Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/093

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

w ten sposób by mógł je nagle zamknąć w razie niebezpieczeństwa.
— Czego chcecie? — zapytał.
— Chcemy z panem chwilę pomówić, mości Izaaku — odrzekł kapitan; — ale ponieważ zimno jest cokolwiek ostre, więc nie odmówisz nam na kwadrans gościnności w swej kajucie.
— Jakto? panowie chcecie wejść — zawołał Izaak, bynajmniej nie ukrywając tego, iż podobna wizyta wydawała mu się podejrzaną.
— Chcemy — odrzekł Hektor Servadac, wchodząc po stopniach wraz z towarzyszami.
— Nie mam nic do ofiarowania panom — rzekł Izaak żałośnym tonem — jestem człowiek biedny.
— Zaczyna się litania! — zawołał Ben-Zuf. — No, Eliaszu, odsuń się!
I Ben-Zuf pochwyciwszy Hakhabuta za kołnierz, bez ceremonii odciągnął go na bok. Potem otworzył drzwi kajuty.
Gdy wchodzili, kapitan Servadac powiedział:
— Zapamiętaj to sobie, Izaaku, iż nie przychodzimy tu zabierać ci mienie wbrew twej woli. Raz jeszcze powtarzam, iż gdy będzie tego wymagał interes ogólny, byśmy się rozporządzili ładunkiem twego statku, nie zawaham się uczynić to, to jest wywłaszczyć ciebie dla pożytku powszechnego... płacąc ci za towary według cen europejskich.
— Podług cen europejskich! — mruknął Izaak