Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/088

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czyż nie macie tak samo metra jak i bezmianu? — zawołał Palmiryn Rosette.
Nie było żadnego metra na składzie głównym. Ben-Zuf z przykrością musiał przyznać się do tego.
— Ale — dodał — bardzo być może, iż metr znajdzie się na Hanzie.
— Więc chodźmy! — odrzekł Palmiryn Rosette i szybko popędził główną galeryą.
Wszyscy udali się za nim. W kilka chwil potem, Hektor Servadac, hrabia, Prokop i Ben-Zuf schodzili z wysokich skał panujących nad brzegiem. Następnie zwrócili ku wązkiej zatoce, w której Dobryna i Hanza uwięzione były wśród lodów. Chociaż temperatura była bardzo niska, gdyż wynosiła trzydzieści pięć stopni poniżej zera, jednak należycie odziani, osłonięci futrami, kapitan Servadac i towarzysze jego dość łatwo znosili zimno. Jeżeli brody ich, rzęsy, brwi pokryły się nagle drobnemi kryształami, to pochodziło ztąd, że para ich oddechu zamarzała wskutek oziębionego powietrza. Twarze ich, najeżone białemi igłami, ostremi jak kolce jeża, bardzo komicznie wyglądały. Twarz profesora, którego niewielka
figurka czyniła podobnym do niedźwiadka, szczególnie komiczne sprawiała wrażenie.
Była godzina ósma rano. Słońce szybko podążało ku zenitowi. Krąg jego, znacznie zmniejszony, z powodu oddalenia, przedstawiał się w kształcie księżyca. Promienie spadały na ziemię bez ciepła i szczególnie osłabione w swych świetlnych własnościach. Wszystkie nadbrzeżne skały