Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/094

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Hakhabut przez zęby. — Nie! podług istniejących cen galickich, i ja je ustanowię.
Tymczasem Hektor Servadac i towarzysze jego weszli do kajuty Hanzy. Był to wąski pokoik, ponieważ większa część jego zapełniona była towarami. Nie wielki piec żelazny, w którym tliły się dwa kawałki węgla, stał w jednym kącie naprzeciwko desek służących za łóżko. Szafa o drzwiach starannie na klucz zamkniętych, znajdowała się w głębi tego pomieszkania. Kilka rydlów, sosnowy stół wątpliwej czystości i kilka niezbędnych naczyń kuchennych uzupełniało umeblowanie, jak widzimy nie bardzo zbytkowne, ale godne właściciela Hanzy.
Pierwszem staraniem Ben-Zufa, gdy wszedł do kajuty, a żyd drzwi zamknął, było dorzucić do pieca kilka kawałków węgla. Ostrożność tę usprawiedliwiała niska temperatura; ale pomimo to powstały zarzuty i narzekania Izaaka, który wolałby palić własne kości, gdyby miał je na zmianę, aniżeli tak marnować swe paliwo. Ale nie słuchano go. Ben-Zuf stanął na straży przy piecu, którego działalność powiększył odpowiednią wentylacyą. Potem goście usiedli, gdzie kto mógł, powierzywszy kapitanowi Servadac wyłuszczenie powodu ich wizyty.
Izaak Hakhabut, stojący w kącie ze skrzyżowanemi na piersiach rękami, podobny był do winowajcy, któremu czyta się wyrok.
— Mości Izaaku — tak zaczął kapitan Servadac — przyszliśmy tu, by żądać od niego pewnej usługi.