Strona:Juliusz Verne-Hektor Servadac cz.2.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Dałby Bóg, przytem wszystkiem — rzekł hrabia — by nie popełnił omyłki w pierwszych swych wyrachowaniach!
— On! Palmiryn Rosette, miałby popełnić omyłkę! — zawołał Hektor Servadac — to mi się wydaje niemożebnem. Nie można mu zarzucić, by nie był obserwatorem wysokiej wartości. Ja wierzę w dokładność pierwszych jego wyrachowań, dotyczących obrotu Galii, tak samo jak uwierzę w dokładność drugich, jeżeli twierdzić będzie, iż powinniśmy zrzec się wszelkiej nadziei powrotu na ziemię.
— A czy chce pan kapitan bym mu powiedział co mię najwięcej niepokoi? — zapytał Ben-Zuf.
— Powiedz nam, Ben-Zufie.
— Uczony wasz przepędza cały czas w swojem obserwatoryum, czy tak? — rzekł ordynans tonem człowieka, który się głęboko zastanawiał.
— Tak jest, bezwątpienia — odpowiedział Hektor Servadac.
— I w dzień i w nocy — ciągnął dalej Ben-Zuf — piekielna jego luneta skierowana jest na tego pana Jowisza, który chce nas połknąć?
— Tak jest!... — cóż dalej?
— Czy jesteś pan pewny, panie kapitanie, że były jego profesor nie przyciąga powoli tego Jowisza przeklętą swoją lunetą?
— O, co to, to nie! — odrzekł kapitan Servadac, wybuchając śmiechem.
— No, no, panie kapitanie — powiedział Ben-Zuf, potrząsając głową jako człowiek nie