czy dwa razy Ben-Zuf — odważny, jak wiadomo, a w gruncie rad bardzo z tego niezadowolenia, zagadnął groźnego profesora. Jak był przyjęty, nie da się to opowiedzieć.
— Zdaje się — myślał sobie — że tam w górze nie idzie coś tak, jakby on sobie życzył. Ale do stu Beduinów, byle tylko nie popsuł czego w mechanice niebieskiej i nas nie zbił z dobrej drogi.
Jednakże kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop mieli powody zapytywać siebie, co mogło do takiego stopnia rozdrażniać Palmiryna Rosette. Czy profesor sprawdzał swoje obliczenia i te nie zgadzały się z nowemi obserwacyami? Jednem słowem, czy kometa nie zajmował na swej orbicie miejsca, które mu wyznaczały przedtem obliczone tablice astronomiczne, i czy wskutek tego nie miał spotkać się z ziemią w punkcie i sekundzie oznaczonej?
Tego się ciągle najwięcej bali, a ponieważ ich nadzieje opierały się tylko na twierdzeniach profesora, więc widząc go markotnym, mieli powód lękać się wszystkiego.
Bo rzeczywiście profesor stawał się powoli najnieszczęśliwszym z astronomów. Widocznie obliczenia jego nie musiały być zgodne z obserwacyami, a dla takiego człowieka, jak on, nie mogło być większego rozczarowania. Dość, że za każdem zejściem do swego gabinetu, w trzech czwartych zlodowaciały wskutek zbyt długiego stania przy lunecie, doświadczał prawdziwego napadu wściekłości.
Gdyby komuś z bliźnich jego wolno było zbliżyć się wówczas do niego, to posłyszałby on następujące wyrzekania astronoma:
— Przekleństwo! Co to ma znaczyć? Co ona tam robi? Ona nie jest na miejscu wskazanem jej mojemi obliczeniami! Nędznica! Opóźnia się! Albo Newton jest szalony, albo ona oszalała! wszystko to jest przeciwne prawom powszechnego ciążenia! Cóż do dyabła! nie mogłem się omylić! Obserwacye moje są dobre, obliczenia również! Ach, przeklęta łajdaczka!
I Palmiryn Rosette brał głowę w obie ręce, i wyrywał sobie włosy, w które przecież nie obfitowała jego głowa. I ciągle, ciągle ten sam rezultat: ciągła i niewytłómaczona niezgoda pomiędzy obserwacyą a obliczeniem.
— A może — mówił do siebie — jakiś nieporządek wkradł się do mechaniki niebieskiej? Nie, to niepodobna! To ja się mylę! A przecież... przecież...
Rzeczywiście, Palmiryn Rosette schudł by był ze zmartwienia, gdyby mógł jeszcze schudnąć.
Jeżeli on doznawał zawodu, to wszyscy około niego byli niespokojni, ale na to astronom najmniejszej nie zwracał uwagi.
Jednakże ten stan rzeczy miał się skończyć.
Pewnego dnia, 12. października, Ben-Zuf, krążący koło wielkiej sali Ula Niny, gdzie znajdował się wówczas profesor, usłyszał wielki krzyk jego.
Ben-Zuf pobiegł do astronoma.
— Musiałeś pan sobie, bez wątpienia, coś złego zrobić — zapytał go tonem, jakim się mówi: — Jak się masz?
— Eureka! powiadam ci, eureka! — odpowiedział Palmiryn Rosette — trzęsąc się jak szalony.
— Eureka? — powtórzył Ben-Zuf.
— Tak, eureka! Czy wiesz, co to znaczy?
— Nie.
— No, to idźże sobie do dyabła!
— To jeszcze dobrze — myślał sobie ordynans — że p. Rosette zachowuje formy, gdy nie chce odpowiadać.
I poszedł sobie, tylko nie do dyabła, ale do Hektora Servadac.
— Mój kapitanie — powiedział — nowina.
— Cóż takiego?
— Uczony... No... „eurekną.“
— Znalazł... — zawołał kapitan Servadac. — Ale co znalazł?
— Tego ja nie wiem.
— A to właśnie potrzebaby wiedzieć!
I kapitan Servadac zaniepokoił się bardziej, niż kiedykolwiek.
Tymczasem Palmiryn Rosette schodził do swojej pracowni i mówił sam do siebie:
— Tak, to to... to nie może być co innego! Ach, nędznik!... Jeżeli tak jest, to drogo zapłaci!... Ale czy się zechce przyznać? Nigdy!... Musiałby w takim razie dać szyję!... Użyję więc podstępu... i zobaczymy!
Nie można było z tego nic zrozumieć, było tylko rzeczą widoczną, że od tego dnia Palmiryn Rosette zmienił sposób bycia z panem Izaakiem Hakhabut. Dotychczas zawsze albo go unikał, albo fukał na niego. Odtąd był zupełnie innym dla żyda.
Jakżeż to mogło nie dziwić mistrza Izaaka, mało przyzwyczajonego do podobnego traktowania. Profesor często schodził do jego ciemnego sklepiku. Palmiryn Rosette interesował się nim, jego osobą, jego interesami. Pytał go, czy dobrze sprzedał swoje towary, czy wielki zysk wpłynął do kasy, czy umiał skorzystać ze sposobności, która się może nigdy nie nastręczy, etc. etc. i te wszystkie pytania zadawał ze źle ukrywaną intencyą uduszenia żyda.
Izaak Hakhabut, niedowierzający jak stary lis — odpowiadał bardzo wymijająco. Ta nagła zmiana sposobu postępowania profesora względem niego mogła go łatwo zadziwiać. Pytał on siebie, czy Palmiryn Rosette nie myśli pożyczyć u niego pieniędzy.
Otóż, jak wiemy, Izaak Hakhabut w zasadzie nie miał nic przeciwko pożyczeniu, naturalnie na procent lichwiarski. I owszem, liczył nawet na to, że ten rodzaj operacyi pozwoli mu ciągnąć zyski ze swego mienia. Ale chciał pożyczać tylko na dobry procent, a — trzeba przyznać — tylko w hrabi, bogatym magnacie widział człowieka, dla którego mógłby ryzykować. Kapitan Servadac musiał być goły, ja święty turecki, albo jak Gaskończyk! Co się tyczy profesora, to komuż kiedykolwiek przyszło na myśl pożyczać pieniędzy profesorowi! To też Izaak trzymał się odpornie.
Z drugiej strony żyd zmuszony był zrobić ze swoich pieniędzy użytek, bardzo wprawdzie ograniczony, ale tem nie mniej wcale dla niego niespodziewany.
W istocie około tego czasu sprzedał on Gallijczykom prawie wszystkie artykuły żywności, które stanowiły jego ładunek okrętowy. Nie miał tyle rozsądku, aby coś z tych rzeczy zachować dla siebie na własne pożywienie. Między innemi rzeczami zabrakło mu kawy. A kawa, choćby najoszczędniej używana „kiedy wyjdzie, to już jej nie ma,“ powiedziałby Ben-Zuf.
Zdarzyło się więc, że mistrz Izaak pozbawiony był napoju, bez którego nie mógł się obyć i musiał zgłosić się do powszechnego składu zapasów.
Po długiem wahaniu się powiedział sobie, że zapasy przeznaczone są dla wszystkich Galijczyków bez różnicy, że ma zatem takie same prawa, jak kto inny, i poszedł do Ben-Zufa.
— Panie Ben-Zuf — powiedział tonem najprzyjemniejszym na jaki się mógł zdobyć, — miałbym małą proźbę do pana.
— Mów Gobseku — odpowiedział Ben-Zuf.
— Potrzebuję wziąć z ogólnego składu funt kawy na mój osobisty użytek.
— Funt kawy! — zawołał Ben-Zuf — Jak to? żądasz funta kawy?
— Tak, panie Ben-Zuf.
— Oho! to sprawa ciężka!
— Czyżby już nie było kawy?
— Kawa jest; jeszcze ze sto kilogramów
— A więc?
— A więc, stary — powiedział Ben-Zuf, potrząsając głową w sposób niepokojący — nie wiem, czy ci będę mógł dać, czego żądasz.
— Daj pan, panie Ben-Zuf — zawołał Izaak — daj pan, a moje serce rozraduje się!
— Rozradowanie się twego serca jest mi nieskończenie obojętne!
— Jednakże nie odmówiłbyś pan, gdyby ktokolwiek inny...
— Ach, w tem sęk, że ty nie jesteś, jak ktokolwiek inny!...
— Więc jakże, panie Ben-Zuf?
— A no, odniosę się do Jego Excelencyi pana generał-gubernatora.
— Ach, panie Ben-Zuf, nie wątpię o jego sprawiedliwości...
— Przeciwnie, stary, właśnie jego sprawiedliwości obawiam się dla ciebie.
I z tą mało pocieszającą uwagą ordynans opuścił Izaaka Hakhabuta.
Palmiryn Rosette, ciągle czyhający, nadszedł właśnie w chwili, gdy Ben-Zuf i Izaak prowadzili z sobą tę rozmowę. Sposobność wydawała mu się dobrą do spróbowania szczęścia, więc natychmiast przystąpił do rzeczy.
— Co, mości Izaaku — powiedział — potrzebujesz pan kawy?
— Tak... — panie profesorze — odpowiedział Hakhabut.
— Więc wszystko sprzedałeś?
— Niestety! popełniłem ten błąd!
— Do dyabła! A przecież kawa jest potrzebną! Tak... tak... to rozgrzewa krew!
— Bez wątpienia... i w tej ciemnej norze nie mogę się bez niej obyć!...
— Bądź spokojny, mości Izaaku, dadzą ci ile ci potrzeba.
— Nieprawdaż, panie profesorze?... I chociażem ją sprzedał, tę kawę, mam przecież prawo do używania jej, jak każdy inny!
— Ale z pewnością... mości Izaaku... z pewnością... A dużo ci jej potrzeba?
— Tylko funt!... Ja się tak oszczędnie obchodzę!... To mi wystarczy na długo!
— A jak odważyć tę kawę? — zapytał Palmiryn Rosette, który mimowoli położył lekki przycisk na tych słowach.
— Moim bezmianem!... wyszeptał żyd.
I Palmirynowi Rosette wydawało się, jakby podchwycił lekkie westchnienie, wydobywające się z piersi mości Izaaka.
— Tak... — odparł... — bezmianem! Czy nie ma tu innej wagi?
— Nie — odpowiedział Izaak — żałując może swego westchnienia.
— Ech, ech, mości Izaaku!... To będzie rzecz dobra! Zamiast funta kawy dadzą ci siedm!
— Tak, siedm! to bardzo dobrze!
Profesor patrzał na żyda, przeszywał go wzrokiem. Chciał mu zadać pytanie... ale nie śmiał, myśląc, i słusznie, że Izaak nic powiedziałby mu prawdy, której on chciał się dowiedzieć za jakąkolwiek cenę.
Jednakże, nie mogąc powstrzymać swej niecierpliwości, już zaczynał mówić, gdy wtem nadszedł Ben-Zuf.
— No i cóż? — zapytał żywo Izaak Hakhabut.
— A cóż! Gubernator nie zezwala... — odpowiedział Ben-Zuf.
— Nie chce, żeby mi dano kawy! — zawołał Izaak.
— Nie, ale pozwala, aby ci jej sprzedano.
— Mnie sprzedawać, mein Gott!
— Tak, i to sprawiedliwie, ponieważ zgromadziłeś pieniądze całej kolonii. No, zobaczmy jakiego koloru są twoje pistole!
— Zmuszać mię do kupowania, kiedy inni...
— Jużem ci powiedział, że nie jesteś tym innym! No, kupujesz? Tak, czy nie?
— Łaski!
— Odpowiadaj, bo inaczej, zamknę sklep.
— No to kupię już — powiedział.
— Dobrze.
— Ale za jaką cenę?
— Tak jak nam sprzedałeś. Nie odrzemy ciebie. Skóra twoja nie warta trudu.
Izaak Hakhabut włożył rękę do kieszeni i poruszał tam kilka sztuk srebrnych.
Profesor stawał się coraz baczniejszym. Zdawało się, że czyha na słowa, które miały wyjść z ust Izaaka.
— Ileż mi — powiedział ten ostatni — każecie zapłacić za funt kawy?
— Dziesięć franków — odpowiedział Ben-Zuf. To cena bieżąca w Gorącej Ziemi. Ale cóż cię to może obchodzić, kiedy za powrotem na ziemię, złoto nie będzie miało żadnej wartości.
— Złoto nie będzie miało wartości! — odpowiedział Izaak. — Czyż to może być kiedy, panie Ben-Zuf?
— Zobaczysz.
— Nieśmiertelny niech mię wesprze! Dziesięć franków za funt kawy.
— Dziesięć franków. No cóż, skończysz, kiedy?
Izaak Hakhabut dobył wówczas sztukę złota, obejrzał ją przy świetle lampy, ucałował ją prawie końcem ust.
— A odważy się moim bezmianem? — zapytał tonem tak żałośnym, że obudzał podejrzenie.
— A czemże chcesz, żebym odważył — odpowiedział Ben-Zuf.
Potem, wziąwszy bezmian, przyczepił do haczyka szalkę i wsypał na nią tyle kawy, żeby skazówka stanęła na jednym punkcie — czyli siedmiu w rzeczywistości.
Izaak Hakhabut śledził oczami tę operacyę.
— Oto masz! — powiedział Ben-Zuf.
— Czy skazówka jest na właściwem miejscu? — zapytał handlarz, przechylając się nad instrumentem.
— A no patrz, stary Jonasie!
— Posuń ją pan troszeczkę palcem, panie Ben-Zuf!
— A toż na co?
— Ponieważ... ponieważ... — mruczał Izaak Hakhabut — mój bezmian może nie być... zupełnie... dokładnym!...
Zaledwie te słowa były wymówione, kiedy Palmiryn Rosette rzucił się na Izaaka i chwycił go za gardło. Potrząsał nim, dusił go.
— Łotr — krzyczał.
— Na pomoc! ratunku! wołał Izaak Hakhabut.
Walka nie ustawała. Prawda że Ben-Zuf nie myślał rozbrajać. Przeciwnie, pobudzał walczących i parskał od śmiechu. Dla niego w gruncie rzeczy jeden tyleż był wart, co drugi.
Ale na hałas walki kapitan Servadac, hrabia i porucznik Prokop przybyli zobaczyć, co się stało?
Izaaka i profesora oderwano od siebie.
— Co się stało? — zapytał Hektor Servadac.
— To się stało — odpowiedział Palmiryn Rosette — że ten urwis dał nam fałszywy bezmian, bezmian, który wskazuje większą wagę, niż rzeczywista.
— Czy to prawda, Izaaku?
— Panie gubernatorze!... tak... nie!... odpowiadał... tak!...
— To się stało, że ten złodziej sprzedawał na fałszywą wagę — ciągnął dalej profesor ze wzrastającą wściekłością — i że ja ważąc mego kometę jego instrumentem otrzymałem ciężar większy od rzeczywistego.
— Czy to prawda?
— Doprawdy... ja nie wiem... mruczał Izaak Hakhabut.
— To się stało nareszcie, że wziąłem tę fałszywą massę za podstawę nowych moich obliczeń, że te nie zgadzały się z mojemi obserwacyami, i że myślałem, iż ona nie jest na swojem miejscu!
— Ale kto... ona? Gallia?
— Ale nie! Nerina, do kata! Nasz księżyc!
— A cóż Gallia?
— Eh, Gallia jest zawsze tam, gdzie być powinna! — odpowiedział Palmiryn Rosette. Dąży prosto do ziemi... i my z nią!... i ten przeklęty Izaak!... niech go Pan Bóg skarze!





ROZDZIAŁ XVI.

W którym kapitan Servadac i Ben - Zuf wyjeżdżają i wracają, jak wyjechali.



Była to prawda. Od czasu rozpoczęcia szlachetnego handlarstwa nadbrzeżnego, Izaak Hakhabut sprzedawał na fałszywą wagę. Ponieważ znamy tę osobistość, nikogo to więc nie zadziwi. Ale w dniu, w którym ze sprzedającego stał się kupującym, nieuczciwość jego obróciła się przeciw niemu. Głównem narzędziem jego fortuny był ten bezmian, fałszywy o ćwierć funta, jak to poznano, co pozwoliło profesorowi rozpocząć na nowo swoje obliczenia, opierając je teraz na prawdziwych podstawach.
Kiedy na ziemi bezmian wskazywał kilogramową wagę jakiegoś przedmiotu, to przedmiot ten ważył tylko w istocie 750 gramów. Otóż z ciężaru oznaczonego dla Gallii, potrzeba było czwartą część odtrącić. Łatwo zrozumieć, że wyliczenia profesora, opierające się na masie komety, zwiększonej o jedną czwartą, nie mogły się zgadzać z prawdziwemi pozycyami Neriny, ponieważ na te pozycye właśnie masa Gallii wpływała.
Palmiryn Rosette, zadowolony, że dobrze wytargał Izaaka, zabrał się natychmiast do roboty, ażeby skończyć z Neriną.
Łatwo sobie wyobrazić, jak żartowano po tej scenie z Izaaka Hakhabuta. Ben-Zuf nie przestawał mu powtarzać, że będzie ścigany za fałszywe wagi, że sprawa jego w sądzie i że będzie stawiony przed policyą poprawczą.
— Ale gdzie i kiedy? — zapytywał Izaak.
— Na ziemi, za powrotem, stary łotrze! — odpowiadał uprzejmie Ben-Zuf.
Poczciwiec Izaak musiał schronić się do swej ciemnej nory i pokazywał się jak można najrzadziej.
Dwa jeszcze miesiące i pół oddzielały Gallijczyków od dnia, w którym mieli spotkać się z ziemią. Dnia 7. października kometa wszedł w strefę planet teleskopijnych, to jest tam, gdzie był sobie pochwycił Nerinę.
Pierwszego listopada połowa strefy, w której krążą te asteroidy, zawdzięczające swoje pochodzenie prawdopodobnie rozpryśnięciu się jakiegoś planety, który krążył między Marsem a Jowiszem, była już szczęśliwie przebytą. W ciągu tego miesiąca Gallia miała przebiedz na swojej orbicie łuk wynoszący czterdzieści milionów mil, zbliżając się do słońca na odległość 78 milionów mil.
Temperatura znów stawała się znośną, termometr wskazywał dziesięć do dwunastu stopni poniżej zera. Jednakże nie było jeszcze żadnego objawu odwilży. Powierzchnia morza była niezmiernie gładką i zamarzniętą, a dwa statki, usadowione na swoich lodowych podstawach, chyliły się ku przepaści.
Wówczas to znowu poruszono kwestyę Anglików zamkniętych na wysepce Gibraltaru. Nie wątpiono, że bezkarnie przetrwali oni nadzwyczajne mrozy zimy gallickiej.
Kapitan Servadac traktował tę kwestyę z punktu widzenia, który jak najlepiej świadczył o jego wspaniałomyślności. Powiedział on, że pomimo złego przyjęcia, jakiego niegdyś doznała od nich Dobryna, potrzeba było koniecznie porozumieć się z nimi, aby ich powiadomić o wszystkiem, czego z pewnością nie wiedzieli. Powrót na ziemię, który w każdym razie musi być rezultatem nowego starcia, grozi największemi niebezpieczeństwy. Potrzeba zatem uprzedzić Anglików i wezwać ich do wspólnego stawienia czoła niebezpieczeństwom.
Hrabia i porucznik Prokop zupełnie podzielali zdanie kapitana Servadac. Ludzkość tego wymagała, nie mogli być obojętni na los swoich bliźnich.
Ale jak dostać się do wysepki Gibraltaru?
Rzecz widoczna, że tylko morzem, to jest korzystając z twardej podstawy, jaką przedstawiała jeszcze powierzchnia zamarzniętego morza.
Zresztą był to jedyny sposób podróżowania z jednej wyspy do drugiej, gdyż za nastaniem odwilży żaden inny sposób nie był możliwy. W istocie nie można już było liczyć ani na dwumasztowca, ani na drugi statek. Co się tyczy szalupy parowej, to użyć jej w tym celu znaczyło tyle, co pozbawić się kilku beczek węgla, które starannie odłożone zostały na bok, jako zapas w razie powrotu na wyspę Gurbi.
Były jeszcze owe, na prędce sklecone, sanie z żaglem. Wiadomo, jak szybko i bezpiecznie odbyto na nich podróż z Ziemi Gorącej do Formentery.
Ale do popychania ich potrzeba było wiatru, którego nie było teraz na powierzchni Gallii. Być może, iż z odwilżą, gdy pod wpływem letniej temperatury zaczną się wywiązywać wyziewy, w atmosferze gallickiej ruch powstanie. Należało się nawet tego obawiać. Ale tymczasem spokój był zupełny i saniami nie można się było udać na wysepkę Gibraltaru.
Pozostawała więc jeszcze możliwość odbycia drogi pieszo, albo raczej na łyżwach. Odległość była znaczna — około stu mil. Czy można się było kusić o jej przebycie w takich warunkach?
Kapitan Servadac ofiarował się na spełnienie tego zadania. Dwadzieścia pięć do trzydziestu mil dziennie, to jest dwie mile (lieues) na godzinę, nie było to rzeczą zbyt trudną dla człowieka tak wprawnego w sztuce łyżwiarskiej. W ośmiu dniach zatem mógł być w Gibraltarze i powrócić do Ziemi Gorącej. Bussola do kierowania się, pewna ilość mięsa na zimno, mała spirytusowa maszynka do kawy, oto wszystko, co miał wziąć w drogę, i ta wycieczka, nieco zuchwała, wybornie przypadała do jego umysłu, lubiącego niebezpieczeństwa.
Hrabia i porucznik Prokop chcieli koniecznie, albo jechać zamiast niego, albo mu towarzyszyć. Ale kapitan Servadac podziękował im za to. W razie jakiego nieszczęścia, potrzeba było, aby hrabia i porucznik zostali w Ziemi Gorącej. Cóżby się stało bez nich w chwili powrotu z ich towarzyszami?
Hrabia musiał ustąpić. Kapitan Servadac chciał mieć jednego tylko towarzysza, swego. wiernego Ben-Zufa. Zapytał go więc, jak mu się ten projekt podoba.
— Czy to mi się podoba, do stu par beczek! — zawołał Ben-Zuf. — Czy to mi się podoba, mój kapitanie? Podobna sposobność do rosprostowania nóg! A przytem, czy sądzisz, żebym pana puścił samego?
Odjazd naznaczono na dzień następny, 2go listopada. Bezwątpienia Servadac chciał dopomódz Anglikom i potrzeba spełnienia obowiązku ludzkości była pierwszą w nim pobudką do tego kroku. Ale może i inna myśl kiełkowala w mózgu Gaskończyka. Z nikim się nią jeszcze nie podzielił i niewątpliwie nie chciał nic o niej mówić hrabiemu.
Jakkolwiekbądź, Ben-Zuf przecież zrozumiał, że jest tu „jakaś inna mechanika,“ kiedy w wilię odjazdu kapitan powiedział do niego:
— Ben-Zuf, nie znalazłbyś czego w naszym magazynie do zrobienia trójkolorowej chorągwi?
— Znajdę, kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf.
— Więc zrób tę chorągiew, tylko tak, żeby nie widziano, schowaj do torby i zabierz z sobą.
Ben-Zuf nie pytał o więcej izrobil, co mu kazano.
Jakiż więc był projekt kapitana Servadac i dla czego nie objawił go towarzyszom?
Zanim damy odpowiedź, potrzeba zanotować pewien objaw psychologiczny, który nie należąc do kategoryi fenomenów niebieskich, nie był przeto mniej naturalnym — bo polegał na ludzkich słabościach.
Być może, że od czasu jak Gallia zbliżała się do ziemi, hrabia i kapitan Servadac powoli odsuwali się od siebie. Być może, iż to działo się mimo ich wiedzy. Wspomnienie dawnego współzawodnictwa zupełnie pogrzebane w przeciągu dwudziestu dwóch miesięcy wspólnego życia, powoli wracało do ich umysłu, a z umysłu do serca. Wróciwszy na glob ziemski, ci towarzysze przygód nie stanąż się znów rywalami? Jakkolwiek byli Gallijczykami, nie przestali być przecież ludźmi. Pani S.... może jeszcze była wolną, a nawet byłoby obrazą wątpić o tem!...
W rezultacie z tego wszystkiego, mimowoli czy nie mimowoli, wynikł pewien chłód między hrabią a kapitanem. Można było zresztą zauważyć, że nigdy nie było między nimi ścisłej, pradziwej przyjaźni, a tylko taka, która wynikała z okoliczności, w jakich się znajdowali.
To powiedziawszy, możemy objawić projekt kapitana Servadac, projekt, któryby może nowe współzawodnictwo wzbudził pomiędzy nim a hrabią. Oto dla czego chciał go trzymac w tajemnicy.
Projekt ten — trzeba przyznać — godnym był fantazującego mózgu, w którym się urodził.
Wiadomo, że Anglicy, przykuci do swej skały, zajmowali ciągle wysepkę Gibraltaru w imieniu Anglii. Mieli słuszność, jeżeli ten posterunek miał wrócić na ziemię w dobrych warunkach. Przynajmniej nie można im było zaprzeczać prawa do okupacyi.
Otóż naprzeciw Gibraltaru sterczała wysepka Ceuta. Przed uderzeniem Ceuta należała do Hiszpanów i panowała nad jedną stroną cieśniny. Ale Ceuta opuszczona mogła być zajętą przez pierwszego lepszego. Udać się na skałę Centy, zająć ją w imieniu Francyi, wywiesić chorągiew francuską — oto co Servadac miał sobie za obowiązek uczynić.
— Kto wie — mówił do siebie — czy Ceuta nie przybędzie szczęśliwie na ziemię, i czy nie będzie panowała nad jakiem ważnem morzem Śródziemnem? Otóż, chorągiew francuska wywieszona na tej skale, usprawiedliwi roszczenia Francyi.
I oto dla czego kapitan Servadac i jego ordynans pojechali na wyprawę zdobywczą, nic o niej nie mówiąc.
Łatwo każdy się zgodzi, że Ben -Zuf był jakby stworzony do tego projektu. Zdobyć kawałek skały dla Francyi! Spłatać figla Anglikom! To właśnie rzecz jego była.
Dopiero po odjeździe, u stóp skał nadbrzeżnych, kiedy po skończonych pożegnaniach dwaj zdobywcy znaleźli się sami, dowiedział się Ben-Zuf o projektach swego kapitana.
Zdawało się, że dawne piosnki, śpiewane w pułku, odżyły w jego pamięci, bo głosem pysznym zaczął śpiewać:

Le soleil en se levant
Nous fich’ des rayons obliques!
Vlan! du bataillon d’Afrique,
Vlan! les Zephyrs en avant!


Kapitan Servadac i Ben-Zuf, ciepło odziani, ordynans z torbą na plecach, zawierającą w sobie szczupłe bagaże, obaj z łyżwami u stóp, puścili się na nieskończoną powierzchnię białą i utracili wkrótce z oczu wyżyny Ziemi Gorącej.
W podróży nie było żadnego wypadku. Czas przejazdu podzielono na kilka przestanków, podczas których wędrowcy odpoczywali wspólnie i posilali się.
Temperatura znów stawała się znośną, nawet podczas nocy i w trzy dni po swoim wyjeździe dwaj nasi bohaterowie stanęli na kilka kilometrów przed wysepką Ceuty.
Ben - Zuf pałał chęcią zdobyczy wojennych. Gdyby potrzeba było szturm przypuścić, dzielny żołnierz gotów był uformować się w kolumnę, a „nawet w kwadrat“ dla odparcia nieprzyjacielskiej kawaleryi.
Był to ranek. Za pomocą bussoli od wyjazdu ściśle odmierzano kierunek prostej linii i trzymano się tego kierunku. Skała Ceuty ukazywała się w odległości pięciu do sześciu kilometrów, w oświetleniu słonecznem na zachodnim horyzoncie.
Nasi dwaj poszukiwacze przygód spieszyli się, aby co prędzej stanąć na tej skale.
Nagle, w odległości może trzech kilometrów, Ben-Zuf, który miał wzrok bardzo bystry, zatrzymał się i powiedział:
— Mój kapitanie, patrz!
— Cóż takiego, Ben-Zuf?
— Coś się tam rusza na skale.
— Naprzód — odpowiedział kapitan Servadac.
Dwa kilometry przebyto w kilka minut. Kapitan, Servadac i Ben-Zuf, miarkując swoją szybkość, znów się zatrzymali.
— Kapitanie!
— Cóż, Ben-Zuf?
— Jest tam z pewnością jakiś pan na Ceucie, który nam daje znaki. Wygląda, jak człowiek, który się wyciąga po zbyt długiem spaniu.
— Mordieux — zawołał kapitan Servadac — czyżbyśmy przybywali zapóźno?
Obaj ruszyli znów naprzód — i wkrótce Ben-Zuf zawołał:
— Ach, kapitanie, to telegraf.
W istocie na skale Ceuty funkcyonował telegraf w rodzaju semaforu (telegraf nadbrzeżny do dawania sygnałów.)
— Mordieux — zawołał kapitan — ale jeżeli tam jest telegraf, to musiał go ktoś tam urządzić!
— Chybaby — powiedział Ben-Zuf — telegrafy na Gallii rosły jak drzewa.
— A jeżeli gestykuluje, to widocznie ktoś go w ruch wprawia.
— Pardieu!
Hektor Servadac, bardzo niezadowolony, spojrzał ku północy.
Tam, na kraju widnokręgu wznosiła się skała Gibraltaru, i zdawało się tak kapitanowi, jak Ben-Zufowi, że drugi telegraf umieszczony na szczycie wysepki odpowiadał na zapytania pierwszego.
— Zajęli Ceutę — zawołał kapitan Servadac — i o naszem przybyciu dają już znać do Gibraltaru.
— A więc, mój kapitanie?...
— A więc, Ben - Zuf, trzeba schować do pochwy nasz projekt zdobywczy i być dobrej myśli mimo niepowodzenia!
— Jednakże, mój kapitanie, jeżeli tam tylko pięciu lub sześciu Anglików broni Ceuty?...
— Nie, Ben - Zufie — odpowiedział Servadac uprzedzili nas, i jeżeli moje argumenta nie skłonią ich do odstąpienia nam tej pozycyi, to nie ma tu dla nas nic do roboty.
Z zawodem na sercu Hektor Servadac i Ben-Zuf przybyli do samego podnóża skały. W tej samej chwili, jakby za pociśnięciem sprężyny, wyskoczyła z nich placówka.
— Kto idzie?
— Przyjaciele. Francya!
— Anglia!
To były pierwsze wyrazy, które wymieniono. Wówczas na wyższej części wysepki ukazało się czterech ludzi.
— Czego chcecie? — zapytał jeden z tych ludzi, należących do załogi gibraltarskiej.
— Chcę pomówić z waszym naczelnikiem — odpowiedział kapitan Servadac.
— Z komendantem Ceuty?
— Z komendantem Ceuty, kiedy Ceuta ma już komendanta.
— Natychmiast go uprzedzę — odpowiedział żołnierz angielski.
W kilka minut potem komendant Centy, w mundurze, zeszedł na najniższe szczeble skalistej wysepki.
Był to major Oliphant we własnej osobie.
Nie było już wątpliwości. Tę samę myśl, którą miał kapitan Servadac, powzięli i Anglicy, tylko ją wcześniej wykonali. Zająwszy skałę, wydrążyli w niej porządne kazamaty dla posterunku. Żywność i paliwo przewieziono na łódce komendanta Gibraltaru, zanim się morze ścięło.
Gęsty dym wydobywający się ze skały, świadczył, że musieli mieć dobry ogień podczas zimy gallickiej i że zatem załodze zimno niezbyt musiało dolegać. I w istocie ci żołnierze angielscy mieli dobrą tuszę, a major Oliphant z lekka potłuściał, choćby się może sam do tego nie przyznał.
Zresztą ci Anglicy w Ceucie nie byli zupełnie odosobnieni, gdyż cztery zaledwie mile (francuskie) oddzielały ich od Gibraltaru. Mieli ciągłą komunikacyę, czy to przejeżdżając na drugą stronę cieśniny, czy też zapomocą telegrafu.
Potrzeba dodać, że brygadyer Murphy i major Oliphant nie przerwali nawet swojej partyi szachów. Długo obmyśliwane pojechania komunikowali sobie telegrafem.
W tym względzie szanowni oficerowie naśladowali dwa towarzystwa amerykańskie, które w r. 1846 z Waszyngtonu i Baltimore grały „telegraficznie“ słynną partyę szachów.
Daremnieby dodawać, że partya, którą grali brygadyer Murphy i major Oliphant, była jeszcze tą partyą, rozpoczętą podczas bytności Servadaca w Gibraltarze.
Tymczasem major oczekiwał spokojnie, czego od niego żądać będą dwaj cudzoziemcy.
— Major Oliphant, jeśli się nie mylę — powiedział kapitan Servadac, kłaniając się.
— Major Oliphant, gubernator Ceuty — odpowiedział oficer, a potem dodał: — z kimże mam honor mówić?
— Z kapitanem Servadac, generalnym gubernatorem Ziemi Gorącej.
— Ach, bardzo dobrze! — odpowiedział major.
— Panie — rozpoczął znów Hektor Servadac — czy pozwolisz mi pan być z lekka zadziwionym, widząc cię w charakterze komendanta na tej resztce dawnej posiadłości hiszpańskiej?
— Pozwalam panu, kapitanie.
Mogęż zapytać pana jakiem prawem?
— Prawem pierwszego, który zajmie.
— Bardzo dobrze, majorze Oliphant. Ale czy sądzisz pan, że Hiszpanie, zamieszkali w Ziemi Gorącej, nie mogliby z pewną słusznością reklamować?
— Nie sądzę, kapitanie Servadac.
— A dla czego, jeżeli łaska?
— Ponieważ to ci sami Hiszpanie ustąpił skalę Ceuty na zupełną własność Anglii.
— Kontraktem? majorze Oliphant.
— Najformalniejszym kontraktem.
— Ach, doprawdy?
— I otrzymali, kapitanie Servadac, w angielskiem złocie zapłatę za to ważne ustępstwo.
— Teraz wiem dla czego — zawołał Ben-Zuf — Negrete i jego towarzysze mieli tyle pieniędzy w kieszeni.
W istocie rzecz się tak miała, jak mówił major Oliphant. Czytelnik sobie przypomina, że dwaj oficerowie angielscy odbyli tajemną wycieczkę do Ceuty, kiedy tam jeszcze byli Hiszpanie. Ztąd to pochodziło to łatwe nabycie wysepki dla Anglii.
Tak więc argument, na który kapitan Servadac trochę liczył, sam przez się upadał. Tak więc zupełna przegrana zdobywcy i jego szefa sztabu. Nie nalegał więc dalej, i strzegł się wydać z zamiarami, które go tu przygnały.
— Czy mogę wiedzieć — zaczął naówczas major Oliphant — czemu mam przypisać zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Majorze Oliphant — odpowiedział kapitan Servadac — przybyłem tu, aby wyświadczyć usługę pańskim towarzyszom i panu.
— Ach — powiedział major tonem człowieka, który nie sądzi, aby potrzebował czyjejkolwiek usługi.
— Majorze Oliphant, być może, iż nie jesteś powiadomiony o tem, co się stało, iż nie wiesz, że skały Ceuty i Gibraltaru obiegają świat słoneczny na komecie?
— Na komecie? — powtórzył major Oliphant z uśmiechem doskonałego niedowierzania.
W kilku słowach kapitan Servaelac objaśnił majora o rezultatach spotkania się ziemi z Gallią — co w oficerze angielskim nie wywołało nawet zmarszczenia brwi. — Później dodał, że wszystko nakazuje spodziewać się powrotu na ziemię, i że wypadałoby może, aby mieszkańcy Gallii połączyli siły swoje dla wspólnego zapobieżenia niebezpieczeństwom, wyniknąć mogącym przy nowem starciu.
— A zatem — majorze Oliphant — jeżeli pańska mała załoga i gibraltarska zechcą wyemigrować do Ziemi Gorącej...
— Nie, umiem panu dostatecznie podziękować, kapitanie Servadac — odpowiedział chłodno major Oliphant — ale my nie możemy opuścić naszego posterunku.
— A to dla czego?
— Nie mamy rozkazu od naszego rządu, a raport przeznaczony dla admirała Fairfaxa czeka jeszcze ciągle na statek pocztowy.
— Ale powtarzam panu, że nie jesteśmy już na globie ziemskim, i że za dwa miesiące kometa spotka się znów z ziemią!
— To mię nie zadziwia, kapitanie, gdyż Anglia musiała robić wszystko, aby go przyciągnąć do siebie.
— Wolna wola odparł Servadac. — Więc uporczywie chcecie pozostać na skałach Ceuty i Gibraltaru?
— Oczywiście, majorze Oliphant, ponieważ one panują nad wejściem do morza Śródziemnego.
— Ach, może nie będzie wcale morza Śródziemnego.
— Morze Śródziemne będzie zawsze, jeśli Anglia tego zechce! — Ale wybacz mi, kapitanie Servadac. Brygadyer Murphy przesyła mi telegrafem straszliwy cios szachowy. Pozwolisz pan....
Kapitan Servadac, srodze targając wąsa, oddał majorowi Oliphant ukłon za ukłon. Żołnierze angielscy napowrót weszli do swoich kazamat, i dwaj zdobywcy znaleźli się sami u stóp skały.
— No i cóż, Ben-Zuf?
— A cóż, mój kapitanie! Za pozwoleniem pańskiem odbyliśmy dyabelnie kiepską kampanię!
— Chodźmy ztąd Ben-Zuf.
— Chodźmy ztąd, kapitanie — odpowiedział Ben-Zuf, który nie myślał już wcale śpiewać piosnki Zefirów afrykańskich.
I jak przyjechali, tak odjechali, nie mając sposobności do rozwinięcia swej chorągwi.
Żadnym wypadkiem nie odznaczył się ich powrót i 9 listopada stanęli na wybrzeżu Ziemi Gorącej.
Potrzeba dodać, że przybywając trafili na straszliwy gniew Palmiryna Rosette. I szczerze mówiąc, miał czego się gniewać!
Czytelnik przypomina sobie, że profesor na nowo rozpoczął seryę obserwacyi i obliczeń, dotyczących Neriny. Otóż, tylko co ukończył to wszystko i miał już w ręku wszystkie elementa swego satelity...
Ale Nerina, która miała ukazać się w wilię dnia tego, nie pojawiła się wcale na horyzoncie Gallii. Pociągnięta zapewne przez jakiegoś potężniejszego asteroidę, umknęła w przejeździe przez strefę planet teleskopijnych.





ROZDZIAŁ XVII.

Traktujący o wielkiej kwestyi powrotu na ziemię i o śmiałym projekcie porucznika Prokopa.



Po powrocie Hektor Servadac uwiadomił hrabiego Timaszewa o rezultacie swoich odwiedzin u Anglików. Nie zataił przed nim, że Ceuta została sprzedaną przez Hiszpanów, którzy zresztą żadnego nie mieli prawa jej sprzedawać, i zamilczał tylko o swoich osobistych zamiarach.
Postanowiono zatem obyć się bez Anglików, skoro nie chcą przybyć do Ziemi Gorącej. Uprzedzono ich o niebezpieczeństwie. Do nich teraz należało wywikłać się z niego podług swego rozumienia.
Pozostawała teraz do rozważenia ważna kwestya nowego spotkania się komety z ziemskim sferoidą.
W zasadzie potrzeba było za prawdziwy cud uważać, że kapitan Servadac, jego towarzysze, zwierzęta, jednem słowem wszystkie żyjące istoty przy pierwszem starciu zostały przy życiu. Pochodziło to bezwątpienia ztąd, że ruch zwolna był miarkowany nieznanemi okolicznościami. Czy na ziemi zostały jakie ofiary? o tem miano się później dowiedzieć. W każdym razie rzecz była pewna, że nikt z tych, którzy byli porwani, tak na wyspie Gurbi, jak w Gibraltarze, na Ceucie, Magdalenie i Formenterze, nie ucierpiał osobiście od starcia.
Miałoż być tak i przy powrocie ? Według wszelkiego prawdopodobieństwa nie można było na to liczyć.
Był to dzień 10 listopada, kiedy zaczęto traktować o tej ważnej kwestyi; hrabia, kapitan Servadac, porucznik Prokop zeszli się w tej pieczarze, która im służyła za wspólną salę. Ben-Zuf był naturalnie dopuszczony do posiedzenia. Co się tyczy Palmiryna Rosette regularnie wzywanego, ten stanowczo oświadczył, że nie przyjdzie, gdyż sprawa ta pod żadnym względem go nie obchodzi. Od czasu zniknięcia swej kochanej Neriny nie mógł się on pocieszyć. Zagrożony teraz utratą swego komety, jak już utracił jego satelitę, chciał astronom, aby go zostawiono w spokoju. Co też uczyniono.
Kapitan Servadac i hrabia, coraz chłodniejsi dla siebie, nic nie zdradzili ze swoich ukrytych myśli i rozprawiali o kwestyi w interesie powszechnym.
Kapitan Servadac pierwszy zaczął mówić i to temi słowy:
— Panowie — powiedział — oto mamy dziś 10 listopada. Jeżeli obliczenia mojego ex-profesora są dokładne — a powinny być takiemi — to za pięćdziesiąt i jeden dni nastąpi nowe spotkanie ziemi z kometą. Czy w przewidywaniu tego wypadku należy nam przedsięwziąć jakie środki ostrożności?
— Rzecz widoczna, kapitanie, że należy odpowiedział hrabia — ale czy możemy cokolwiek przedsięwziąć, czy nie jesteśmy zupełnie zdani na łaskę Opatrzności.
— Opatrzność nie zabrania myśleć o sobie, panie hrabio — odparł kapitan Servadac. — Przeciwnie.
— Czy masz pan jaki gotowy pomysł w tym względzie, kapitanie Servadac?
— Żadnego, co prawda.
— Jakto, — powiedział wówczas Ben-Zuf — tacy uczeni, jak panowie, za pozwoleniem ich łaskawości, nie są zdolni pokierować tą dyabelską kometą, gdzie chcą i jak chcą.
— Naprzód nie jesteśmy uczeni, Ben-Zufie — odpowiedział kapitan Servadac — a gdybyśmy nawet byli, tobyśmy także nic nie mogli zrobić. Patrz, czy Palmiryn Rosette, no ten jest uczony...
— Ale z brzydką gębą — powiedział Ben-Zuf.
— Być może, ale uczony, a przecież nie może przeszkodzić Gallii by powróciła na ziemię.
— Ale w takim razie do czego nauka?
— Najczęściej, ażeby się dowiadywać, że się jeszcze wszystkiego nie umie — odpowiedział hrabia.
— Panowie — rzekł porucznik Prokop — jest rzeczą pewną, że w nowem starciu rozmaite nieszczęścia nam zagrażają. Jeżeli pozwolicie, to je wyliczę, a zobaczymy, czy podobna je zwalczyć, a przynajmniej złagodzić ich następstwa.
— Mów Prokopie — odpowiedział hrabia. — Wszyscy tak spokojnie rozmawiali o tych rzeczach, jak gdyby one ich wcale nie dotyczyły.
— Panowie — rozpoczął porucznik Prokop — potrzeba się naprzód zapytać, jakim sposobem może się odbyć to nowe spotkanie komety z globem ziemskim. Zobaczymy następnie, czego się należy lękać lub spodziewać w każdym z możliwych wypadków.
— Nic logiczniejszego — odpowiedział kapitan Servadac — ale nie zapominajmy, że dwa te ciała niebieskie dążą jedno ku drugiemu, i że w chwili starcia szybkość ich wynosić będzie dziewięćdziesiąt tysięcy mil francuskich na godzinę.
— Dwa ładne pociągi — pozwolił sobie dorzucić Ben-Zuf.
— Zobaczmy więc, jak się może odbyć starcie — ciągnął dalej porucznik Prokop. — Dwie te gwiazdy mogą się spotkać albo ukośnie, albo prostopadle. W pierwszym wypadku może się zdarzyć, że Gallia tylko muśnie ziemię, jak za pierwszym razem, i oderwawszy od niej kilka kawałków, dalej krążyć będzie w przestrzeni. Ale zruszonąby była ze swojej orbity i mało mielibyśmy szans, gdybyśmy to przeżyli, ujrzeć kiedykolwiek naszych bliźnich.
— Zaspokoiłoby to życzenia Palmiryna Rosette, ale nie nasze, — zrobił uwagę rozsądny Ben-Zuf.
— Zostawmy więc na stronie tę hypotezę odpowiedział hrabia. — Znamy już dostatecznie jej korzystne i niekorzystne strony, przystąpmy zatem do uderzenia bezpośredniego, to jest do wypadku, w którym Gallia uderzywszy się o ziemię, zostałaby na niej.
— Jak brodawka na twarzy — powiedział Ben-Zuf.
— Cicho, Ben-Zuf — rzekł do niego Hektor Servadac.
— Dobrze, mój kapitanie.
— Zobaczmy więc — mówił dalej porucznik Prokop — jakie hypotezy przedstawia starcie bezpośrednie. Przedewszystkiem należy przypuścić, że ponieważ massa ziemi jest o wiele większą od massy Gallii, nie będzie więc powstrzymaną w biegu i uniesie z sobą kometę.
— To się przypuszcza — odpowiedział kapitan Servadac.
— Otóż, panowie, w hypotezie prostopadłego uderzenia, Gallia przylgnie do ziemi albo tą częścią swej powierzchni, którą my zajmujemy na równiku, albo częścią zajmowaną przez naszych antypodów, albo nareszcie jednym z dwóch swoich biegunów. We wszystkich tych wypadkach wszelkie prawdopodobieństwo przemawia za tem, że żadna z istot żyjących na Gallii nie przeżyje tego starcia.
— Wytłómacz się, poruczniku — powiedział kapitan Servadac.
— Jeżeli będziemy w chwili starcia na części równika ścierającej się, zostaniemy rozmiażdżeni.
— To się rozumie — powiedział Ben-Zuf.
— Jeżeli będziemy w antypodach uderzającej części, to oprócz pewności zdruzgotania, ponieważ szybkość, która nas ożywia, nagle zostanie powstrzymaną — co się równa uderzeniu — mamy jeszcze pewność uduszenia się. W istocie, atmosfera gallicka zmięsza się z atmosferą ziemską, a my znalazłszy się na szczycie góry, na sto mil wysokiej, którą utworzy Gallia na ziemi, nie będziemy mieli dostatecznego do oddychania powietrza.
— A jeżeli Gallia uderzy o ziemię jednym ze swoich dwóch biegunów? — zapytał hrabia.
— W takim razie — odpowiedział porucznik Prokop — będziemy nieuniknienie podrzuceni a potem podruzgotani w straszliwem spadnięciu.
— Bardzo dobrze — powiedział Ben-Zuf.
— Dodaję, że w razie niemożliwym, gdyby żadna z tych hypotez nie miała miejsca, zostaniemy niechybnie spaleni.
— Spaleni? — powiedział Hektor Servadac.
— Tak, gdyż kiedy szybkość Gallii, zniweczona przeszkodą, zamieni się w ciepło, kometa cały lub w części spali się pod wpływem temperatury, która podniesie się do kilku tysięcy stopni.
Wszystko, co mówił porucznik Prokop, było ściśle dokładnem. Słuchacze patrzali nań i słuchali wywodu jego hypotez bez szczególnego podziwienia.
— Ale, panie Prokopie — powiedział Ben-Zuf, — jeżeli Gallia wpadnie do morza?...
— Jakkolwiek głębokim jest Atlantyk i Ocean spokojny — odpowiedział porucznik Prokop — a głębokość ich nie przenosi kilku mil — poduszka ta wodna będzie zawsze niedostateczną do osłabienia ciosu. Wszystkie zatem następstwa, które tylko co wskazałem, miałyby miejsce...
— Z dodatkiem jeszcze utopienia się... — dorzucił Ben-Zuf.
— Tak więc, panowie — powiedział kapitan Servadac — być połamanymi, utopionymi, podruzgotanymi, uduszonymi lub upieczonymi — oto los, który nas czeka, w jakikolwiek sposób odbędzie się spotkanie.
— Tak, kapitanie Servadac — odpowiedział bez wahania porucznik Prokop.
— A więc — rzekł Ben-Zuf — jeżeli tak jest, to zostaje nam tylko jedna rzecz do zrobienia!
— A to jaka? — zapytał Hektor Servadac.
— Opuścić Galię przed uderzeniem.
— Jakim sposobem?
— O! sposób jest bardzo prosty — odpowiedział spokojnie Ben-Zuf. — Nie ma go.
— Kto wie? — powiedział porucznik Prokop.
Wszystkich oczy zwróciły się na porucznika, który objąwszy głowę rękami rozmyślał nad jakimś śmiałym projektem.
— Kto wie — powtórzył — a jakkolwiek zuchwałym wydać się mój plan może, sądzę, iż należy go spróbować.
— Mój Prokopie — powiedział hrabia.
Porucznik przez kilka chwil jeszcze pozostał pogrążony w rozmyślaniach — potem rzekł:
— Ben-Zuf wskazał nam jedyną drogę, jakiej się chwycie mamy: opuścić Gallię przed uderzeniem.
— Czyż to podobna? — zapytał hrabia.
— Tak... być może.., tak!
— I w jakiż sposób.
— Za pomocą balonu!...
— Balon! — zawołał kapitan Servadac. — Ależ to zużyty środek ten pański balon! Nawet w romansach już nie śmią się nim posługiwać!
— Zechciejcie mię posłuchać, panowie, — ciągnął dalej porucznik Prokop, z lekka brwi marszcząc. — Jeżeli tylko będziemy znali dokładnie chwilę, w której nastąpi starcie, to na godzinę przedtem możemy wznieść się w atmosferę Gallii. Ta atmosfera uniesie nas ze swą nabytą szybkością; ale przed spotkaniem może się zmięszać z atmosferą ziemską, i jest rzeczą możliwą, że balon niejako prześliźnie się z jednej atmosfery do drugiej, unikając prostopadłego uderzenia, i że się utrzyma w powietrzu, podczas gdy się starcie odbywać będzie.
— Dobrze, Prokopie — odrzekł hrabia — rozumiemy cię, i to co powiedziałeś, zrobimy.
— Na sto szans — ciągnął porucznik Prokop — mamy dziewięćdziesiąt przeciw sobie.
— Dziewięćdziesiąt!
— Przynajmniej to jest rzeczą pewną, że w chwili, gdy ruch jego obrotowy powstrzymany zostanie, balon spali się.
— I on także? — zawołał Ben-Zuf.
— l on tak samo, jak kometa — odpowiedział Prokop... — chyba że w tem zmięszaniu się dwóch atmosfer... Nie wiem dobrze... trudnoby mi było powiedzieć... ale, zdaje mi się, że lepiej będzie w chwili uderzenia opuścić grunt GalIii.
— Tak! tak! — powiedział kapitan Servadac. — Choćby była tylko jedna szansa dobra na sto tysięcy złych, to my jej spróbujemy!
— Ale nie mamy czem napełnić balonu, nie mamy wodoru... — rzekł hrabia.
— Wystarczy dla nas powietrze gorące — odpowiedział Prokop — gdyż nie potrzebujemy dłużej nad godzinę utrzymywać się w powietrzu.
— Dobrze — rzekł kapitan Servadac... — mongolfierka... to prostsze i łatwiejsze do zrobienia... Ale pokrywa?...
— Wykroimy ją z żagli Dobryny, które mają płótno lekkie i mocne...
— Dobrze mówisz, Prokopie — odpowiedział hrabia. — Ty, doprawdy, masz odpowiedź na wszystko.
— Hurra! brawo! — zawołał Ben-Zuf na zakończenie.
W istocie zuchwały był plan zaproponowany przez porucznika Prokopa. Ale ponieważ przy wszelkich innych hypotezach zguba Gallijczyków była nieuchronną, potrzeba więc było próbować w ten sposób szczęścia, i to nieodzownie. W tym celu potrzeba było znać dokładnie nie tylko godzinę, ale minutę, a nawet, jeśli podobna, sekundę, w której miało nastąpić starcie.
Kapitan Servadac podjął się zapytać oto Palmiryna Rosette, przedsiębiorąc wszelkie środki ostrożności. Od tego więc czasu poczęto pod kierownictwem porucznika budowę mongolfierki. Miała być tak wielkich rozmiarów, aby mogla zabrać wszystkich mieszkańców Ziemi Gorącej, w liczbie dwudziestu trzech, — gdyż co się tyczy Anglików z Gibraltaru i Ceuty, to po ich odmowie, nie było się co o nich troszczyć.
Oprócz tego porucznik Prokop postanowił zaopatrzyć się w środki, któreby mu dały możność unoszenia się dłuższy czas w powietrzu, po starciu, gdyby balon ocalał. Mogła się bowiem zdarzyć potrzeba poszukania odpowiedniego miejsca do spuszczenia się na ziemię, i chodziło o to, aby balon nie zrobił zawodu. Dla tego postanowiono zabrać z sobą pewną ilość palnego materyału, trawy lub słomy suchej, dla ogrzewania wewnętrznego powietrza mongolfierki. Tego sposobu niegdyś używali pierwsi aeronauci.
Żagle Dobryny, złożone w Ulu Niny, zrobione były z bardzo gęstej tkaniny, którą bardzo łatwo można było zrobić jeszcze bardziej nieprzenikalną za pomocą pokostu. Wszystkie potrzebne ingredyencye znajdowały się w ładunku Hanzy, a zatem porucznik mógł niemi rozporządzać. Wykroił on starannie model do wykrawywania pasów z płótna. Praca ta odbyła się szczęśliwie, i wszystkich użyto do zszywania tych pasów — wszystkich, nie wykluczając i małej Niny. Majtkowie, bardzo wyćwiczeni w tego rodzaju robotach, pokazywali Hiszpanom, jak ci mają robić, i nowy warsztat nie próżnował.
Powiedziało się wszystkich — ale z wyjątkiem żyda, którego nieobecności nikt nie żałował, i Palmiryna Rosette, który nawet nie chciał wiedzieć o tem, że budowano mongolfierkę.
W tych robotach upłynął cały miesiąc. Kapitan Servadac nie znalazł był jeszcze sposobności, aby zadać swemu ex-profesorowi pytanie, dotyczące nowego starcia komety z ziemią. Palmiryn Rosette był nieprzystępny. Nie widywano go całymi dniami: Ponieważ temperatura w dzień stała się już prawie znośną, znów się ulokował w swojem obserwatoryum i nikogo tam nie puszczał.
Pierwsze pytanie kapitana Servadac w tej mierze bardzo źle przyjął. Bardziej niż kiedykolwiek zrozpaczony z powodu powrotu na ziemię, nie chciał się zajmować niebezpieczeństwami spotkania się z ziemią, ani cokolwiek uczynić dla powszechnego ratunku.
A przecież była to rzecz najważniejsza — dowiedzieć się z najściślejszą dokładnością o chwili, w której dwa te ciała niebieskie połączą się z sobą z szybkością 27 mil na sekundę.
Kapitan Servadac musiał więc cierpliwie czekać, i czekał cierpliwie.
Tymczasem Gallia ciągle zbliżała się do słońca. Tarcza ziemska widocznie się powiększała w oczach Gallijczyków. Kometa przez miesiąc listopad przebyła 59 milionów mil i 1 grudnia była już tylko o 78 milionów mil odległą od słońca.
Temperatura znacznie się podniosła i wywołała pękanie lodów i odwilż. Wspaniały był widok wyzwalającego się z pęt zimowych morza. Dał się słyszeć „wielki głos lodów,“ jak mówią rybacy polujący na wieloryby. Na pochyłościach wulkanu i wybrzeża zaczęły się wić kapryśnie pierwsze strugi wody. W kilka dni zaimprowizowały się potoki i kaskady. Śniegi leżące na wyżynach wszędzie się topiły.
Jednocześnie na widnokręgu zaczęły się ukazywać wyziewy. Powoli uformowały się z nich obłoki i bystro się przenosiły gnane wiatrem, który zamilkł był na całą długą zimę gallicką. Można się było spodziewać bliskich zamętów w atmosferze, ale był to właśnie powrót życia za ciepłem i światłem na powierzchnią komety.
Wszelako stały się wówczas dwa przewidziane wypadki, które sprowadziły zniszczenie gallickiej marynarki.
W chwili pękania lodów dwumasztowiec i statek kupiecki były jeszcze wywieszone na sto stóp nad powierzchnią morza. Olbrzymi ich piedestał z lekka się pochylił i pochylał się wciąż bardziej w miarę tajania. Miało im wkrótce zabraknąć podstawy, opłukiwanej cieplejszemi wodami, podobnie jak to się dzieje z lodowemi górami na morzu północnem lodowatem. Niepodobna było ocalić statków; zastąpić je miała mongolfierka.
W nocy z 12 na 13 grudnia lody ostatecznie popękały. W skutek naruszenia równowagi masy lodowe powywracały się. Zginęły Hanza i Dobryna, rozbiwszy się o rafy nadbrzeżne.
Ta klęska, której oczekiwano, której nie można było zapobiedz, nie wywarła zbyt boleśnego wrażenia na kolonistów. Zabrakło im tylko czegoś, co z ziemi z sobą zabrali.
Ale niepodobna opowiedzieć narzekał Izaaka Hakhabuta na widok nagłego zniszczenia jego statku i przekleństw, które ciskał na złą rasę. Obwiniał on kapitana Servadac i jego towarzyszy. Gdyby go nie zmuszono sprowadzić Hanzy do przystani Ziemi Gorącej, gdyby ją zostawiono w porcie wyspy Gurbi, nie było by tej klęski! Działano w brew jego woli, i kto sprowadził Hanzę, był zatem odpowiedzialny za jej stratę; za powrotem na ziemię Izaak potrafi pociągnąć do odpowiedzialności tych, co mu taką krzywdę wyrządzili.
— Mordieux — krzynął kapitan Servadac — zamilcz, mości Izaaku, bo inaczej każę cię okuć!
Izaak Hakhabut zamilkł i powrócił do swej nory.
14 grudnia ukończono mongolfierkę. Starannie uszyta i pokostowana, była znakomicie trwałą. Łódź utworzona z plecionej łoziny, z której porobione były przegródki na spodzie Hanzy, mogła pomieścić dwadzieścia trzy osoby. Chodziło zresztą tylko o krótkie utrzymanie się na wysokości — o czas, w którymby się można było wśliznąć z atmosfery Gallii w atmosferę ziemską. Na wygody nie można się było oglądać.
Pozostawało więc jeszcze zawsze pytanie dotyczące godziny, minuty i sekundy, pytanie na które nieprzystępny, uparty Palmiryn Rosette nie dał był jeszcze odpowiedzi.
W tym czasie Gallia przecinała orbitę Marsa, która była odległą od ziemi o 56 milionów mil. Nie było więc jeszcze obawy.
Jednakże tego dnia, 15 grudnia, Gallijczycy mogli myśleć, że już ich ostatnia godzina nadeszła. Dało się uczuć coś w rodzaju trzęsienia ziemi. Wulkan się wzburzył, jakby jakimś podziemnym ruchem wstrząśnięty. Kapitan Servadac i jego towarzysze sądzili, że kometa pękł i co żywiej opuścili zachwianą skałę.
W tym samym czasie zaleciał krzyk z obserwatoryum, i ujrzano nieszczęsnego profesora, wybiegającego ztamtąd z kawałkiem potrzaskanej lunety.
Ale nikt się nie litował nad nim. W tej ciemnej nocy jakiś nowy satelita zdawał się krążyć do koła Gallii.
Był to kawałek tegoż samego komety.
Pod wpływem wewnętrznego parcia kometa rozłamał się na dwoje, podobnie jak to niegdyś stało się z kometą Gambartem. Olbrzymi odłamek, ciśnięty w przestrzeń, unosił z sobą Anglików z Ceuty i Gibraltaru.





ROZDZIAŁ XVIII.

W którym zobaczymy jak Gallijczycy przygotowują się do tego, by z pewnej wysokości przypatrzeć się swemu asteroidzie.



Jakie mogły być dla Gallii następstwa tego ważnego wypadku? Kapitan Servadac i jego towarzysze nie śmieli jeszcze odpowiadać sobie na to pytanie.
Słońce prędko powróciło na widnokrąg, tem prędzej, że właśnie rozpęknięcie się komety przyspieszyło ten powrót. Jeżeli kierunek obrotu Gallii nie zmienił się, jeżeli kometa obracał się ciągle około swej osi od wschodu ku zachodowi, to trwanie tego obrotu dziennego zmniejszyło się o połowę. Przestrzeń czasu między dwoma wschodami słońca wynosiła teraz sześć godzin zamiast dwunastu. W trzy godziny po ukazaniu się na horyzoncie gwiazda promienna chowała się za widnokrąg przeciwległy.
— Mordieux — powiedział kapitan Servadac — takim sposobem będziemy mieli rok składający się z 2800 dni.
— Nie wystarczy nam świętych na ten kalendarz — odpowiedział Ben-Zuf.
I w istocie, gdyby Palmiryn chciał znów zastosować kalendarz do nowej długości dni galickich, to przyszłoby do tego, że mówiłby o 538 czerwca lub 325 grudnia.
Co się tyczy kawałka Gallii, który unosił z sobą Anglików i Gibraltar, to było rzeczą widoczną, że on nie grawitował około komety. Przeciwnie, oddalał się. Ale czy unosił z sobą jakąś część morza i atmosfery galickiej? Czy posiadał dostateczne warunki mieszkalności? I czy wreszcie miał powrócić kiedykolwiek na ziemię?
O tem wszystkiem dowiemy się później.
Jakiż wpływ wywarło rozpołowienie się Gallii na jej dalszą drogę? To było właśnie pytanie, które hrabia, kapitan Servadac i porucznik Prokop naprzód sobie zadali. Poczuli zaraz przyrost sił muskularnych i skonstatowali nowe zmniejszenie się ciężkości. Ale ponieważ masa Gallii znacznie się zmniejszyła, czy nie zmieni to jej szybkości, i czy nie należało się obawiać, że pewne przypuszczenie lub opóźnienie w jej obrocie nie da jej spotkać się z ziemią?
Byłaby to klęska nie do naprawienia!
Ale czy szybkość Gallii zmieniła się choć na jotę? Porucznik Prokop był przeciwnego zdania, wszelako nie śmiał go wypowiedzieć, nie mając dostatecznych wiadomości w tej materyi.
Jeden tylko Palmiryn Rosette mógł odpowiedzieć na to pytanie. Potrzeba więc było tym czy innym sposobem, drogą przekonania czy gwałtu, zmusić go do mówienia i do dokładnego oznaczenia chwili, w której spotkanie ma nastąpić.
Zaraz w pierwszych dniach po katastrofie można było zauważyć, że profesor był w zabójczym humorze. Czy przyczyną tego była utrata sławnej lunety, czy może tak sobie należało ten objaw tłómaczyć: rozpołowienie się nie zmieniło szybkości Gallii, i ma ona zatem zetknąć się z ziemią w oznaczonym przedtem momencie. W istocie, gdyby wskutek rozpołowienia się kometa się nieco spóźnił lub przyspieszył biegu, gdyby powrót na ziemię był zakwestyonowany, wówczas radość Palmiryna Rosette byłaby tak wielką, że nie umiałby jej powstrzymać. Jeżeli więc ta radość się nie objawiała, to widać, że nie miał powodu się cieszyć — przynajmniej w tym względzie.
Kapitan Servadac i jego towarzysze pocieszali się więc tem spostrzeżeniem, ale to nie wystarczało. Potrzeba było wydobyć tajemnicę od tego jeża.
Wreszcie udało się to kapitanowi Servadac w następujący sposób:
Było to 18 grudnia. Palmiryn Rosette, zrozpaczony, wdał się w gwałtowną rozprawę z Ben-Zufem. Ten ostatni obraził profesora w osobie jego komety. Piękna gwiazda, zaprawdę, która się rozłamywała, jak zabawka dziecinna, pękała jak tłómok skórzany, rozłupywała jak orzech suchy! Lepiej żyć na granacie, na bombie z zapalonym knotem! etc. Łatwo sobie wyobrazić, co Ben-Zuf mógł na ten temat wygadywać. Rozmawiający rzucali sobie wzajem na głowę, jeden Gallię, drugi Montmartre.
Przypadek zdarzył, że kapitan Servadac nadszedł podczas najgorętszej dyskusyi. Byłoż to natchnienie z góry? Powiedział sobie, że ponieważ łagodnością nie można nic wskórać z Palmirynem Rosette, więc może gwałtowność poskutkuje lepiej, i wziął stronę Ben-Zufa.
Gniew profesora natychmiast się objawił w najostrzejszych wyrazach.
Na gniew profesora Servadac odpowiadał także gniewem, ale udanym, i tak zakończył:
— Panie profesorze, nie podoba mi się pański sposób mówienia, i postanowiłem nie znosić go dłużej! Zanadto pan mało pamiętasz o tem, że mówisz do generalnego gubernatora Gallii.
— A pan — odparł zapalczywy astronom zbyt zapominasz o tem, że odpowiadasz jej właścicielowi.
— Tu nie chodzi o to! Zresztą pańskie prawo własności jest bardzo wątpliwe.
— Wątpliwe?
— A ponieważ niepodobna nam teraz powrócić na ziemię, będziesz więc pan od tego czasu stosować się do praw panujących na Gallii!
— Ach! czy tak? — odpowiedział Palmiryn Rosette — mam być uległy na przyszłość!
— Tak właśnie.
— Szczególnie teraz, gdy Gallia nie ma powrócić na ziemię?...
— I gdy wskutek tego będziemy musieli żyć na niej wiecznie — dodał kapitan Servadac.
— I dla czegożby Gallia nie miała powrócić na ziemię? — zapytał profesor głosem, w którym coraz głębsza przebijała się pogarda.
— Dla tego, że od czasu, jak się rozpołowiła, to zmniejszyła się jej masa, i wskutek tego szybkość jej musiała się zmienić.
— Któż to powiedział!
— Ja to mówię, wszyscy!
— Otóż, kapitanie Servadac, wszyscy pan i jesteście...
— Panie Rosette!
— Ignoranty, skończone osły, które się na mechanice niebieskiej ani odrobiny nie znają!
— Strzeż się pan!
— Ani na fizyce najelementarniejszej...
— Panie!
— Ach, niegodny uczniu! — zawołał profesor, którego gniew przechodził w paroksyzm gorączki. — Nie zapomniałem wcale, że niegdyś byłeś zakałą mojej klasy!...
— Tego już za wiele!...
— Że byłeś hańbą dla kollegium Karola Wielkiego!...
— Jeżeli pan nie zamilkniesz, to...
— Nie, nie zamilknę i pan mię wysłuchasz, choć jesteś kapitanem! Doprawdy! Wyborni fizycy! Że masa Gallii zmniejszyła się, więc wyobrażają sobie, że to mogło wpłynąć na jej szybkość! Jak gdyby ta szybkość nie zależała wyłącznie od szybkości pierwotnej skombinowanej z przyciąganiem słońca! Jak gdyby nie obliczano perturbacyi bez wciągania w rachunek masy ciał zbaczających! Czy wiadomą jest masa komet? Nie! A czy obliczają ich perturbacye? Tak? Ach, potrzeba się litować nad panem.
Profesor unosił się. Ben-Zuf myśląc, że jego kapitan na prawdę się gniewa — powiedział doń:
— Czy pozwolisz, kapitanie, abym mu połamał kości, abym go przepołowił na wzór jego nędznej komety?
— No, dotknij się mnie tylko! — zawołał Palmiryn Rosette — prostując się cały.
— Panie — odpowiedział żywo kapitan Servadac — potrafię pana nauczyć rozumu!
— A ja za pogróżki i czynną obrazę pociągnę pana przed kompetentne trybunały!
— Trybunały Gallii?
— Nie, panie kapitanie, przed trybunały ziemskie.
— Gadaj pan zdrów! Ziemia jest daleko! — odparł kapitan Servadac.
— Jakkolwiek jest daleko — zawołał Palmiryn Rosette uniesiony do najwyższego stopnia — niemniej przeto przetniemy jego orbitę w nocy z 31 grudnia na 1 stycznia i przybędziemy do niej o godzinie drugiej czterdzieści siedm minut trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych rano!...
— Mój drogi profesorze — powiedział kapitan Servadac z wdzięcznym ukłonem — niczego więcej od pana nie żądałem.
I opuścił Palmiryna Rosette bardzo zmięszanego, a i Ben-Zuf czuł się w obowiązku złożenia mu za przykładem kapitana niemniej wdzięcznego ukłonu.
Hektor Servadac i jego towarzysze wiedzieli nakoniec to, co im tak było potrzebne. O godzinie drugiej czterdzieści siedm minut, trzydzieści pięć sekund i sześć dziesiątych rano miało nastąpić spotkanie.
A zatem jeszcze zostawało piętnaście dni ziemskich, trzydzieści dwa dawnych dni galickich, czyli 64 nowych.
Tymczasem przygotowania do odjazdu czyniono z nieporównaną gorliwością. Wszyscy radziby byli co prędzej opuścić Gallię. Mongolfierka porucznika Prokopa zdawała się być sposobem zapewniającym połączenie się z globem ziemskim. Wśliznąć się z atmosferą galicką w atmosferę ziemską, zdawało się to rzeczą najłatwiejszą w świecie. Zapominano o tysiącznych niebezpieczeństwach tego położenia, któremu podobnych nie przedstawiają żadne poprzednie podróże aerostatyczne. Nic nie było naturalniejszego! A jednak porucznik Prokop miał zupełną słuszność, gdy powtarzał, że mongolfierka, powstrzymana w ruchu swoim obrotowym, spali się wraz ze wszystkimi, że chyba cud jakiś ją ocali. Kapitan Servadac okazywał się umyślnie pełnym zapału i wiary. Co się tyczy Ben-Zufa, to jemu zawsze się marzyło o przejażdżce balonem; był więc u szczytu swoich marzeń.
Hrabia i porucznik, chłodniejsi i rozważniejsi, sami jedni widzieli całe niebezpieczeństwo tej próby. Ale byli przygotowani na wszystko.
Już w owym czasie morze, uwolnione z lodów, było żeglowne. Przyszykowano szalupę parową i z tym węglem, co jeszcze pozostał, odbyto kilka podróży na wyspę Gurbi.
Pierwszą podróż odbył kapitan Servadac z Prokopem i kilku towarzyszami. Znaleźli wyspę Gurbi, posterunek, wszystko to długa zima uszanowała. Strumienie spływały po powierzchni gruntu. Ptaki, porzuciwszy Ziemię Gorącą, powróciły do tego kawałka żywej ziemi, gdzie znów ujrzały zieloność drzew i łąk. Pod wpływem równikowego gorąca dni trzygodzinnych pojawiły się nowe rośliny. Słońce z nadzwyczajną siłą oblewało je swymi prostopadłymi promieniami. Bezpośrednio po zimie nastąpiło palące lato.
Na wyspie Gurbi zebrano zapas trawy i słomy, potrzebny do wydymania mongolfierki. Gdyby ten olbrzymi przyrząd nie był tak trudnym do przewożenia, być może, iżby go przeniesiono morzem na wyspę Gurbi. Ale uznano za lepsze puścić się balonem z Ziemi Gorącej, i tam sprowadzić paliwo potrzebne do rozrzedzania powietrza w mongolfierce.
Na użytek codzienny palono już drzewem pochodzącem z rozbitych statków. Kiedy chodziło o zużytkowanie pomostu Hanzy, Izaak Hakhabut chciał się temu sprzeciwić. Ale Ben-Zuf powiedział mu, że jeśli tylko słowo piśnie przeciw temu, to za miejsce w łódce balonowej każą mu zapłacić pięćdziesiąt tysięcy franków.
Izaak Hakhabut westchnął i zamilkł.
Nadszedł 25 grudnia. Wszystkie przygotowania do odjazdu pokończono. Obchodzono Boże Narodzenie podobnie jak przeszłego roku, tylko z głębszem uczuciem religijnem. Co się tyczy Nowego roku, to wszyscy spodziewali się święcić go na ziemi, a Ben-Zuf nawet obiecał małemu Pablowi i dziewczynce piękną kolendę.
— Powiadam wam — mówił — jakbyście ją mieli w ręku!
Jakkolwiek wydawać się to może rzeczą nieprawdopodobną, przecież w miarę zbliżania się stanowczej chwili, kapitan Servadac i hrabia zupełnie o czem innem myśleli, niż o niebezpieczeństwach spotkania się z ziemią. Chłód, który zapanował w ich stosunku do siebie, nie był udany. Dwa lata, które spędzili razem w dali od ziemi, zaczęły być dla nich jakby snem zapomnianym; teraz mieli stanąć naprzeciw siebie na gruncie realnym. Pewien czarowny obraz wsunął się między nich i nie pozwalał im, jak niegdyś, widzieć siebie wzajem.
I wówczas to przyszło kapitanowi Servadac na myśl, aby dokończyć owego sławnego ronda, którego ostatnia zwrotka pozostawała do dokończenia. Kilka wierszy jeszcze i ten rozkoszny mały poemacik byłby kompletny. Poetę porwała ziemi Gallia, poetę by jej oddawała!
I od czasu do czasu kapitan Servadac przechodził w myśli wszystkie swoje nieszczęśliwe rymy.
Co się tyczy innych mieszkańców kolonii, to hrabia i porucznik chcieli co najspieszniej znaleźć się na ziemi, a Rosyanie mieli jednę tylko myśl: iść za swoimi panami, gdziekolwiek się im podoba ich poprowadzić.
Hiszpanom tak dobrze było na Gallii, że chętnie by tam byli przepędzili i resztę dni swoich. Ale wreszcie i Negrete wraz z ziomkami swymi nie bez pewnego zadowolenia ujrzeliby równiny Andaluzyi.
Co się tyczy Pabla i Niny, byli oni zachwyceni powrotem na ziemię wraz ze wszystkimi, ale pod warunkiem, że się nigdy nie rozłączą.
Zostawał jeden tylko malkonent, zapamiętały Palmiryn Rosette. Nie wychodził on z gniewu, klął się, że nie wsiądzie do łodzi balonowej. Nie! utrzymywał, że nie opuści swego komety. Dniem i nocą prowadził swoje badania astronomiczne. Ach, jakże mu brakowało nieodżałowanej jego lunety! Oto Galia miała wejść w wąską strefę gwiazd spadających! Czyż nie było tam ciekawych objawów do obserwowania, czyż nie przedstawiała się sposobność zrobienia jakiegoś odkrycia.
Palmiryn Rosette, zrozpaczony, użył wówczas heroicznego środka, rozszerzając źrenice swych oczu, ażeby niemi choć trochę zastąpić potęgę optyczną utraconej lunety. Do rozszerzenia źrenic użył belladony, której dostał w apteczce Ula Niny i patrzał w niebo, patrzał niemal aż do oślepnięcia. Ale jakkolwiek światło wskutek tego silniej się odbijało na siatce jego oczu, nic on nie widział, nic nie odkrył!
Ostatnie dni przeszły w podraźnieniu gorączkowem, od którego nikt nie był wolny. Porucznik Prokop pilnował ostatnich szczegółów wyprawy. Dwa niskie maszty Dobryny, utkwione na płaszczyźnie, służyły za podporę dla olbrzymiej mongolfierki, jeszcze nie wydętej, ale okrytej siecią. Łódka dostateczną była do pomieszczenia wszystkich pasażerów. Kilka worów skórzanych z powietrzem, przywiązanych do niej, miało służyć do utrzymania jej jakiś czas na wodzie, na wypadek gdyby mongolfierka spuściła się na morze w pobliżu brzegu. Widoczna rzecz, że gdyby trafiła na pełny ocean, to utonęłaby wraz ze wszystkimi wędrowcami, chybaby jakiś okręt znalazł się dla jej ocalenia.
Dnie 26, 27, 28, 29, i 30 grudnia upłynęły. Pozostawało jeszcze tylko 48 godzin ziemskich do spędzenia na Gallii.
Nadszedł 31 grudnia. Jeszcze dwadzieścia cztery godziny, i mongolfierka siłą ciepłego rozrzadzonego powietrza unosić się będzie w atmosferze galickiej. Prawda, że ta atmosfera była mniej gęstą od ziemskiej; ale potrzeba pamiętać i o tem, że ponieważ przyciąganie było mniejsze, więc i przyrząd balonowy był lżejszy i łatwiejszy do podniesienia.
Gallia znajdowała się wówczas o czterdzieści milionów mil od słońca, w odległości trochę większej od tej, która oddziela słońce od ziemi. Posuwała się z nadzwyczajną szybkością ku drodze ziemskiej, którą miała przeciąć w tym punkcie właśnie, w którym się wówczas miała znajdować ziemia.
Co się tyczy odległości, która oddzielała kometę od ziemi, to wynosiła ona już tylko dwa miliony mil. Dwa te ciała niebieskie dążyły ku sobie i co godzina były bliższe siebie o 86 tysięcy mil, Gallia bowiem w godzinę posuwała się o 57 tysięcy mil, a ziemia o 29 tysięcy.
Nakoniec, o godzinie drugiej rano Galijczycy zabrali się do odjazdu. Spotkanie miało nastąpić za 47 minut i 35 sekund.
Wskutek zmiany ruchu obrotowego Gallii około swej osi, był dzień wówczas — i dzień także był na tej części globu ziemskiego, o którą kometa miał uderzyć.
Od godziny już mongolfierka wypełnioną była ciepłem powietrzem. Rozdęcie jej wybornie się udało. Olbrzymi przyrząd, chwiejąc się między masztami, gotów był do odjazdu. Łódź, przyczepiona do siatki, oczekiwała na wędrowców.
Galia była już odległą od ziemi tylko o 75 tysięcy mil.
Izaak Hakhabut pierwszy zajął miejsce w łodzi. Ale w tej chwili kapitan Servadac zauważył, że olbrzymio wypchany pas opasywał biodra żyda.
— Co to jest? — zapytał?
— To, panie gubernatorze — odpowiedział Izaak Hakhabut — to moja skromna fortuna, którą z sobą unoszę!
— A co ona waży, ta twoja skromna fortuna?
— Och! nie więcej jak trzydzieści kilo.
— Trzydzieści kilo, a nasza mongolfierka ma tylko siłę dostateczną do uniesienia nas samych. Odrzuć, panie Izaaku, ten bezużyteczny ciężar.
— Ale, panie gubernatorze...
— Bezużyteczny, powiadam ci, nie możemy przeciążać łodzi.
— Stwórco wszechświata! — zawołał Izaak — cała moja fortuna, całe moje mienie, z takim trudem zebrane!
— Ech, mości Izaaku, wiesz dobrze, że twoje złoto nie będzie miało żadnej wartości na ziemi, ponieważ wartość Galii wynosi 246 sekstylionów!...
— Ale, Jaśnie Wielmożny panie, przez litość!...
— No, Matatyaszu — powiedział wówczas Ben-Zuf — uwolń nas albo od twojej obecności, albo od twego złota, masz do wyboru!
I nieszczęśliwy Izaak musiał ściągnąć z siebie i odrzucić olbrzymi pas, a czynił to w pośród lamentów i przekleństw, których nie będziemy się silili powtarzać.
Co się tyczy Palmiryna Rosette, to z nim była zupełnie inna sprawa. Uczony zapamiętalec nie chciał wcale opuścić jądra swego komety. Znaczyło to tyle, co wyrwać go z jego posiadłości! Zresztą ta mongolfierka, to był przyrząd niedorzecznie wymyślony! Przy przejściu z jednej atmosfery w drugą balon musiał się spalić, jak zwykły arkusz papieru! Mniej było niebezpiecznie pozostawać na Galii, i w razie gdyby Galia, nieszczęśliwym jakim sposobem, otarła się tylko o ziemię, w takim razie Palmiryn Rosette mógłby dalej na niej podróżować po wszechświecie! Wreszcie podawał tysiąc powodów zostania z towarzyszeniem wściekłych i śmiesznych wyrzekań, jak naprzykład groźba, iż zada pokutę uczniowi Servadac!




  1. We francuskich szkołach uczniom za karę każą przepisywać wiersze. P. T.
  2. Arago lubił opowiadać anegdotę następującą. Raz w pewnym salonie, gdy właśnie ukończył przytoczenie powyższego swego zwyczaju, wszedł nieznany mu młody człowiek i zaczął oddawać mu ukłony z największą atencyą.
    — Z kim mam honor mówić? — zapytał go znakomity astronom.
    — Ach, panie Arago! — odrzekł młody człowiek — pan musisz mnie znać, gdyż pilnie uczęszczam na jego wykłady a pan prawie oka nie spuszczasz ze mnie przez cały czas trwania lekcyi.
  3. Wszędzie tu trzeba rozumieć mile francuskie (lieues).
  4. Wiadomo, że pomiędzy kalendarzem rosyjskim a całej prawie Europy zachodzi różnica dni dwunastu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Juliusz Verne i tłumacza: Anonimowy.