Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— W matematyce nie oddycha się, panie, nie oddycha!
Obecni musieli użyć całego zasobu powagi, by nie parsknąć śmiechem.
— Czy dojdziemy do końca? — zapytał profesor — objętość sfery!
— Równa się cyfrze powierzchni... — odrzekł Hektor Servadac jąkając się — pomnożonej ...
— Przez trzecią część promienia, mój panie! — krzyknął Palmiryn Rosette. — Trzecią część promienia! Czy już gotowe?
— Prawie. Trzecia część promienia Galii... sto dwadzieścia trzy, trzy, trzy, trzy...
— Trzy, trzy, trzy, trzy... — powtórzył Ben-Zuf przechodząc całą gamę głosu.
— Cicho! — krzyknął profesor — naprawdę zirytowany. Poprzestań pan na dwóch pierwszych dziesiętnych, i opuść inne.
— Opuściłem — rzekł Hektor Servadac.
— No i cóż?
— Tysiąc siedmset dziewiętnaście tysięcy dwadzieścia, pomnożone przez sto dwadzieścia trzy, trzydzieści trzy, czyni dwieście jedynaście milionów czterysta trzydzieści dziewięć tysięcy, czterysta sześćdziesiąt metrów sześciennych.
— Otóż mamy objętość mojego komety! — zawołał profesor. — Jestto już coś!
— Bez wątpienia — zauważył porucznik Prokop — ale objętość ta jest jeszcze pięć tysięcy sto sześćdziesiąt sześć razy mniejszą, aniżeli objętość ziemi, wynosząca w okrągłej cyfrze...
— Jeden trylion czterysta ośmdziesiąt dwa