Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/089

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

u stóp wulkanu i sam nawet wulkan, bielały niepokalaną białością wskutek spadłego niedawno śniegu, czyli raczej pary stężałej nim spadła na ziemię. Na północnej pochyłości zlewała się kaskada lawy. Tam śniegi ustąpiły miejsca potokom ognia, wijącym się kapryśnie pomiędzy skałami aż do zatoki przy głównej pieczarze, zkąd prostopadle spadały w morze.
Ponad pieczarą, o sto pięćdziesiąt stóp wyżej znajdował się rodzaj czarnej dziury, z której sterczała rura lunety astronomicznej. Było to obserwatoryum Palmiryna Rosette.
Morskie wybrzeże było zupełnie białe i zlewało się w jednę całość z zamarzniętem morzem; żadna linia demarkacyjna nie rozdzielała ich. Z białością tą był w pewnej sprzeczności sinawy błękit nieba. Na wybrzeżu ukazywały się tu i ówdzie ślady kolonistów, którzy codziennie bywali w tej stronie, bądź to dla zbierania lodu, który stopiony dawał wodę słodką, bądź dla ślizgania się na łyżwach. Ślady zakreślane łyżwami krzyżowały się na stwardniałej powierzchni, jak owe koła, które wodne owady zataczają na powierzchni wody.
Ślady kroków widne także były w kierunku Hanzy. Były to ostatnie, które wydeptał Izaak Hakhabut. Brzegi tych śladów stwardniały jak brąz od ogromnego zimna.
Około pół kilometra oddzielało ostatnie wyżyny od tej zatoki, gdzie zimowały dwa statki.
Przybywszy tam, porucznik Prokop zwrócił uwagę na to, jak linia wodna Hanzy i Dobryny